Zza rogu domu wyłonił się zdenerwowany taksówkarz Betty.
– Długo kazała mi pani czekać, panienko. Będzie pani musiała dopłacić.
Betty dała mu pieniądze. Kiedy jednak wsiadła do własnego auta, okazało się, że nie może go zapalić. Spróbowałem sam. Silnik nadal nie chciał zaskoczyć.
Podniosłem maskę. Akumulator był wyczerpany.
– Co ja teraz zrobię? Muszę coś załatwić.
– Chętnie cię zawiozę.
– Ale muszę jechać sama. Tak obiecałam.
– Komu?
– Nie mogę ci powiedzieć. Bardzo mi przykro. Miałem wrażenie, że odsuwa się ode mnie. Podszedłem bliżej i spojrzałem jej w twarz. Była teraz tylko bladym owalem, na tle którego odcinały się ciemne oczy i usta. Noc płynęła wśród wysokich, starych domów jak mętna rzeka. Bałem się, że Betty zostanie porwana przez prąd i tym razem znajdzie się poza moim zasięgiem. Dotknęła mego ramienia.
– Pożyczysz mi samochód, Lew?
– Na jak długo?
– Do jutra rana.
– Po co?
– Nie musisz mnie przesłuchiwać. Odpowiedz po prostu tak albo nie.
– Dobrze. A więc odpowiedź brzmi: nie.
– Proszę cię. To dla mnie ważne.
– Nadal odmawiam. Nie chcę przeżyć jeszcze jednej takiej nocy jak wczoraj i zgadywać, co się z tobą stało.
– W porządku. Znajdę kogoś, kto zechce mi pomóc. Ruszyła w kierunku ulicy, potykając się o krzewy. Podążyłem za nią, przerażony, że zniknie z mego pola widzenia. Na trotuarze odwróciła się do mnie.
– Czy masz zamiar pożyczyć mi ten samochód?
– Nie. Nie spuszczę cię z oczu. Jeśli wynajmiesz lub pożyczysz wóz, pojadę za tobą.
– Nie potrafisz znieść myśli, że mogłabym cię wyprzedzić, co?
– Nie. Wyprzedziłaś mnie wyraźnie wczorajszej nocy. Naraziłaś się na niebezpieczeństwo. Nie chcę, żeby się to powtórzyło. Istnieje taka cecha jak nadmiar odwagi. – Odetchnąłem głęboko. – Czy odpoczęłaś dziś trochę?
– Nie pamiętam – odpowiedziała wymijająco.
– To znaczy, że nie odpoczywałaś. Nie możesz prowadzić po nocy, kiedy jesteś niewyspana. Bóg raczy wiedzieć, na co w końcu wpadniesz.
– Bóg i Archer – powiedziała z ironią – wiedzą wszystko. Czy wy obaj nigdy się nie mylicie?
– Bóg zrobił raz błąd. Zostawił kobiecie jaja.
Betty wydała gniewny okrzyk urażonej kobiecości, który przeobraził się nagle w wybuch śmiechu. Zgodziła się w końcu wziąć, i samochód, i mnie, pod warunkiem, że pozwolę jej prowadzić wóz co najmniej przez połowę drogi. Wybrałem pierwszą zmianę.
– Dokąd jedziemy? – spytałem, zapaliwszy silnik.
– Do Long Beach. Wiesz chyba, gdzie to jest?
– Powinienem. Urodziłem się tam. Co ma się wydarzyć w Long Beach?
– Obiecałam, że nikomu nie powiem.
– Komu obiecałaś? – spytałem. – Pani Chantry?
– Skoro wszystko wiesz – wyrecytowała wyraźnie i starannie Betty – odpowiadanie na którekolwiek z twych pytań byłoby zbędne.
– A zatem chodzi o Francine Chantry. Co ona robi w Long Beach?
– Miała wypadek samochodowy.
– Jest w szpitalu?
– Nie. W lokalu o nazwie „Gilded Galleon”.
– To taki bar na nadbrzeżu. Co ona tam robi?
– Pewnie pije. Nigdy nie widziałam, żeby piła dużo, ale mam wrażenie, że jest bliska załamania.
– Dlaczego do ciebie zadzwoniła?
