33

Zaparkowałem na końcu ulicy, przy której mieszkała pani Chantry, i pieszo podszedłem pod jej dom. Z widocznego za nim wąwozu wypełzała mgła. Dalej, na szczycie wzgórza, stał oświetlony chłodnym światłem dom Biemeyerów. Ale willa pani Chantry była ciemna i cicha.

Zapukałem do drzwi frontowych. Chyba spodziewałem się podświadomie, że jej nie zastanę lub znajdę ją martwą, bo byłem zaskoczony natychmiastową reakcją.

– Kto to? – spytała spoza drzwi, jakby czekała za nimi przez całą noc. – Rico?

Nie odpowiedziałem. Przez długą chwilę staliśmy po przeciwnych stronach drzwi, milcząc wyczekująco. Ciszę wypełniał nierówny szmer fal, wdzierających się na plażę jak stopy błądzącego olbrzyma i wycofujących się w morze.

– Kto to? – spytała podniesionym głosem.

– Archer.

– Proszę odejść.

– Czy mam sprowadzić kapitana Mackendricka? Znów zapadła cisza, odmierzana grzmiącym odgłosem kroków morza. Potem przekręciła klucz i otworzyła drzwi.

Ani w hallu, ani w widocznej stąd części domu nie paliły się lampy. Na tle panującej we wnętrzu ciemności twarz pani Chantry i jej włosy błyszczały tym samym odcieniem srebra. Miała na sobie ciemną suknię bez dekoltu, podkreślającą jej wdowieństwo i budzącą we mnie wątpliwości, czy istotnie jest wdową.

– Proszę wejść, jeśli pan musi – powiedziała chłodno cichym głosem.

Wszedłem za nią do salonu, w którym wczoraj odbywało się przyjęcie. Zapaliła stojącą za fotelem lampę i zastygła obok niej wyczekująco. Patrzyliśmy na siebie w głuchej ciszy. Salon nie rozbrzmiewał już echem przyjęcia.

– Znam takich jak pan – odezwała się w końcu. – Jest pan jednym z tych samozwańczych – ekspertów, którzy nie mogą się powstrzymać od wtykania nosa w cudze sprawy. Nie może pan po prostu patrzeć, jak ktoś żyje własnym życiem, musi się pan wtrącić, prawda?

Była zarumieniona, może częściowo pod wpływem gniewu. Ale jej wypowiedź była chyba podyktowana jeszcze innymi bodźcami.

– Więc pani to nazywa życiem? – spytałem. – Ukrywanie morderstwa dla człowieka, którego nie widziała pani od dwudziestu pięciu lat? Spanie z takim dorosłym dzieckiem jak Rico, byle zapewnić sobie jego milczenie?

Jakby pod wpływem nagłej zmiany oświetlenia jej twarz stała się bezbarwna, a oczy pociemniały gwałtownie.

– Nikt nie ma prawa odzywać się do mnie w ten sposób!

– Niech pani lepiej się do tego przyzwyczai. Kiedy ludzie prokuratora okręgowego poprowadzą sprawę w Sądzie Wyższym, nie będą dobierać słów.

– Ta sprawa nigdy nie trafi do sądu. Nie ma żadnej sprawy. – Ale w jej oczach malował się niepokój i zmieszanie, jakby próbowała wyjrzeć poza ostrą krawędź teraźniejszości.

– Niech pani przestanie udawać. Przed dwudziestu pięciu laty został w tym domu zamordowany człowiek. Nie wiem, kto to był, ale pani zapewne wie. Rico zakopał go w oranżerii. Dziś, przy pani pomocy, wykopał jego kości i włożył je do obciążonego worka. Na nieszczęście dla was obojga złapałem go, zanim zdążył wrzucić je do morza. Czy chce pani wiedzieć, gdzie teraz są?

Odwróciła ode mnie twarz. Nie chciała wiedzieć. Nagle, jakby ugięły się pod nią nogi, usiadła na fotelu. Ukryła twarz w dłoniach i chyba próbowała się rozpłakać.

