32

Pomyślałem, że nadszedł czas, abym znów porozmawiał z Fredem. Wolałbym pomówić z panią Chantry. Ale Mackendrick wziął ją pod ochronę, a ja nie chciałem mu się narażać i to w chwili, kiedy zaczynał iść mi na rękę.

Przejechałem przez miasto i zaparkowałem na O1ive Street. Cienie pod drzewami były gęste i ciemne jak zakrzepła krew. Wysoki, strzelisty, szary dom, na którego wszystkich trzech piętrach paliło się światło, wydawał się w porównaniu z nimi dość pogodny. Zza drzwi frontowych dochodziły głosy kilku osób.

Ucichły, gdy zapukałem. Pani Johnson podeszła do drzwi w swym białym kitlu. Jej oczy błyszczały uczuciami, których nie umiałem rozszyfrować. Twarz była szara i przygasła. Wyglądała jak kobieta znajdująca się u kresu wytrzymałości, która może się załamać, jeśli podda się ją silniejszej presji.

– O co chodzi? – spytała.

– Chciałem zobaczyć, jak miewa się Fred. Dowiedziałem się właśnie, że go zwolniono.

– Dzięki panu Lacknerowi. – Podniosła głos, jakby zdanie to skierowane było nie tylko do mnie. – Zna go pan? Siedzi z Fredem we frontowym pokoju.

Młody, długowłosy prawnik obdarzył mnie uściskiem dłoni, który w ciągu dnia nabrał jakby mocy. Z uśmiechem zwrócił się do mnie po nazwisku, mówiąc, że miło jest mu znów mnie zobaczyć. Ja – również z uśmiechem – pogratulowałem mu szybkiej akcji.

Nawet Fred uśmiechał się teraz dla odmiany, ale dość niepewnie, jakby nie miał powodów do zadowolenia. Pokój tchnął atmosferą tymczasowości, jak dekoracja do sztuki, która zeszła z afisza wkrótce po premierze, ale już dawno temu. Stara kanapa i krzesła z tego samego kompletu niemal zapadały się w podłogę. Zasłony w oknach były lekko postrzępione. Przez przetarty dywan niemal przeświecała drewniana podłoga.

Johnson stanął w drzwiach jak duch, straszący w zrujnowanym domu. Miał zaczerwienioną i wilgotną twarz; to samo można było powiedzieć o jego oczach. Oddech przypominał błąkające się niepewnie po piwnicach z winem powiewy wiatru. Nie poznał mnie chyba, ale spojrzał na mnie z wyraźną niechęcią, jakbym w zapomnianej przeszłości wyrządził mu jakąś krzywdę.

– Czy my się znamy?

– Oczywiście! – wykrzyknęła pani Johnson. – Naturalnie, że się znacie. To przecież pan Archer.

– Tak myślałem. Pan wsadził mego syna do więzienia. Fred zerwał się z miejsca; był blady i roztrzęsiony.

– Nic podobnego, tato. Proszę cię, nie mów takich rzeczy.

– Mówię to, co jest prawdą. Czy zarzucasz mi kłamstwo?

Lackner stanął między ojcem a synem.

– Nie czas teraz na rodzinne spory – powiedział. – Wszyscy jesteśmy szczęśliwi, że znów znaleźliśmy się razem, prawda?

– Ja nie jestem szczęśliwy – stwierdził Johnson. – Czuję się fatalnie, a chcecie wiedzieć dlaczego? Bo ten podstępny sukinsyn – wyciągnął w moim kierunku drżący palec zatruwa atmosferę mojego pokoju. I chcę wyraźnie powiedzieć, że jeśli zostanie tu jeszcze minutę, to zabiję go, do cholery. – Zrobił chwiejny krok w moim kierunku. – Czy rozumiesz, sukinsynu? To ty, draniu, przywiozłeś mojego syna z powrotem i wsadziłeś go do więzienia.

