14

Przejechałem wraz z Betty Jo wzdłuż opustoszałego wybrzeża i dotarłem pod dom pani Chantry. Był cichy i ciemny. Na parkingu nie stał ani jeden samochód. Przyjęcie skończyło się.

Może niezupełnie. Usłyszałem cichy głos kobiecy; jęk bólu lub rozkoszy, który urwał się gwałtownie, gdy podeszliśmy pod drzwi frontowe. Betty Jo odwróciła się do mnie.

– Co to było?

– Mogła to być pani Chantry. Ale wszystkie kobiety wydają w pewnych sytuacjach podobne odgłosy.

Wypuściła powietrze z cichym, gniewnym sykiem zniecierpliwienia i zapukała do drzwi. Zapaliła się nad nimi lampa.

Po dość długiej chwili drzwi otworzyły się i wyjrzał przez nie Rico. Miał koło ust plamę od szminki. Zauważył, że mu się przyglądam, i wytarł ślad grzbietem dłoni. Rozmazał w ten sposób czerwoną plamę, która biegła teraz w dół, przecinając podbródek. W spojrzeniu jego czarnych oczu widniała wrogość.

– O co chodzi?

– Chcemy zadać pani Chantry kilka pytań – odparłem,

– Pani Chantry już śpi.

– Niech ją pan obudzi.

– Nie mogę. Miała ciężki dzień. Ciężki dzień i ciężką noc. – Smuga szminki na policzku nadała jego słowom komicznie lubieżny wydźwięk.

– Proszę spytać, czy nas przyjmie. Jak pan zapewne wie, prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa.

– Niech pan powie, że to my, pan Archer i panna Siddon – powiedziała Betty Jo.

– Wiem, kim państwo są.

Rico wprowadził nas do salonu i zapalił lampy. Ciemna, orla głowa i długi, brązowy szlafrok nadawały mu wygląd zapalczywego, średniowiecznego mnicha. W pustym pokoju unosiły się stęchłe opary dymu z papierosów. Wydawało mi się, że słyszę docierający spoza nich gwar rozmów prowadzonych na przyjęciu. Większość poziomych płaszczyzn – między innymi klawiaturę wielkiego fortepianu – zajmowały puste i do połowy opróżnione szklanki. Wszystko w tym pokoju – z wyjątkiem wiszących na ścianach obrazów, okien, ukazujących bardziej uporządkowany świat, którego nawet morderstwo nie było najwyraźniej w stanie zmienić – kojarzyło się z nieuchronnym kacem.

Obszedłem salon, przyglądając się portretom i próbując przy pomocy dostępnych amatorowi środków ustalić, czy obraz Biemeyerów był dziełem tego samego malarza. Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie, a Betty Jo stwierdziła, że ona również jest bezradna.

Ale odkryłem, że mord popełniony na Grimesie, a także – być może – zabójstwo Whitmore’a, wywarło mimo wszystko subtelny wpływ na portrety, a może na moją reakcję. W oczach spoglądających na mnie modeli dostrzegłem podejrzliwość, a także pewnego rodzaju lęk, lęk pełen rezygnacji. Niektórzy z nich patrzyli na mnie jak więźniowie, inni – jak sędziowie, jeszcze inni – jak uwięzione W klatce zwierzęta. Zastanawiałem się, czy któryś z nich – i który – odzwierciedlał stan umysłu człowieka, który je namalował.

– Czy znałaś Chantry’ego, Betty Jo?

– Właściwie nie. Należał do wcześniejszej epoki. Prawdę mówiąc widziałam go tylko raz.

– Kiedy?

– Właśnie w tym pokoju. Mój ojciec, który był pisarzem, przywiózł mnie tu, żebym go poznała. Było to niezwykłe wydarzenie. Rozumiesz, nie widywał się prawie z nikim. Cały czas pracował.

– Jakie zrobił na tobie wrażenie? Zastanowiła się chwilę.

– Był bardzo zamyślony i nieśmiały, równie nieśmiały jak ja. Wziął mnie na kolana, ale w gruncie rzeczy nie miał na to ochoty. Chyba pozbył się mnie jak najprędzej. Byłam z tego zadowolona. Albo nie cierpiał małych dziewczynek, albo też lubił je za bardzo.