Stojąc nieruchomo wsłuchiwałem się w odgłosy jej rozpaczy. Była przystojna i bezradna, ale nie mogłem wzbudzić w sobie współczucia dla niej. Zbudowała swe życie na szczątkach umarłego i śmierć opanowała znaczną część jej osobowości.

– Gdzie są teraz te kości? – spytała, jakby nasze myśli biegły po tym samym torze.

– Ma je kapitan Mackendrick. Ma też pani przyjaciela, Rica. A Rico zaczął mówić.

Rozważała tę wiadomość. Usłyszawszy ją, stała się jakby trochę mniejsza. Ale bystrość zdecydowanie nadal lśniły w jej oczach pełnym blaskiem.

– Chyba potrafię poradzić sobie z Mackendrickiem – oświadczyła. – Jest bardzo ambitny. Nie jestem pewna, jak pójdzie mi z panem. Ale przecież pan pracuje dla pieniędzy, prawda?

– Mam tyle pieniędzy, ile mi potrzeba.

Pochyliła się do przodu, opierając na kolanach ozdobione pierścionkami dłonie.

– Mam na myśli duże pieniądze. Sumę, jakiej nie byłby pan w stanie zgromadzić przez całe życie. Nie musiałby pan już pracować.

– Kiedy ja lubię swoją pracę.

Gorycz, odbijająca się na jej twarzy, pozbawiła ją niemal całkowicie urody. Uderzyła zaciśniętymi pięściami o kolana.

– Niech pan nie robi sobie żartów. Mówię poważnie.

– Ja również. Nie potrzebuję pani pieniędzy. Ale może zechcę przyjąć łapówkę w postaci informacji.

– I co uzyskam w zamian za tę łapówkę?

– Szansę wyjścia z tego wszystkiego, o ile okaże się to możliwe.

– Więc chce pan udawać Pana Boga, co?

– Niezupełnie. Chciałbym po prostu zrozumieć, dlaczego taka kobieta jak pani, mająca wszystko, czego można zapragnąć, próbuje ukryć parszywe morderstwo.

– Nie morderstwo. To był wypadek.

– Kto popełnił ten wypadek?

– Nie wierzy mi pan, prawda?

– Nie powiedziała pani jeszcze nic, w co mógłbym uwierzyć lub nie. Wiem tylko, że oboje wykopaliście te kości i że kazała pani Ricowi utopić je w morzu. Zrobiła pani głupstwo. Trzeba było zostawić je pod ziemią, w oranżerii.

– Nie podzielam pańskiego zdania. Popełniłam błąd, zlecając to Ricowi. Powinnam była sama to zrobić.

– Czyje to były zwłoki, pani Chantry? Potrząsnęła głową, jakby przeszłość osaczała ją niczym rój pszczół.

– Nie znałam tego człowieka. Przyszedł mówiąc, że chce się zobaczyć z moim mężem. Richard nie powinien był go przyjmować i w normalnych warunkach nie zrobiłby tego. Ale nazwisko tego człowieka najwyraźniej coś mu mówiło. Kazał Ricowi wpuścić go do pracowni. Kiedy zobaczyłam go ponownie, już nie żył.

– Jak się nazywał?

– Nie pamiętam.

– Czy była pani obecna, kiedy Rico z nim rozmawiał?

– Tak, w każdym razie przez jakiś czas.

– A potem, kiedy Rico zakopywał ciało?

– Owszem, wiedziałam o tym. Ale nie byłam przy tym obecna.

– Rico twierdzi, że pani wydała mu to polecenie.

– Chyba w pewnym sensie to zrobiłam. Przekazałam mu życzenie męża.

– Gdzie znajdował się pani mąż podczas tego pogrzebu?