– Przywiozłem go z powrotem – odparłem. – Ale nie wsadziłem go do więzienia. Kto inny wpadł na ten pomysł.

– Ale ty go im poddałeś. Wiem o tym. I ty też.

– Chyba lepiej będzie, jeśli pójdę – powiedziałem, zwracając się do pani Johnson.

– Nie. Bardzo pana proszę. – Dotknęła końcami palców swej nabrzmiałej twarzy. – On nie jest dziś sobą. Pił przez cały dzień. Jest ogromnie wrażliwy… to dla niego za ciężkie przeżycie. Prawda, kochanie?

– Przestań labidzić – powiedział. – Labidziłaś i tłumaczyłaś się przez całe życie i nie mam nic przeciwko temu, dopóki jesteśmy sami. Ale nie możesz się czuć bezpieczna, kiedy w domu przebywa ten człowiek. Nie życzy nam dobrze i sama o tym wiesz. A jeżeli nie wyjdzie stąd, zanim doliczę do dziesięciu, wyrzucę go siłą.

O mało nie roześmiałem mu się w twarz. Był tęgim, niezdarnym mężczyzną i jego słowa podyktowane były tylko sztucznym podnieceniem. Może kiedyś, wiele lat temu, potrafiłby spełnić swą groźbę. Ale teraz był gruby i powolny, przedwcześnie postarzały od alkoholu. Jego twarz i całą postać pokrywała tak gruba warstwa tkanki tłuszczowej, że nie mogłem sobie nawet wyobrazić, jak wyglądał w latach młodości.

Johnson zaczął liczyć. Obaj z Lacknerem, wymieniwszy spojrzenia, wyszliśmy z pokoju. Johnson, nie przerywając liczenia, odprowadził nas do wyjścia i głośno zatrzasnął za nami frontowe drzwi.

– Mój Boże! – powiedział Lackner. – Co ludzi skłania do takich wybryków?

– Pijaństwo – odparłem. – Jest zaawansowanym alkoholikiem.

– Sam to widzę. Ale dlaczego on tak pije?

– Z rozpaczy. Z rozpaczy, że jest tym, kim jest. Siedzi w tej ruderze od nie wiadomo ilu lat. Chyba od czasów, kiedy Fred był jeszcze małym chłopcem. Próbuje zapić się na śmierć – ale bez powodzenia.

– Mimo wszystko nie mogę tego pojąć.

– Ja też nie. Każdy pijak ma swój własny motyw. Ale wszyscy kończą tak samo… z rozmiękczeniem mózgu i marskością wątroby.

Obaj, jakby szukając winnego, podnieśliśmy równocześnie wzrok ku niebu. Ale nad szeregiem ciemnych drzew oliwnych maszerujących gęsiego po tej stronie ulicy unosiły się chmury i nie było widać nawet gwiazd.

– Prawdę mówiąc – powiedział Lackner – nie bardzo też wiem, co sądzić o tym chłopcu?

– Ma pan na myśli Freda?

– Tak. Właściwie nie powinienem nazywać go chłopcem. Musi być chyba w moim wieku.

– O ile wiem, ma trzydzieści dwa lata.

– Naprawdę? W takim razie jest o rok starszy. Wydaje mi się ogromnie niedojrzały jak na swój wiek.

– Jego rozwój psychiczny został już dawno zahamowany przez życie w tym domu.

– Na czym polega w istocie problem tego domu? Przecież gdyby go trochę doprowadzić do ładu, byłby zupełnie elegancki. I chyba kiedyś był.

– Nieszczęściem tego domu są jego mieszkańcy – odparłem. – Istnieją rodziny, których członkowie powinni żyć w innych miastach – nawet innych stanach, o ile to możliwe – i pisywać do siebie raz na rok. Może pan zaproponować to Fredowi, oczywiście, jeśli uda się panu wybronić go od więzienia.

