12

Podszedłem do znajdującej się obok wyjścia dyżurki pielęgniarek i zapytałem, gdzie mogę znaleźć panią Johnson. Siostra przełożona była kobietą w średnim wieku o bladej, kościstej twarzy i niecierpliwym usposobieniu.

– W szpitalu pracuje wiele kobiet o tym nazwisku. Czy ma na imię Sarah?

– Tak. Jej mąż nazywa się Jerry lub Gerard.

– Dlaczego nie powiedział pan tak od razu? Niestety pani Sarah Johnson nie jest już zatrudniona w naszym szpitalu. – Powiedziała to świadomie uroczystym tonem, jak sędzia odczytujący wyrok na panią Johnson.

– Mówiła mi, że tu pracuje.

– Zatem okłamała pana. – Usłyszawszy własną wypowiedź, odczuła jej bezwzględność i złagodziła ją nieco. – Albo może źle pan ją zrozumiał. Jest obecnie zatrudniona w domu dla rekonwalescentów, niedaleko autostrady.

– Czy zna pani jego nazwę?

– La Paloma – odparła z niesmakiem.

– Dziękuję. Dlaczego ją zwolniono?

– Nie mówiłam, że ją zwolniono. Pozwolono jej odejść. Ale nie jestem upoważniona do rozmowy na ten temat. – Poczułem jednak, że ma ochotę mnie zatrzymać. – Czy jest pan z policji?

– Jestem prywatnym detektywem współpracującym z komendą.

Wyjąłem portfel i pokazałem jej fotokopię swej licencji. Uśmiechnęła się do niej, jakby patrzyła w lusterko.

– Znów ma kłopoty?

– Mam nadzieję, że nie.

– Czy i tym razem chodzi o kradzież narkotyków?

– Mogę powiedzieć tylko tyle, że prowadzę dochodzenie w sprawie pani Johnson. Jak dawno przestała tu pracować?

– Zdarzyło się to w ubiegłym tygodniu. Dyrekcja pozwoliła jej odejść i wystawiła jej dobrą opinię. Ale nie mogli jej zatrzymać. Sprawa była zupełnie jasna. Miała część tych pastylek w kieszeni. Byłam tam, kiedy ją przeszukiwano. Szkoda, że nie słyszał pan, jakim językiem przemawiała do kierownika.

– Co mu powiedziała?

– Och, nie mogę tego powtórzyć.

Blada twarz siostry przełożonej pokryła się gwałtownym rumieńcem, jakbym uczynił jej nieprzystojną propozycję. Nagle spojrzała na mnie z niechęcią, wstydząc się chyba własnego podniecenia. Potem odwróciła się na pięcie i odeszła.

Było już po północy. Spędziłem w szpitalu tyle czasu, że czułem się prawie jak pacjent. Tym razem wyszedłem inną bramą. Nie chciałem ponownie natknąć się na kapitana Mackendricka, Purvisa, Paolę czy któregokolwiek ze zmarłych mężczyzn.

Jeżdżąc autostradą widywałem neon La Paloma, więc orientowałem się, gdzie leży zakład dla rekonwalescentów. Po drodze ze szpitala minąłem kilka nie oświetlonych gabinetów lekarskich, hotel dla pielęgniarek i szereg uliczek, na których stały jednopiętrowe, zbudowane przed wojną domy, zamieszkane przez średnio zamożnych obywateli miasta. Zabudowaną część dzielnicy oddzielał od autostrady wąski park, porośnięty z rzadka dębami. Pod osłoną gałęzi stały nieliczne samochody spóźnionych zakochanych; ich przednie szyby były zaparowane.

Jednopiętrowy kompleks wyłożonych kamieniem budynków mieszczących pensjonat La Paloma stał niemal przy samej autostradzie, jak stacja benzynowa. Gdy wszedłem do środka i zamknąłem za sobą ciężkie drzwi, stłumiony warkot z rzadka przejeżdżających o tej porze samochodów upodobnił się do szumu odległych fal morskich. Górowały nad nim dochodzące z bliska odgłosy życia pensjonatu: chrapanie, westchnienia i niewyraźne, ciche prośby pacjentów.

Usłyszałem za sobą ciche kroki zbliżającej się pielęgniarki. Była to młoda, ładna Murzynka.