– Pisał w pracowni swój pożegnalny list. To dziwne – dodała po chwili. – Często zapowiadał, że odejdzie w taki sposób. Zostawiając za sobą wszystko, zaczynając nowe, nieskrępowane życie. I kiedy nadarzyła się okazja, tak właśnie postąpił.

– Czy wie pani, dokąd odszedł?

– Nie. Nie komunikował się ze mną od tej pory. Ani z nikim innym, o ile wiem.

– Myśli pani, że żyje?

– Mam nadzieję, że tak. Był… jest w końcu wielkim człowiekiem.

Pozwoliła sobie na kilka łez. Próbowała odzyskać stracony teren, odbudowując czuły mit Chantry’ego z nowych i starych elementów, które akurat miała pod ręką.

– Dlaczego zabił tego mężczyznę w brązowym ubraniu?

– Nie wiem, czy go zabił. Mógł to być wypadek.

– Czy tak utrzymywał pani mąż?

– Nie wiem. Nie mówiliśmy o tym. Napisał ten list i odszedł.

– Więc nie orientuje się pani, jak i dlaczego zabity został ten mężczyzna?

– Nie mam pojęcia.

– I mąż niczego pani nie wyjaśniał?

– Nie. Richard opuścił dom w takim pośpiechu, że nie było czasu na wyjaśnienia.

– Ja słyszałem co innego, proszę pani. Rico twierdzi, że oboje z mężem rozmawialiście przez jakiś czas z tym człowiekiem w brązowym ubraniu w pracowni. O czym rozmawialiście?

– Nie przypominam sobie, żebym uczestniczyła w rozmowie.

– Ale Rico pamięta.

– On kłamie.

– Większość mężczyzn ucieka się do kłamstwa w krytycznej sytuacji. Podobnie zresztą jak większość kobiet.

Zaczynała tracić pewność siebie, której miejsce zajmował znów stopniowo gniew.

– Czy mógłby mi pan zaoszczędzić tych swoich uogólnień? Sporo przeżyłam w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin i wysłuchiwanie moralnych maksym miernego prywatnego detektywa przekracza moje siły.

Mówiła podniesionym głosem i wyglądała na osobę udręczoną.

– Przeżyła pani sporo w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat – powiedziałem. – Sytuacja będzie się pogarszać, o ile nie zrobi pani czegoś, co zakończy tę sprawę.

Przez chwilę siedziała pogrążona w milczeniu, wpatrując się w nie pogrzebaną przeszłość.

– Jak ją zakończyć? – spytała wreszcie.

– Niech mi pani powie, co naprawdę się wydarzyło i dlaczego?

– Już to zrobiłam.

– Nie, proszę pani. Opuściła pani niektóre najważniejsze szczegóły. Kim był mężczyzna w brązowym ubraniu i dlaczego się tu zjawił. To, że przyszedł tu dwukrotnie i że za drugim razem – wtedy kiedy został zabity – przyprowadził z sobą kobietę i małego chłopczyka. Również informację, jaką przekazała pani Ricowi – że mężczyzna przeszedł wylew i umarł właściwie przypadkowo.

Znów siedziała, przeżuwając te informacje, jak ktoś, kto przechodzi skrócony proces starzenia się. Nie próbowała zamykać na nie oczu czy odpychać je od siebie. W pewnym sensie miałem wrażenie, że oczekiwała na tę chwilę.

– Więc Rico sporo wam powiedział – stwierdziła.

– Gadał przez cały czas. Wybrała pani sobie kiepskiego partnera do spisku.

– Nie wybierałam go. Po prostu był na miejscu. – Przyjrzała mi się dokładnie, jakby zastanawiając się, czy mógłbym zająć w jej życiu miejsce Rica. – Nie miałam wyboru.

– Zawsze jest jakieś wyjście.

Pochyliła swą kształtną głowę i przesunęła dłonią po włosach, gestem, który wyrażał głęboką depresję.

– Łatwo tak mówić. Trudniej wprowadzić tę maksymę w czyn.