– Chyba tak. Pani Biemeyer nie jest mściwa. To na prawdę miła kobieta, kiedy rozmawia się z mą poza kręgiem rodzinnym.

– To też jedna z tych rodzin, które powinny do siebie pisywać listy raz na rok – powiedziałem. – I nie wysyłać ich. To wcale nie przypadek, że Doris i Fred zaprzyjaźnili się. Ich domy nie są właściwie rozbite, ale poważnie uszkodzone. Tak samo jak Doris i Fred.

Lackner pokiwał swą starannie uczesaną głową. Stojąc w zamglonym, przedzierającym się przez chmury świetle księżyca miałem przez chwilę wrażenie, że cała historia się powtarza, że wszyscy byliśmy tu już przedtem. Nie pamiętałem dokładnie, jak toczyła się cała sprawa i jaki był jej finał. Ale czułem, że zakończenie zależy w pewnym sensie ode mnie.

– Czy Fred wytłumaczył panu, po co w ogóle brał ten obraz? – spytałem Lacknera.

– Nie, nie wyjaśnił mi tego w sposób przekonujący. Czy rozmawiał z panem o tej sprawie?

– Chciał zademonstrować swą wiedzę fachową – stwierdziłem. – Udowodnić Biemeyerom, że jest dobry w jakiejś dziedzinie. Takie były w każdym razie jego świadome motywy.

– A podświadome?

– Nie jestem pewien. Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba by zwołać konsylium psychiatrów, i oni też nie byliby zbyt mądrzy. Ale jak wielu innych mieszkańców tego miasta, Fred ma bzika na punkcie Richarda Chantry.

– Więc sądzi pan, że on naprawdę malował ten obraz?

– Tak uważa Fred, a on jest fachowcem.

– Nie podaje się za takiego – stwierdził Lackner. – Nie skończył jeszcze studiów.

– Tak czy owak ma prawo do własnego zdania. I sądzi, że Chantry namalował ten obraz niedawno, może nawet w tym roku.

– Skąd może to wiedzieć?

– Na podstawie stanu farby. Tak twierdzi.

– Wierzy pan w to?

– Nie wierzyłem aż do dzisiejszego wieczora. Byłem skłonny zakładać, że Chantry nie żyje.

– Ale zmienił pan zdanie?

– Owszem. Sądzę, że Chantry żyje i dobrze się miewa.

– Gdzie?

– Być może tu, w tym mieście – odparłem. – Nieczęsto polegam na przeczuciach. Ale dziś mam dziwne wrażenie, że Chantry stoi tuż za mną i zagląda mi przez ramię.

Byłem niemal skłonny opowiedzieć mu o ludzkich szczątkach, wykopanych przez panią Chantry i Rica w oranżerii. Ale wiadomość o nich jeszcze się nie rozeszła i informując go złamałbym moją podstawową zasadę: nigdy nie mów nikomu więcej, niż musi wiedzieć, bo powtórzy dalej.

W tym momencie z domu wyłonił się Gerard Johnson i zaczął złazić chwiejnie po nierównych schodach. Wyglądał jak idący po omacku nieboszczyk, ale jego oczy, nos lub alkoholowy radar wyczuły moją obecność; ruszył ku mnie, depcząc po chwastach.

– Jeszcze tu jesteś, sukinsynu?

– Jestem, panie Johnson.

– Nie mów do mnie „panie Johnson”! Wiem, co myślisz. Lekceważysz mnie. Uważasz za śmierdzącego starego pijaka. Ale powiem ci jedno – że tak, jak tu stoję, jestem więcej wart, niż ty kiedykolwiek byłeś, i mogę ci to udowodnić.

Nie pytałem go, w jaki sposób. Nie musiałem. Sięgnął do workowatej kieszeni spodni i wyjął niklowany rewolwer, z gatunku tych, które policjanci nazywają „Specjalnym zakupem na sobotni wieczór”. Usłyszałem trzask kurka i szczupakiem rzuciłem się pod nogi Johnsona. Upadł na ziemię.