– Już za późno na odwiedziny – powiedziała. – Wszystko pozamykane na noc.

– Chciałem się zobaczyć z waszą pracownicą, z panią Johnson.

– Spróbuję ją znaleźć. Zaczyna się robić popularna. Jest pan już drugim gościem, który ją dzisiaj odwiedza.

– Kto był pierwszym? Zawahała się przez chwilę.

– Czy jest pan może jej mężem? – spytała w końcu.

– Nie. Tylko przyjacielem.

– Przed panem odwiedził ją syn… młody facet z rudymi wąsami. Wywołał niezłą burdę, zanim udało mi się go wyprosić. – Posłała mi badawcze, choć nie pozbawione życzliwości spojrzenie. – Mam nadzieję, że nie zamierza pan wywołać następnej awantury?

– Jestem jak najdalszy od takiego zamiaru. Chcę zażegnać pewien konflikt.

– W porządku, zawołam ją. Ale bądźcie cicho, dobrze?

Ludzie już śpią.

– Jasne. O co się awanturował?

– O pieniądze. Przecież zawsze chodzi o pieniądze.

– Nie zawsze – odparłem. – Czasem przyczyną jest miłość.

– O to też chodziło. W jego aucie siedziała jakaś blondynka.

– Nie wszyscy mają tyle szczęścia.

Przybrała surowszy wyraz twarzy, jakby była zdecydowana odparować moją ewentualną zaczepkę.

– Zawołam panią Johnson – powiedziała.

Pani Johnson zbliżyła się do mnie z wyraźną niechęcią. Jej spuchnięte oczy dowodziły, że płakała.

– Czego pan chce? – Ton głosu sugerował, że straciła już niemal wszystko i niewiele mi może ofiarować.

– Chciałbym chwilę z panią porozmawiać.

– I tak mam już zaległości w pracy. Chce pan, żeby mnie przez pana zwolnili?

– Nie. Ale tak się składa, że jestem prywatnym detektywem.

Jej spojrzenie obiegło mały, ciemny przedsionek i spoczęło na drzwiach wyjściowych. Naprężyła mięśnie, jakby przygotowywała się do wybiegnięcia na autostradę.

Stanąłem pomiędzy nią a drzwiami.

– Czy jest tu jakieś pomieszczenie, w którym moglibyśmy usiąść spokojnie na kilka minut?

– Chyba tak. Ale jeśli stracę posadę, będzie to pańska wina.

Zaprowadziła mnie do zastawionej przypadkowo dobranymi meblami poczekalni i zapaliła ciemnawą, stojącą lampę. Usiedliśmy przodem do siebie w jej świetle, niemal dotykając się kolanami. Obciągnęła biały, nylonowy kitel, jakby kontakt ze mną mógł ją zbrukać.

– Czego pan ode mnie chce? I niech pan przestanie udawać dziennikarza. Od początku uważałam, że jest pan policjantem.

– Chcę zobaczyć się z pani synem, Fredem.

– Ja również. – Uniosła swe masywne ramiona i opuściła je ponownie. – Zaczynam niepokoić się o Freda. Nie miałam od niego wiadomości przez cały dzień.

– Był tu dziś wieczorem. Czego chciał?

Milczała przez chwilę, ale nie pozostała bierna. Na jej twarzy malował się wysiłek, jakby połykała własne kłamstwo, a może wymyślała następne.

– Potrzebował pieniędzy. To nic nowego. Każdemu wolno poprosić własną matkę o pieniądze. Nie pierwszy raz mu pomagam. Zawsze oddaje, gdy tylko ma z czego.

Przerwałem zasłonę dymną, utkaną z jej słów.

– Niech pani da spokój, proszę pani. Fred jest w trudnej sytuacji. Kradzież obrazu to wystarczający powód do obaw. Teraz uprowadził dziewczynę, żeby zataić poprzednie przestępstwo.

– Nie uprowadził jej. To kłamstwo, parszywe kłamstwo. Pojechała z nim z własnej, nieprzymuszonej woli. W gruncie rzeczy to ona chyba pierwsza wpadła na ten pomysł. Uganiała się za Fredem już od pewnego czasu. A jeśli ta mała czarnucha powiedziała panu coś innego, to po prostu zełgała. – Potrząsnęła zaciśniętą pięścią w kierunku drzwi, za którymi zniknęła czarnoskóra pielęgniarka.