– Teraz też może pani wybierać – powiedziałem. – Może pani udzielić mi pomocy…

– Przecież to robię.

– Owszem. Ale ukrywa pani część prawdy. Może pani pomóc mi wyjaśnić tę sprawę. Jeśli pani to zrobi, postaram się maksymalnie pójść pani na rękę.

– Nie potrzebuję pańskiej łaski. – Ale śledziła uważnie moją twarz, próbując z niej odczytać dokładny sens tego, co powiedziałem.

– Popełniłaby pani błąd próbując dalej kryć swego męża. Mogłaby pani zostać oskarżona o udział w morderstwie.

– To nie było morderstwo. To był wypadek. Ten mężczyzna był w fatalnej formie. Mój mąż mógł go popchnąć czy uderzyć. Ale nie miał zamiaru go zabijać.

– Skąd pani wie?

– Sam mi powiedział. Nie kłamał.

– Czy powiedział pani, kim był ten człowiek?

– Tak.

– Jak się nazywał?

Szybko, z roztargnieniem, potrząsnęła głową.

– Nie pamiętam. Po prostu jakiś człowiek, którego mąż poznał w wojsku. Był ranny na Pacyfiku i spędził kilka lat w szpitalu dla inwalidów wojennych. Kiedy go w końcu wypisali, przyjechał tu, żeby zobaczyć się z mężem. Chyba słyszał, że Richard odniósł sukces jako malarz, i przyjechał, chcąc grzać się w blasku jego sławy.

– Kim byli ta kobieta i ten chłopczyk?

– Jego żoną i synem. Przyprowadził ich za drugim razem, żeby poznali mojego męża.

– Czy zdawali sobie sprawę, że pani mąż go zabił?

– Nie wiem. Nie jestem nawet pewna, czy tak naprawdę było.

– Ale przyjęła pani taką wersję?

– Owszem. Musiałam. Czekałam na wiadomość od tej kobiety. Tygodniami nie mogłam spać. Ale nigdy się do mnie nie zgłosiła. Czasem zastanawiam się, czy cały epizod nie rozegrał się w mojej wyobraźni.

– Kości, które wykopał Rico, nie są wytworem wyobraźni.

– Wiem. Mam na myśli tę kobietę i chłopca.

– Co się z nimi stało?

– Po prostu odeszli… nie wiem dokąd. A ja dalej żyłam własnym życiem, najlepiej jak umiałam.

W głosie pani Chantry wyczułem litość nad sobą samą; spojrzenie jej oczu było jednak chłodne i podejrzliwe. Ze względu na moją obecność starała się panować nad sobą, ale poza, w jakiej siedziała, wyrażała przede wszystkim rezygnację.

Morze pod nami jęczało, grzmiało i pełzało jak nieboszczyk, próbujący niezdarnie powrócić do życia. Wzdrygnąłem się. Pani Chantry dotknęła mego kolana ostrymi paznokciami.

– Zimno panu?

– Chyba tak.

– Mogłabym włączyć ogrzewanie.

Towarzyszący temu zdaniu uśmiech zabarwiał je dwuznacznością, ale był wyraźnie wymuszony.

– Będę już szedł, proszę pani.

– A ja zostanę tu zupełnie sama.

Wydała przesadne, żartobliwe westchnienie, którego ostatnie tony nosiły piętno prawdziwej rozpaczy. Zaczynała chyba zdawać sobie sprawę z ogromu swej samotności.

– Niedługo będzie pani miała gości. Zaplotła dłonie i ścisnęła je kurczowo.

– Myśli pan o policjantach, prawda?

– Może pani spodziewać się rano wizyty Mackendricka… chyba żeby przyszedł wcześniej.

– Myślałam, że zamierza mi pan pomóc? – powiedziała cicho.

– Zrobię to, jeśli da mi pani szansę. Nie powiedziała mi pani wszystkiego. A niektóre z pani informacji nie są prawdziwe.

