Dom Johnsonów stał w szeregu drewnianych, trzypiętrowych budynków, wzniesionych chyba w pierwszych latach stulecia. Drzewa oliwkowe, od których pochodziła nazwa ulicy, były jeszcze starsze. Ich liście połyskiwały w popołudniowym słońcu matowym srebrem.
Była to dzielnica drugorzędnych hoteli, domów prywatnych, gabinetów lekarskich i budynków przerobionych częściowo na biura. Odniosłem wrażenie, że wzniesiony w centralnym punkcie wielki, nowoczesny szpital, którego okna nadawały mu wygląd gigantycznego plastra miodu, pochłonął większą część jej sił żywotnych.
Dom Johnsonów był bardziej zaniedbany niż inne budynki. Niektóre z desek obluzowały się, ze ścian dawno zeszła farba. Stał jak szary, wysoki duch budowli za ogródkiem zarośniętym pożółkłą trawą i brunatnymi chwastami.
Zastukałem pięścią do drzwi, zaopatrzonych w zardzewiałą siatkę przeciw owadom. Dom zdawał się powoli, opornie budzić do życia. Usłyszałem, że ktoś ociężale człapie w dół po schodach.
Tęgi, starszy mężczyzna otworzył drzwi i zaczął gapić się na mnie przez drzwi siatkowe. Miał tłuste, siwe włosy i krótką, zaniedbaną, szpakowatą brodę.
– O co chodzi? – spytał gderliwym głosem.
– Chciałbym się zobaczyć z Fredem.
– Nie wiem, czy jest w domu. Zdrzemnąłem się. – Pochylił się ku mnie, przybliżając twarz do siatki, i poczułem od niego zapach wina. – Czego pan chce od Freda?
– Chcę z nim porozmawiać.
Zmierzył mnie od stóp do głów spojrzeniem swych małych, zaczerwienionych oczu.
– O czym chce pan z nim mówić?
– Wolałbym powiedzieć mu to sam.
– Niech pan lepiej powie mnie. Mój syn jest bardzo zajętym młodym człowiekiem. Jego czas jest cenny. Jest ekspertem – wymówił to słowo z wyraźnym zachwytem – a to kosztuje jeszcze więcej.
Doszedłem do wniosku, że staremu skończył się zapas wina i wobec tego zamierza mnie naciągnąć. Zza schodów wyszła jakaś kobieta w stroju pielęgniarki. Poruszała się z pewną niezręczną godnością, ale jej głos był piskliwy i dziewczęcy.
– Ja porozmawiam z tym panem, Gerard. Nie musisz zaprzątać swojej biednej głowy sprawami Freda.
Dotknęła dłonią jego owłosionego policzka, spojrzała mu ostro w oczy, jak lekarz stawiający diagnozę, i odprawiła go lekkim klepnięciem. Nie podejmując sporu ruszył na powrót w stronę schodów.
– Jestem Sarah Johnson – oznajmiła. – Matka Freda. Jej zaczesane do tyłu szpakowate włosy odsłaniały twarz, której wyraz i przeszłość kryły się, tak samo jak u męża, pod warstwą tłuszczu. Biały kitel opinający mocno jej masywną sylwetkę był jednak czysty i schludny…
– Czy jest Fred?
– Chyba go nie ma. – Spojrzała nad moim ramieniem w kierunku ulicy. – Nie widzę samochodu.
– Kiedy się go pani spodziewa?
– Trudno powiedzieć. Fred studiuje na uniwersytecie. – Obwieściła ten fakt takim tonem, jakby stanowił on jedyną chlubę jej życia. – Ciągle zmieniają mu godziny zajęć, a w dodatku pracuje jeszcze dorywczo w muzeum. Często go tam wzywają. Czy mogłabym coś dla pana zrobić?
– Być może. Czy mógłbym wejść?
– Ja wyjdę do pana – powiedziała stanowczo. – Nasze mieszkanie wygląda okropnie. Od kiedy wróciłam na posadę pielęgniarki, nie mam czasu o nie zadbać.
Wyjęła masywny klucz, tkwiący w drzwiach od wewnątrz, i przekręciła go w zamku po wyjściu. Zacząłem podejrzewać, że kiedy jej mąż pije, zamyka go w domu.
Zeszła razem ze mną z ganku i podniosła wzrok na łuszczącą się fasadę budynku.
– Z zewnątrz też nie powinno się go oglądać. Ale nic na to nie poradzę. Jest własnością kliniki – podobnie jak wszystkie te budynki – w przyszłym roku mają je zburzyć. Cała ta strona ulicy ma być przerobiona na parking. – Westchnęła. – Nie mam pojęcia, dokąd się wyniesiemy. Czynsze stale rosną, a mój mąż jest właściwie inwalidą.
– Bardzo mi przykro.
– Z powodu Jeiry’ego? Taak, mnie też jest przykro. Był kiedyś dzielnym, silnym mężczyzną. Ale przeżył jakiś czas temu kryzys nerwowy – jeszcze podczas wojny – i nigdy już nie wrócił do siebie. No i oczywiście za dużo pije. Nie on jeden – dodała z zadumą.