– Mówiła, że potrzebuje mojej rady i pomocy. Nie jesteśmy właściwie bliskimi przyjaciółkami, ale chyba nie ma nikogo, z kim byłaby bardziej zżyta. Mówiła, że chce, abym wystąpiła jako radca prawny. Zapewne, by jej pomóc wydostać się z bigosu, którego narobiła uciekając.
– Czy mówiła, dlaczego to zrobiła?
– Po prostu wpadła w panikę.
Wjeżdżając na autostradę pomyślałem, że Francine Chantry ma powody do wpadania w panikę. Mogła być pociągnięta do odpowiedzialności za ukrywanie mordercy Gerarda Johnsona, a być może również Williama Meada.
Jechałem szybko. Betty drzemała na moim ramieniu. Siedząc w pędzącym samochodzie obok śpiącej kobiety poczułem się niemal młody, jakby moje życie mogło jednak zacząć się od nowa.
Był wczesny wieczór, ale mimo sporego o tej porze ruchu, po dwóch godzinach znaleźliśmy się w Long Beach. Jak powiedziałem Betty, były to moje rodzinne strony i blask jaśniejących wzdłuż nadbrzeża świateł skojarzył mi się z dawnymi nadziejami, choć wiedziałem już, że spełniły się one tylko częściowo.
Pamiętałem bar Galleon z okresu rozkładu mojego małżeństwa, kiedy starałem się zapełnić jakoś długie wieczory. Byłem zdziwiony, że tak mało się od tamtej pory zmienił, w każdym razie znacznie mniej niż ja. Był teraz tak zwaną tawerną rodzinną, co oznaczało, że zapewnia usługi wszystkim pijakom, bez względu na ich wiek i płeć. Stanąłem tuż za drzwiami, ogłuszony lekko gwarem ludzkich głosów, Betty zaś zaczęła obchodzić bar w kształcie podkowy. Miałem wrażenie, że wszyscy obecni, łącznie z barmankami, przemawiają do siebie równocześnie. Zaczynałem rozumieć przyczyny, dla których sztuczna, hałaśliwa atmosfera mogła przyciągnąć uciekającą od samotności kobietę, którą zapewne była Francine Chantry.
Zobaczyłem, że siedzi przy końcu baru, pochyliwszy swą srebrną głowę ńad pustą szklanką. W pierwszej chwili nie poznała chyba Betty. Potem zarzuciła jej ramiona na szyję, a Betty odwzajemniła jej uścisk. Choć odczuwałem pewną sympatię do pani Chantry i cieszyła mnie serdeczność Betty, widok obu ściskających się kobiet sprawił mi przykrość. Betty była młoda i czysta. Francine Chantry przeżyła wiele lat wiedząc o morderstwie i ukrywając je.
Świadomość ta, spychająca ją w dół jak przyciąganie ziemskie, zostawiła już pewne ślady na jej twarzy i w całej postaci. Idąc w moją stronę potknęła się i Betty musiała ją podtrzymać. Miała rozcięte czoło. Jej obwisły podbródek zdradzał przygnębienie, oczy lśniły tępo. Trzymała oburącz swą torebkę gestem futbolisty, przyciskającego do piersi piłkę.
– Gdzie jest pani samochód, pani Chantry? Ocknęła się z apatii.
– Zdaniem mechanika nadaje się do kasacji. To chyba znaczy, że nie warto go już naprawiać. Chyba to samo dotyczy mnie.
– Miała pani wypadek?
– Nie wiem, co się właściwie stało. Chciałam zjechać z autostrady i nagle straciłam nad wszystkim panowanie. Tak wyglądają w skrócie dzieje mojego życia. – Jej śmiech przypominał suchy, wymuszony kaszel.
– Interesują mnie dzieje pani życia.
– Wiem o tym. – Odwróciła się do Betty. – Po co go przywiozłaś? Myślałam, że odbędziemy konstruktywną rozmowę o przyszłości. Uważałam cię za przyjaciółkę.
– Mam nadzieję, że jesteśmy przyjaciółkami – powiedziała Betty. – Ale nie wiedziałam, czy sama dam sobie z wszystkim radę.