Pospiesznie skoczyłem do niego i odebrałem mu rewolwer. Był nie nabity. Poczułem, że drżą mi ręce.

Gerard Johnson podniósł się niezdarnie i zaczął wrzeszczeć. Wrzeszczał na mnie, na żonę i syna, gdy tylko pojawili się na ganku. Język, którym się posługiwał, można by określić jako rynsztokowy. Podniósł głos i zaczął lżyć swó; dom. Potem domy stojące po drugiej stronie jezdni i na całym odcinku ulicy.

Rozbłysły one większą niż dotąd ilością świateł, ale nikt nie stanął w oknie ani nie wyszedł na próg. Być może, gdyby ktoś to zrobił, Johnson poczułby się mniej samotny.

Zlitował się nad nim w końcu jego syn, Fred. Zszedł z ganku i objął go od tyłu, otaczając ramionami jego wzburzoną pierś.

– Tato, proszę, zachowuj się jak człowiek.

Johnson szamotał się, szarpał, przeklinał, ale stopniowo zniżył głos. Twarz Freda była mokra od łez. Niebo rozdarło się jak sieć i wpłynął na nie księżyc.

Powietrze zmieniło się nagle. Było teraz świeższe, czystsze, ostrzejsze. Fred objął ramieniem Johnsona i wprowadził go po stopniach do domu. Widok zagubionego syna, który otaczał ojcowską opieką swego ojca, był smutny i wzruszający. Dla Johnsona nie było już nadziei, ale Fred miał jeszcze szanse. Lackner zgodził się ze mną. Zanim odjechał swą Toyotą, przekazałem mu zdobyty rewolwer.

Fred nie zamknął drzwi frontowych. Pani Johnson wyszła po chwili i usiadła na stopniach. Poruszała się niespokojnie, jak zabłąkane zwierzę. Padające z nieba światło srebrzyło jej kitel.

– Chcę pana przeprosić.

– Za co?

– Za to wszystko.

Niezręcznie wyciągnęła ramię w bok, jakby odrzucając lub coś przyciągając do siebie. Jej gest zdawał się obejmować wysoki dom wraz z jego mieszkańcami i całym wyposażeniem, rodzinę i sąsiadów, ulicę, ciemne drzewa oliwne, ich jeszcze ciemniejsze cienie i księżyc, który zalewał ją chłodnym światłem, brużdżąc głęboko twarz.

– Niech mnie pani nie przeprasza – powiedziałem. – Sam wybrałem ten zawód czy też on wybrał mnie. Wykonując go, stykam się często z ludzkim bólem, ale nie szukam innej pracy.

– Wiem, co chce pań powiedzieć. Jestem pielęgniarką. Jutro mogę być bezrobotną pielęgniarką. Kiedy Fred wyszedł, po prostu musiałam znaleźć się w domu i samowolnie opuściłam pracę. Najwyższy czas, żebym tam wróciła.

– Czy mogę panią podwieźć?

Obrzuciła mnie podejrzliwym spojrzeniem, jakby sądziła, że mogę napastować ją, mimo jej wieku i otyłości.

– To bardzo uprzejmie z pańskiej strony – powiedziała jednak. – Fred zostawił nasz samochód gdzieś w Arizonie. Nie wiem, czy warto go w ogóle sprowadzać z powrotem.

Otworzyłem jej drzwi, zanim sarn wsiadłem. Zareagowała tak, jakby nie zdarzyło się jej to od dłuższego czasu.

– Chcę pani zadać jedno pytanie – powiedziałem, gdy już oboje znaleźliśmy się w aucie. – Nie musi pani odpowiadać. Ale jeżeli pani to zrobi, nikomu nie powtórzę tego, czego się dowiem.

Poruszyła się niespokojnie na siedzeniu i zwróciła kuli mnie twarz.