– Czy naprawdę tak wtedy pomyślałaś?

– Chyba tak. Dziewczynki są wyczulone na takie sprawy, ja przynajmniej byłam.

– Ile miałaś lat?

– Cztery… może pięć.

– A ile masz teraz?

– Nie powiem ci – odparła z niepewnym uśmiechem.

– Poniżej trzydziestki?

– Niewiele. Było to jakieś dwadzieścia pięć lat temu, jeśli tego chcesz się dowiedzieć. Chantry zniknął wkrótce po mojej wizycie. Zdaje się, że często tak oddziałuję na mężczyzn.

– Na mnie nie.

Jej policzki zabarwiły się z lekka, dzięki czemu stała się ładniejsza.

– Tylko nie próbuj brać mnie na kolana. Możesz zniknąć.

– Dziękuję za ostrzeżenie.

– Drobiazg. Mówiąc poważnie – dodała – czuję się dość dziwnie siedząc teraz w tym samym pokoju i wścibiając nos w jego życie. Zastanawiam się czy pewne sprawy nie są zdeterminowane przez przeznaczenie. Jak myślisz?

– Oczywiście. Wszystko zależy od czasu, miejsca i środowiska, w jakim się rodzimy. W ten sposób przeznaczenie determinuje los większości ludzi.

– Żałuję, że o to spytałam. W gruncie rzeczy nie lubię mojej rodziny. Nie podoba mi się też za bardzo czas i miejsce.

– Więc zbuntuj się przeciwko nim.

– A ty to robisz?

– Próbuję.

Betty Jo skierowała wzrok w jakiś punkt za moimi plecami. Pani Chantry weszła bezgłośnie do pokoju. Była schludnie uczesana i wyglądała, jakby przed chwilą umyła twarz. Miała na sobie białą szatę, która okrywała ją całą spływając na podłogę.

– Wolałabym, żeby pan się buntował w jakimś innym miejscu, panie Archer. I koniecznie o innej porze. Jest potwornie późno. – Posłała mi pełne pobłażliwości spojrzenie, które stało się mniej wyrozumiałe, gdy odwróciła wzrok ku Betty Jo. – O co właściwie chodzi, kochanie?

Dziewczyna była wyraźnie speszona. Poruszyła ustami, szukając właściwych słów.

Wyjąłem czarno-białą fotografię ukradzionego obrazu.

– Czy zechciałaby pani na to spojrzeć? To fotokopia obrazu Biemeyerów.

– Nie mogę nic dodać do tego, co powiedziałam panu wcześniej. Jestem pewna, że to falsyfikat. Wydaje mi się, że znam wszystkie obrazy mego męża, a ten nie należy do nich.

– Może jednak zechce pani mu się przyjrzeć?

– Przecież mówiłam panu, że widziałam obraz.

– Czy rozpoznała pani modelkę, która do niego pozowała?

Spojrzała mi w oczy i w ciągu sekundy przeniknąłem jej myśli. Rozpoznała tę modelkę.

– Nie – odparła.

– Czy może pani spojrzeć na fotografię i spróbować sobie jeszcze raz przypomnieć?

– Nie widzę celu.

– Niech pani jednak spróbuje. To może być ważne.

– Ale nie dla mnie.

– Nigdy nie wiadomo – stwierdziłem.

– Och, dobrze.

Wyjęła mi z ręki fotografię i obejrzała ją. Jej dłoń wyraźnie drżała i odbitka trzepotała niespokojnie, jakby poruszana silnym wiatrem, wiejącym z odległej przeszłości. Oddała mi zdjęcie takim gestem, jakby chętnie się go pozbywała.

– Jest odrobinę podobna do kobiety, którą znałam jako młoda dziewczyna.

– Kiedy ją pani poznała?

– Właściwie nie poznałam jej. Spotkałam ją raz na jakimś przyjęciu w Santa Fe, jeszcze przed wojną.

– Jak się nazywała?

– Naprawdę nie potrafię na to odpowiedzieć. Wydaje mi się, że jej dane personalne ulegały zmianom. Żyła z różnymi mężczyznami i przybierała ich nazwiska. – Gwałtownie podniosła wzrok. – Nie, mój mąż nie należał do tych mężczyzn.

– Ale musiał ją znać, skoro namalował ten obraz.