Podobała mi się otwartość tej kobiety, choć robiła ona wrażenie osoby dość bezwzględnej. Zacząłem zastanawiać się na wpół świadomie, jak to się dzieje, że mężowie pielęgniarek tak często stają się inwalidami.
– No więc, można wiedzieć, jaki pan ma kłopot? – spytała innym tonem.
– Nie mam żadnego kłopotu. Chciałbym po prostu porozmawiać z Fredem.
– O czym?
– O pewnym obrazie.
– Zgadza się, to jego specjalność. Fred może powiedzieć panu o obrazach wszystko, czego chciałby się pan dowiedzieć. – Nagle porzuciła ten temat, jakby napawał on ją lękiem, i spytała innym, cichym, niepewnym głosem: – Czy Fred ma jakieś kłopoty?
– Mam nadzieję, że nie, proszę pani.
– Ja również. Fred jest porządnym chłopcem. Zawsze taki był. Wiem o tym dobrze. Jestem jego matką. – Rzuciła mi długie, podejrzliwe spojrzenie. – Czy jest pan policjantem?
Pracowałem w policji, kiedy byłem młodszy, i najwyraźniej człowiek uczulony na wygląd przedstawicieli prawa mógł nadal to zauważyć. Ale przygotowałem sobie odpowiednią historyjkę.
– Jestem dziennikarzem. Zamierzam pisać artykuł o malarzu nazwiskiem Richard Chantry.
Zesztywniała cała nagle, jakby poczuła się zagrożona.
– Rozumiem.
– Podobno pani syn jest ekspertem od jego twórczości?
– Nie znam się na tym – odparła. – Fred interesuje się wieloma różnymi artystami. Zamierza z tego żyć.
– Jako właściciel galerii?
– Chciałby do tego dojść. Ale na to potrzebny jest kapitał. A my nie jesteśmy nawet właścicielami domu, w którym mieszkamy.
Podniosła wzrok na wysoki, szary budynek, jakby był on źródłem jej wszystkich zmartwień. Z umieszczonego pod samym dachem okna jej mąż przyglądał się nam jak zamknięty w wieży więzień. Wykonała otwartą dłonią gest, przypominający ruch zawodnika pchającego kulę. Johnson wycofał się w ciemność.
– Nęka mnie myśl – powiedziała – że pewnego dnia wypadnie przez któreś z tych okien. Dotąd odczuwa biedak skutki obrażeń, jakich nabawił się na wojnie. Czasem, kiedy bardzo mu dokuczają, pada jak długi na podłogę. Zastanawiam się stale, czy nie powinnam oddać go z powrotem do szpitala dla inwalidów wojennych. Ale nie mam serca. Jest tu z nami o tyle szczęśliwszy. Fred i ja naprawdę tęskniliśmy za nim. A Fred należy do młodych ludzi, którzy potrzebują ojca.
Jej słowa były niezwykle czułe, ale wypowiadała je zupełnie obojętnym głosem. Wpatrywała się chłodno w moje oczy, próbując odczytać moją reakcję. Doszedłem do wniosku, że obawia się o los swego syna i pospiesznie próbuje sklecić wizję bezpiecznego gniazda rodzinnego.
– Czy wie pani, gdzie mógłbym znaleźć Freda?
– Nie mam pojęcia. Może być na terenie uniwersytetu albo w muzeum lub w jakimkolwiek punkcie miasta. Jest bardzo aktywny i ciągle gdzieś biega. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, wiosną przyszłego roku ma robić dyplom. Jestem pewna, że mu się uda.
Kilkakrotnie kiwnęła głową. Ale powtarzała ten gest z ponurą desperacją – jak kobieta bijąca czołem o ścianę.
Jak gdyby w odpowiedzi na jej słowa od strony szpitala nadjechał stary, niebieski Ford. Zbliżywszy się do nas zwolnił i skręcił w stronę krawężnika, by zatrzymać się tuż za moim wozem. Siedzący za kierownicą młody człowiek miał długie, jasnorude włosy i tego samego koloru wąsy.
Kątem oka zauważyłem, że pani Johnson wykonuje przeczący ruch głową, tak nieznaczny, że prawie niedostrzegalny. Młody człowiek nerwowo zamrugał oczami. Gwałtownym obrotem kierownicy skierował poruszający się jeszcze samochód z powrotem na jezdnię, o mało nie uderzając w mój lewy tylny zderzak. Wóz mozolnie nabierał szybkości, zostawiając za sobą strużkę spalin.
– Czy to Fred?
– Tak, to on – odpowiedziała po chwili wahania. – Ciekawa jestem, gdzie się wybiera?
– Dała mu pani znak, żeby się nie zatrzymywał.
– Ja? Chyba się panu zdawało. Zostawiłem ją przed domem i popędziłem za niebieskim Fordem. Wjechał na autostradę na żółtym świetle i skręcił w prawo, w kierunku uniwersytetu. Czekając dłuższą chwilę pod czerwonym sygnałem patrzałem, jak smuga spalin znika stopniowo, wchłonięta przez zalegające nad całą dzielnicą opary dymu i mgły.
Kiedy światła zmieniły się, pojechałem w stronę miasteczka uniwersyteckiego, w którym mieszkała przyjaciółka Freda, Doris Biemeyer.