Spojrzała na mnie z oburzeniem, ale jej gniew był kontrolowany i starannie odmierzony.

– Nie kłamałam.

– Może nieświadomie. Kiedy żyje się przez dwadzieścia pięć lat nierzeczywistym życiem, można stracić poczucie rzeczywistości.

– Chce pan powiedzieć, że jestem obłąkana?

– Raczej to, że okłamuje pani nie tylko mnie, ale i siebie.

– W czym pana okłamałam?

– Powiedziała pani, że zabity mężczyzna był przyjacielem pani męża z wojska. Przypadkowo wiem, że Chantry nigdy nie służył w armii. Taka nieścisłość stawia całą pani opowieść pod znakiem zapytania.

Zaczerwieniła się, przygryzła dolną wargę i spojrzała na mnie wzrokiem schwytanego na gorącym uczynku złodzieja.

– Wyraziłam się nieściśle. Chciałam powiedzieć, że kiedy się poznali, ten zabity mężczyzna był w wojsku. Ale Richard oczywiście nie.

– Czy chce pani wprowadzić do swej historii jakieś inne poprawki?

– Jeśli pan mi powie, gdzie się pomyliłam.

– To nie jest śmieszne, proszę pani – powiedziałem w nagłym paroksyzmie wściekłości. – Kilka osób straciło już życie. Innym zagraża niebezpieczeństwo.

– Nie z mojej strony. W życiu nie zrobiłam nikomu krzywdy.

– Po prostu stała pani biernie obok.

– Nie z wyboru. – Starała się nadać sobie wyraz pełen godności, ale bez większego powodzenia. – Nie wiem, co zaszło między Richardem a tym zabitym mężczyzną. Nie mam w istocie pojęcia, jak układały się ich stosunki.

– Mówiono mi, że pani mąż miał skłonności biseksualne.

– Naprawdę? Pierwszy raz o tym słyszę.

– Czy chce pani powiedzieć, że ich nie miał?

– Jakoś nigdy nie było o tym mowy. Dlaczego wydaje się to panu takie ważne?

– Może stanowić zasadniczy element całej sprawy.

– Wątpię. Richard nie przywiązywał większej wagi do spraw seksu. Jego malarstwo podniecało go znacznie bardziej niż ja.

Zrobiła żałosną minę, zerkając na mnie równocześnie, by zbadać jej efekt. Nie wiem dlaczego, ale spotęgowała tym jeszcze mój gniew. Miałem już dość tej kobiety i jej kłamstw – może też dość jej prawd. Siedziałem tu i wymieniałem z nią okrągłe zdania, podczas gdy kobieta, na której mi naprawdę zależało, zagubiona była wśród niebezpieczeństw nocy.

– Czy wie pani, gdzie jest Betty Siddon? Potrząsnęła swą srebrną głową.

– Niestety, nie wiem. Czy Betty Jo coś się stało?

– Poszła szukać Mildred Mead i sama gdzieś zaginęła. Może wie pani, gdzie mogę znaleźć Mildred?

– Nie. Nie wiem. Telefonowała do mnie przed kilku miesiącami, zaraz po przyjeździe do miasta. Ale nie chciałam się z nią spotkać. Nie chciałam budzić wszystkich dawnych wspomnień.

– W takim razie nie powinna pani była wykopywać tych kości – powiedziałem.

Zaklęła gwałtownie, posyłając mnie do wszystkich diabłów. Ale życzenie to zabrzmiało fałszywie, jakby kierowała je właściwie pod własnym adresem. Szary cień nienawiści do siebie spadł jak woalka na jej twarz. Zakryła ją dłońmi.

– Po co je pani wykopywała? – spytałem. Milczała przez dłuższą chwilę.

– Po prostu wpadłam w panikę – wyznała wreszcie, nie odejmując rąk od twarzy.

– Dlaczego?

– Bałam się, że przeszukają dom i będę odpowiadać za śmierć tego człowieka.