– Nie namalował go. Już panu to mówiłam.

– Więc kto to zrobił, proszę pani?

– Nie mam pojęcia.

W jej głosie wzbierało zniecierpliwienie. Zerknęła w kierunku drzwi. Rico stał oparty o framugę, trzymając rękę w kieszeni szlafroka; jej zarys był większy niż pięść i przypominał kształtem rewolwer. Zrobił krok w moją stronę.

– Niech pani odwoła swego psa – powiedziałem. – Chyba że pani chce, żeby cała historia została opisana w gazecie.

Posłała Betty Jo lodowate spojrzenie, które zostało jej odwzajemnione.

– Odejdź, Rico, sama dam sobie radę – powiedziała jednak.

Rico, ociągając się, wyszedł do hallu.

– Dlaczego jest pani pewna, że ten obraz nie jest dziełem męża? – spytałem.

– Wiedziałabym o tym. Znam wszystkie jego obrazy.

– Czy to znaczy, że nadal jest pani z nim w kontakcie?

– Nie, oczywiście że nie.

– Więc skąd pani wie, że nie namalował go w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat?

Moje pytanie odebrało jej na chwilę mowę.

– Kobieta na tym portrecie jest zbyt młoda – odparła w końcu. – Wyglądała starzej niż tu, kiedy widziałam ją po raz pierwszy w Santa Fe, w roku 1940. Musi być teraz bardzo stara, jeżeli w ogóle żyje.

– Ale pani mąż mógł namalować ją z pamięci kiedykolwiek, nawet całkiem niedawno. Jeżeli on żyje.

– Rozumiem, o co panu chodzi – powiedziała cichym, bezbarwnym głosem. – Ale nie sądzę, by był autorem obrazu.

– Paul Grimes uważał, że nim jest.

– Bo mu się to opłacało.

– Ale czy naprawdę? Myślę, że zginął przez ten obraz. Znał modelkę, która do niego pozowała, i od niej dowiedział się, że namalował go pani mąż. Z jakichś powodów ta wiadomość była niebezpieczna. Niebezpieczna dla Paula Grimesa i niebezpieczna dla mordercy.

– Czy oskarża pan mojego męża?

– Nie. Nie mam żadnych podstaw. Nie wiem nawet, czy pani mąż żyje. A pani?

Wciągnęła głęboko powietrze; jej piersi uwypukliły się pod szatą jak zaciśnięte pięści.

– Nie miałam od niego wiadomości od dnia, w którym zniknął. Ale ostrzegam pana, panie Archer, że żyję tylko wspomnieniami o nim. Bez względu na to, czy Richard żyje, czy nie, będę walczyć o jego dobre imię. I nie jestem jedyną osobą w tym mieście, która wystąpi przeciwko panu. A teraz proszę opuścić mój dom.

Jej zaproszenie obejmowało również Betty Jo. Rico otworzył drzwi wejściowe i zatrzasnął je za nami z hukiem.

Betty Jo była wstrząśnięta. Wsunęła się do mojego auta jak uciekinier, uchodzący przed pościgiem.

– Czy pani Chantry była kiedykolwiek aktorką? – spytałem.

– Chyba występowała w zespole amatorskim. Dlaczego pytasz?

– Mówi swój tekst, jakby grała na scenie. Dziewczyna potrząsnęła głową.

– Nie. Myślę, że Francine mówiła szczerze. Chantry i jego twórczość to jedyne sprawy, na których jej zależy.

Czuję się dość podle, że tak wobec niej postąpiłam. Zraniliśmy ją i rozgniewali.

– Boisz się jej?

– Nie, ale uważałam się za jej przyjaciółkę. – Kiedy odjechaliśmy spod domu, dodała: – Może zresztą trochę się jej boję. Ale równocześnie żałuję, że ją zraniliśmy.

– Została zraniona już dawno temu.

– Tak. Wiem, o czym myślisz. Myślałem o lokaju imieniem Rico. Zameldowałem się w nadbrzeżnym motelu. Betty Jo weszła ze mną, by porównać nasze notatki. Nie ograniczyliśmy się tylko do tego.

Noc była piękna i krótka. Potem nadszedł cicho świeży, chłodny, niemal zapomniany świt.

Загрузка...