– Ktoś mnie przed panem obgadywał?

– Czy zechciałaby mi pani coś powiedzieć na temat tych narkotyków, które wzięła pani ze szpitala?

– Przyznaję, że zabrałam kilka próbek pastylek. Ale nie wzięłam ich dla siebie i nie miałam żadnych złych zamiarów. Chciałam wypróbować je na Gerardzie. Sprawdzić, czy nie zacznie pić trochę mniej. Pewnie mogą mnie formalnie oskarżyć o podawanie leków bez uprawnień lekarskich. Ale prawie wszystkie znane mi pielęgniarki postępują tak samo. – Spojrzała na mnie niespokojnie. – Czy chcą wystąpić ze skargą?

– Nic o tym nie wiem.

– Więc jak doszło do rozmowy na ten temat?

– Wspomniała o tym jedna z pracujących tam pielęgniarek. Powiedziała mi, dlaczego panią zwolniono.

– To był tylko pretekst. Ale powiem panu, dlaczego straciłam pracę. Byli w tej instytucji ludzie, którzy mnie nie lubili. – Mijaliśmy właśnie ten szpital, więc oskarżycielskim ruchem wyciągnęła palec w kierunku wielkiego, rzęsiście oświetlonego gmachu. – Być może nie mam najłatwiejszego charakteru. Ale jestem dobrą pielęgniarką i nie mieli prawa mnie zwalniać. A pan nie miał prawa poruszać tego tematu w rozmowie z nimi.

– .Uważam, że miałem, proszę pani.

– Kto pana upoważnił?

– Prowadzę dochodzenie w sprawie dwu morderstw i zaginionego obrazu. Wie pani o tym.

– Sądzi pan, że wiem, gdzie jest ten obraz? Nie mam pojęcia. Fred także nie. Nie jesteśmy złodziejami. Mamy może pewne rodzinne problemy, ale nie jesteśmy tacy.

– Nigdy tego nie twierdziłem. Ale ludzie zmieniają się pod wpływem narkotyków. Wtedy łatwo ich nakłonić do różnych czynów.

– Mnie nikt do niczego nie może nakłonić. Przyznaję, że wzięłam kilka pastylek. Dałam je Gerardowi. I teraz za to płacę. Będę już do końca pracowała w podejrzanych domach opieki. I to jeśli jeszcze dopisze mi szczęście, że w ogóle uda mi się dostać jakąkolwiek posadę.

Pogrążyła się w posępnym milczeniu i nie odzywała się prawie przez całą drogę do La Paloma. Zanim wysiadła z samochodu, opowiedziałem jej o dwu poszukiwanych kobietach: Mildred Mead i Betty Siddon. Słuchała mnie z ponurym wyrazem twarzy.

– Zrobię, co będę mogła. Podczas dzisiejszej nocnej zmiany nie będę miała wiele czasu na telefonowanie. Ale dam cynk znajomym pielęgniarkom z innych domów opieki, – i jakby przyznanie się do wdzięczności wobec kogoś przychodziło jej z trudem, dodała z wahaniem: – Fred opowiedział mi, jak odniósł się pan do niego w Arizonie. Doceniam to. W końcu jestem jego matką – dodała z zaskoczeniem.

Wysiadła i ciężkim krokiem ruszyła po asfalcie w kierunku słabo oświetlonego budynku. Za murem, otaczającym parking, przemykał z piskiem opon nieprzerwany łańcuch uciekających i goniących samochodów. Pani Johnson dotarła do drzwi wejściowych i odwróciwszy się pomachała mi ręką.

W chwilę po wejściu znów pojawiła się w drzwiach. Tuż za nią postępowali dwaj policjanci. Jeden miał na sobie mundur. Drugim był kapitan Mackendrick. Kiedy się zbliżyli słyszałem, jak utyskuje, że nie mają prawa napastować jej po ciemku, że jest niewinną kobietą, spieszącą się do pracy.