– Z czym? Przecież ze mną nie ma żadnych problemów. A jednak w jej głosie rozbrzmiewała nuta lęku. Mówiła jak kobieta, która stanęła na krawędzi świata, zrobiła krok naprzód i zbyt późno odkryła, że nigdy nie uda jej się powrócić. Kiedy wsiedliśmy do samochodu i wjechaliśmy już na autostradę, miałem nadal wrażenie: że poruszamy się w pustej przestrzeni. Zdawaliśmy się lecieć nad dachami przydrożnych domów, stojących szeregiem po obu stronach autostrady.
Betty prowadziła za szybko, ale pozwoliłem jej dopełnić warunków umowy. Wiedziałem, że przespała się trochę, a poza tym musiałem porozmawiać z panią Chantry.
– Skoro mowa o przyszłości – powiedziałem – to moim zdaniem trudno im będzie skazać pani męża.
– Mojego męża? – Wydawała się zdezorientowana.
– Richarda Chantry, alias Gerarda czy Jerry’ego Johnsona. Wcale nie będzie łatwo udowodnić mu te morderstwa. O ile wiem, odmówił zeznań. A znaczna część tych wydarzeń miała miejsce dawno temu. Nie byłbym zaskoczony, gdyby prokurator zgodził się ubić z panią interes. Wątpię, czy zechce wnieść jakieś poważne oskarżenie. Oczywiście zależy to od niego i od tego, co ma mu pani do zaoferowania.
Raz jeszcze zaśmiała się sucho.
– Może moje zwłoki? Czy zgodzi się wziąć moje zwłoki?
– Zależy mu raczej na pani zeznaniach. Wie pani o tej sprawie więcej niż ktokolwiek inny.
– Jeśli wiem, to nie z własnego wyboru – powiedziała po chwili namysłu.
– Mówiła mi to pani przedwczoraj wieczorem.- Ale w istocie dokonała pani wyboru już dawno temu. Kiedy rzuciła pani Williama Meada i postanowiła żyć z jego przyrodnim bratem, Chantrym. Kiedy opuściła pani wraz z nim Arizonę, choć musiała pani wiedzieć, że ciąży na nim podejrzenie o morderstwo Williama Meada. W siedem lat później podjęła pani ostateczną decyzję, postanawiając zataić morderstwo Gerarda Johnsona.
– Kogo?
– Gerarda Johnsona. Tego mężczyzny w brązowym ubraniu. Okazuje się, że był on przyjacielem Williama Meada. Wyszedł właśnie ze szpitala dla inwalidów po pięciu latach pobytu i przyjechał do Santa Teresa, żeby zobaczyć się z pani mężem. Przypuszczam, że posiadał dowody pozwalające mu oskarżyć Chantry’ego o zabójstwo Meada.
– Skąd?
– Może Chantry groził Meadowi, kiedy kłócili się o panią i obrazy Meada, ukradzione przez Chantry’ego. IMead opowiedział o tym swemu koledze z wojska, Gerardowi, zanim został zamordowany. Kiedy Gerard Johnson zjawił się w Santa Teresa z żoną i synkiem Williama, Chantry zrozumiał, że nadszedł kres jego swobody. Zabił więc Johnsona, próbując ratować swą wolność, ale w rezultacie stracił ją do reszty. Oboje dokonaliście w tym momencie ostatecznego wyboru.
– Nie ja go dokonałam – powiedziała.
– Ale zaakceptowała go pani. Pozwoliła pani zabić człowieka we własnym domu, a potem pochować go tam i zachowała pani milczenie. Ale decydując się na to wyjście, popełniliście oboje błąd. On ponosił jego konsekwencje przez całe życie. Morderstwo popełnione na Gerardzie Johnsonie oddało go w ręce wdowy po Williamie Mead, kobiety, która używa nazwiska Johnson. Nie wiem, dlaczego chciała go zachować dla siebie. Może łączyło ich coś w przeszłości. A może chciała tylko zawrzeć z Chantrym prostą, prymitywną transakcję. Zabił jej męża, musiał więc teraz zająć jego miejsce. Nie wiem, dlaczego Chantry przyjął te warunki, a pani?
Zwlekała przez chwilę z odpowiedzią.
– Nic na ten temat nie wiem – powiedziała w końcu. – Nie miałam pojęcia, że Richard przebywa w tym mieście. Nie wiedziałam nawet, czy żyje. W ciągu tych dwudziestu pięciu lat nie odezwał się do mnie ani razu.