Obserwowała mnie przez palce, jakby już znajdowała się za kratami.

– Czy ktoś groził, że panią zadenuncjuje?

Nie odpowiedziała. Uznałem to za potwierdzenie.

– Kto to był, pani Chantry?

– Nie jestem pewna. Nie przyszła tutaj. Zatelefonowała ubiegłej nocy, grożąc, że powie policji wszystko, co wie. Myślę, że była to ta kobieta, która przyszła tu z małym chłopczykiem w dniu śmierci tego człowieka.

– Czego od pani chciała?

– Pieniędzy. – Opuściła dłonie; jej usta były skrzywione, w oczach malowała się wrogość.

– Ile?

– Nie określiła dokładnie sumy. Chyba sporo.

– Kiedy ma je pani jej wręczyć?

– Jutro. Powiedziała, że zadzwoni jutro i żebym zebrała do tego czasu, ile mogę.

– Zamierza pani to zrobić?

– Zamierzałam. Ale teraz nie miałoby to sensu, prawda? Chyba, że udałoby mi się dogadać jakoś z panem.

Wsunąwszy dłonie we włosy, uniosła podbródek i trzymała oburącz swą głowę, jakby było to dzieło sztuki, które gotowa jest zastawić lub sprzedać.

– Zrobię, co będę mógł – powiedziałem. – Ale nie uda się pani pozbyć Mackendricka. Jeśli pomoże mu pani zamknąć dochodzenie, będzie wdzięczny. Myślę, że powinna się pani z nim zaraz porozumieć.

– Nie. Potrzebuję czasu do namysłu. Poczeka pan do rana?

– Poczekam, pod jednym warunkiem. Niech pani nie robi żadnych nie przemyślanych kroków.

– Chodzi o to, żebym nie uciekła?

– Albo nie popełniła samobójstwa.

Krótkim, gniewnym ruchem potrząsnęła głową.

– Zamierzam zostać na miejscu i walczyć. Mam nadzieję, że będzie pan po mojej stronie.

Nie podjąłem żadnych zobowiązań. Wstając, by ruszyć do wyjścia, miałem wrażenie, że z pokrytych cieniem ścian patrzą na mnie oczy wiszących tam portretów Chantry’ego. Pani Chantry odprowadziła mnie do drzwi.

– Proszę, niech pan nie sądzi mnie zbyt surowo. Wiem, że sprawiam wrażenie osoby do gruntu zepsutej. Ale naprawdę, robiąc różne rzeczy lub powstrzymując się od ich zrobienia, nie miałam właściwie wyboru. Moje życie nie było łatwe, nawet przed zniknięciem męża. A od tego momentu stało się czymś w rodzaju plugawego piekła.

– Z Riciem.

– Tak. Z Riciem. Powiedziałam już, że nie miałam wyboru.

Stała blisko mnie, przysłoniwszy czujne oczy rzęsami, jakby zamierzała dokonać kolejnego niefortunnego wyboru.

– Przeszło trzydzieści lat temu zamordowany został w Arizonie młody żołnierz nazwiskiem William Mead – powiedziałem. – Był nieślubnym synem Felixa Chantry’ego i Mildred Mead, czyli przyrodnim bratem pani męża.

Zareagowała na to w taki sposób, jakbym ją uderzył, a ona zamierzała się rozpłakać. Uniosła brwi i opuściła dolną wargę. Odsłoniła na chwilę twarz. Ale nie powiedziała ani słowa.

– Pani mąż wyjechał z Arizony zaraz potem i istniało podejrzenie, że to on zabił Williama Meada. Czy tak było?

– Ależ skąd? Jaki miałby powód?

– Miałem nadzieję, że pani mi to powie. Czy nie łączył pani kiedyś z Williamem bliższy związek?

– Nie. Oczywiście, że nie.

Ale jej zaprzeczenie nie brzmiało przekonująco.

Загрузка...