Mackendrick zerknął przelotnie na jej gniewną, wystraszoną twarz.

– Pani Johnson, prawda? Jest pani matką Freda Johnsona?

– Zgadza się – odparła chłodno. – Ale to jeszcze nie upoważnia was do straszenia mnie.

– Nie chciałem pani przestraszyć. Bardzo mi przykro.

– Powinno panu być przykro. – Wykorzystywała swą chwilową przewagę. – Nie ma pan prawa znęcać się nade mną ani stosować przemocy. Mamy dobrego radcę prawnego, który zajmie się wami, jeśli będziecie dalej tak postępować.

Mackendrick bezradnie podniósł oczy ku niebu, a potem soojrzał na mnie.

– Niech pan powie, czy zrobiłem coś złego? Po ciemku niechcący wpadłem na kobietę. Przeprosiłem. Czy mam uklęknąć na kolana?

– Pani Johnson jest dziś trochę zdenerwowana. Kiwnęła głową, potwierdzając moje słowa.

– Pewnie, że jestem. A w ogóle, co pan tu robi, kapitanie?

– Poszukuję pewnej kobiety.

– Panny Siddon?

– Zgadza się. – Mackendrick spojrzał na nią badawczo. – Skąd pani wie o pannie Siddon?

– Od pana Archera. Prosił, żebym zadzwoniła do swych przyjaciółek z innych domów opieki. Obiecałam mu, że to zrobię, jeśli czas mi pozwoli, i zamierzam dotrzymać słowa. Czy mogę już iść?

– Proszę bardzo – odparł Mackendrick. – Nikt nie ogranicza w żaden sposób pani swobody ruchów. Ale dzwonienie do innych domów opieki nie wydaje mi się dobrym pomysłem. Wolimy ich zaskoczyć.

Pani Johnson po raz drugi weszła do budynku i nie pojawiła się już więcej.

– Trudno dogadać się z tą babą – mruknął Mackendrick.

– Ona też przeżyła kilka trudnych dni. Czy mógłbym z panem porozmawiać w cztery oczy, kapitanie?

Wymownym gestem głowy odprawił mundurowego policjanta, który wsiadł do służbowego wozu. Odeszliśmy w kąt parkingu, jak najdalej od budynków i autostrady. Dąb kalifornijski, który jakimś cudem utrzymał się przy życiu na tej asfaltowej pustyni, ukrył nas w swym cieniu przed światłem księżyca.

– Co was tu sprowadziło? – spytałem.

– Donos. Ktoś poinformował nas telefonicznie, że powinniśmy rozejrzeć się tu za panną Siddon. Dlatego przyjechałem osobiście. Przeczesałem dokładnie cały dom i nie natrafiliśmy na ślad tej kobiety ani nikogo, kto by ją przypominał.

– Kto do was dzwonił?

– Telefon był anonimowy – najwyraźniej jakaś kobieta chciała wywołać trochę zamieszania. Pani Johnson łatwo robi sobie wrogów. Wyrzucono ją ze szpitala… pewnie pan o tym wie?

– Mówiła mi. Kapitanie, nie potrzebuje pan mojej rady, ale i tak jej panu udzielę. Obawiam się, że proponując przeszukiwanie domów opieki pchnąłem pana na ślepy trop. Nie namawiam do odwołania całej akcji. Ale uważam, że powinien pan skoncentrować własną energię na czymś innym.

– Myśli pan o pani Chantry, prawda? – spytał Mackendrick po dłuższej chwili.

– Wydaje się, że ona stanowi centralny punkt całej sprawy.

– Ale nie mamy pewności.

– Moim zdaniem mamy.

– Pańskie zdanie nie wystarczy, Archer. Nie mogę wystąpić przeciwko tej kobiecie, dopóki nie mam dowodów, które ją pogrążą.

Загрузка...