– Czy widziała go pani ostatnio?
– Nie. I nie chcę go oglądać.
– Ale będzie pani musiała. Poproszą panią o zidentyfikowanie go. Jego tożsamość nie budzi zresztą większych
– wątpliwości. Podupadł fizycznie i psychicznie. Myślę, że musiał przeżyć kryzys nerwowy po zamordowaniu Johnsona albo nawet wcześniej. Ale nadal potrafi malować. Może jego obrazy nie są tak dobre, jak były dawniej, ale nikt inny nie mógł ich stworzyć.
– Widzę, że jest pan nie tylko detektywem, lecz także krytykiem sztuki – powiedziała z ironią.
– Nie. Ale mam w bagażniku jedno z jego niedawno namalowanych płócien. I nie tylko ja jestem zdania, że to obraz Chantry’ego.
– Mówi pan o tym portrecie Mildred Mead?
– Tak. Znalazłem go dziś rano na strychu Johnsona, na którym zresztą powstał. Tam znajdował się punkt wyjściowy całej intrygi. Ten obraz jest chyba centralnym punktem śledztwa. W każdym razie dzięki niemu ja zostałem w nie wciągnięty. I właśnie ten obraz stał się przyczyną obecnych kłopotów Chantry’ego i skłonił go do popełnienia nowych morderstw.
– Nie bardzo to pojmuję – powiedziała Francine Chantry. Ale wydawała się zainteresowana, jakby rozmowa o pracy męża działała na nią stymulująco.
– Jest to dość skomplikowany łańcuch wydarzeń – stwierdziłem. – Kobieta, z którą mieszkał na O1ive Street – nazwijmy ją panią Johnson – sprzedała ten obraz malarzowi i pośrednikowi nazwiskiem Jacob Whitmore. W ten sposób ujawniona została tożsamość Chantry’ego. Whitmore sprzedał obraz Grimesowi, zmuszając go tym bardziej do wyjścia z ukrycia.
Grimes odkrył, że jest to dzieło Chantry’ego, i najwyraźniej wykorzystał tę wiadomość, szantażując panią Johnson i zmuszając ją, by kradła dla niego narkotyki. Zapewne żądał też dalszych obrazów Chantry’ego. Grimes sprzedał portret Mildred Mead pani Ruth Biemeyer, która miała własne powody, by interesować się osobą Mildred. Jak pani zapewne wie, Mildred była kochanką Biemeyera.
– Wiedzieli o tym wszyscy w całej Arizonie – przerwała’ Francine Chantry. – Ale nie wszyscy orientowali się, że Ruth Biemeyer kochała się w Richardzie, kiedy oboje byli jeszcze młodzi. Myślę, że to była główna przyczyna namówienia Jacka na przeprowadzkę do Santa Teresa.
– W każdym razie on tak twierdzi. Doprowadziło to do pewnego napięcia w stosunkach rodzinnych, które skomplikowały się jeszcze bardziej, gdy do miasta zjechała Mildred Mead. Przypuszczam, że Chantry musiał widzieć Mildred w ciągu ostatnich kilku miesięcy i pod wpływem tego spotkania namalował z pamięci jej portret.
– Nic o tym nie wiem.
– Nie widziała go pani ostatnio?
– Oczywiście że nie. – Nie patrzyła mi w oczy. Wpatrywała się w nierówną ciemność za szybą samochodu. – Nie widziałam Richarda i nie miałam od niego wiadomości od dwudziestu pięciu lat. Nie miałam pojęcia, że przebywa w mieście.
– Nawet po tym telefonie od kobiety, z którą mieszkał?
– Nie wspominała o nim. Mówiła tylko coś… o pogrzebie w oranżerii i oznajmiła, że potrzebuje pieniędzy. Obiecała, że jeżeli jej pomogę, zachowa wszystko w tajemnicy. W przeciwnym razie poda do publicznej wiadomości prawdziwą przyczynę zniknięcia mego męża.
– Dała jej pani te pieniądze?
– Nie. Teraz żałuję, że tego nie zrobiłam. I myślę, że lepiej byłoby, gdyby nie namalował tego portretu. Można by pomyśleć, że sam dążył do tego, by go zdemaskowano.
– Chyba nie całkiem świadomie – powiedziałem. – W każdym razie Fred robił, co mógł, by go odszukać. Niewątpliwie pożyczając ten obraz Biemeyerów miał częściowo na uwadze kwestie zawodowe. Chciał ustalić, czy może to być autentyczny Chantry. Ale kierował się też pobudkami osobistymi. Myślę, że mógł skojarzyć go z obrazem, widzianym kiedyś w swoim domu na O1ive Street. Ale nie udało mu się ustalić związku pomiędzy swym rzekomym ojcem, Johnsonem, a malarzem Chantrym. Zanim zdążył to zrobić, Johnson ukradł obraz z jego sypialni. A Biemeyerowie zatrudnili mnie, żebym go odszukał.
Betty nacisnęła lekko klakson. Zjeżdżaliśmy w głąb lądu po długiej pochyłości za Camarillo. Przed nami nie było żadnych samochodów. Zerknąłem na nią i nasze spojrzenia spotkały się.
Zdjęła prawą rękę z kierownicy i dotknęła nią ust. Zrozumiałem ten znak. Powiedziałem już więcej, niż powinienem, więc postanowiłem zamilknąć.
– To nie był jego pierwszy pamięciowy portret Mildred – odezwała się w kilka minut potem pani Chantry. – Namalował sporo innych, dawno temu, kiedy mieszkaliśmy razem. Jeden z nich przedstawiał Pietę.
Milczała przez dłuższy czas, dopóki nie znaleźliśmy się na przedmieściu Santa Teresa. Wtedy usłyszałem jej cichy płacz. Trudno było zgadnąć, czy opłakuje los Chantry’ego czy własny, czy może wreszcie dawno umarły związek, który połączył ich młode życie i zrodził jego dzieła. Spojrzawszy kątem oka na jej twarz, ujrzałem na niej łzy.
– Dokąd teraz jedziemy? – spytała Betty.
– Na komisariat.
Francine Chantry wydała krótki okrzyk, który przerodził się w cichy jęk. – Czy nie mogłabym przynajmniej spędzić tej nocy we własnym domu?
– Wstąpimy tam, jeśli pani chce, żeby pani mogła spakować walizkę. Potem, razem z pani adwokatem, powinniśmy pojechać na policję.
O wiele później obudziłem się w ciemnym łóżku, czując poranny chłód. Czułem bicie serca Betty i słyszałem jej oddech, przypominający cichy szmer letniego oceanu.
Przypomniałem sobie znacznie mniej sielankową scenę, również rozgrywającą się w sypialni. Kiedy widziałem po raz ostatni Francine Chantry, przebywała w szpitalnym pokoju z zakratowanymi oknami, pilnowana przez siedzącego za drzwiami uzbrojonego strażnika. I w uchylonych do połowy drzwiach mojej częściowo uśpionej wyobraźni ukazała się wizja innej czekającej na coś kobiety; drobnej, wątłej, siwej kobiety, która była kiedyś piękna.
Przypomniałem sobie słowo: „Pieta”. Obudziłem Betty, dotykając dłonią jej biodra. Z westchnieniem odwróciła się na drugi bok.
– Lew?
– Co to jest Pieta? Ziewnęła głęboko.
– Zadajesz najdziwniejsze pytania o najdziwniejszych porach.
– Czy to znaczy, że nie wiesz?
– Oczywiście, że wiem. Jest to tradycyjny wizerunek Matki Boskiej płaczącej nad ciałem ukrzyżowanego Syna. Dlaczego pytasz?
– Francine Chantry mówiła, że jej mąż namalował taki portret Mildred Mead. Przypuszczam, że ona była Marią?
– Tak. Widziałam ten obraz. Jest w tutejszym muzeum, ale nie wystawiają go publicznie. Uważają, że jest trochę niesmaczny, tak przynajmniej sądzą. Postać umarłego mężczyzny to autoportret Chantry’ego.
Betty ziewnęła i znów zapadła w sen. Leżałem obok patrząc, jak jej twarz wyłania się wolno w świetle brzasku. Po chwili dostrzegłem na jej skroni błękitną, pulsującą rytmicznie żyłkę, młoteczek, którego bezdźwięczne uderzenia były symbolem życia. Miałem nadzieję, że ten błękitny młoteczek nigdy się nie zatrzyma.