– A co jest z tym obrazem, pani Johnson?

– Z jakim obrazem?

– Tym, który Fred ukradł z domu państwa Biemeyer.

– Wcale nie ukradł. Po prostu pożyczył, żeby poddać go jakimś badaniom. Zaniósł go do muzeum i tam go skradziono.

– Fred mówił mi, że obraz zniknął z waszego domu. Potrząsnęła głową.

– Musiał pan go źle zrozumieć. Został wyniesiony z piwnicy muzeum. To oni są odpowiedzialni.

– Więc przy tej wersji postanowiliście obstawać – pani i Fred?

– Bo to prawda, więc przy niej obstajemy. Fred jest uczciwy jak kryształ. Jeśli sam pan tego nie widzi, to znaczy, że ma pan spaczoną wyobraźnię. Za dużo miał pan do czynienia z ludźmi nieuczciwymi.

– To prawda – przyznałem. – Myślę, że i pani do nich należy…

– Nie zamierzam tu siedzieć i wysłuchiwać pańskich impertynencji.

Próbowała wzniecić w sobie gniew, ale nic z tego jakoś nie wyszło. Zbyt wiele przeżyła w ciągu minionego dnia, a noc wisiała nad nią jak wzbierająca fala. Opuściła wzrok na splecione dłonie i wtuliła w nie twarz. Nie płakała, nie szlochała, nie powiedziała ani słowa. Ale jej milczenie na tle stłumionego szumu autostrady wyrażało czarną rozpacz.

Po chwili wyprostowała się i spojrzała na mnie z zupełnym spokojem.

– Muszę już wracać do pracy.

– Przecież nikt pani nie kontroluje.

– Może nie, ale jeśli rano będzie bałagan, wina spadnie na mnie. Jesteśmy w tej budzie tylko we dwie.

– Myślałem, że pracuje pani w szpitalu.

– Pracowałam. Miałam konflikt z jednym z kierowników.

– Czy chce mi pani o tym opowiedzieć?

– To nic ważnego.

– Więc proszę mi opowiedzieć.

– Dlaczego miałabym panu mówić? Mam dość na głowie bez pańskich nagabywań.

– I dość na sumieniu?

– Moje sumienie to moja sprawa. Nie potrzebuję pańskiej pomocy.

Siedziała nieruchomo jak głaz. Podziwiałem ją, tak jak mógłbym podziwiać posąg, gdyby jego dzieje były mi obojętne. Ale jej milczenie nie było mi na rękę. Cała sprawa, która zaczęła się od niezbyt poważnej kradzieży, wciągała stopniowo w swą orbitę życie różnych ludzi. Dwaj mężczyźni nie żyli, a córka Biemeyerów pomknęła gdzieś w mrok.

– Dokąd wybrał się Fred z panną Biemeyer?

– Nie wiem.

– Nie pytała go pani? Nie dałaby mu pani pieniędzy, nie wiedząc, co zamierza z nimi zrobić.

– A jednak tak było.

– Myślę, że pani kłamie.

– Niech pan myśli, co pan chce – powiedziała obojętnym tonem.

– I to nie po raz pierwszy. Okłamała mnie już pani niejednokrotnie.

Jej oczy rozbłysły ciekawością i odbiło się w nich poczucie wyższości, jakie żywią kłamcy w stosunku do osób okłamywanych.

– Na przykład odeszła pani ze szpitala, bo przyłapano panią na kradzieży narkotyków. A twierdziła pani, że przyczyną był konflikt z kierownikiem.

– Dotyczący narkotyków – dodała pospiesznie. – Nie mogli się doliczyć. Zrzucono winę na mnie.

– A nie była pani winna?

– Ależ skąd. Za kogo pan mnie bierze?

– Za osobę, która kłamie.

Poruszyła się gwałtownie, jakby grożąc mi, że odejdzie, ale nie wstała z miejsca.

– Proszę, niech mi pan ubliża. Jestem do tego przyzwyczajona. Nic mi pan nie dowiedzie.

– Czy jest pani teraz pod wpływem narkotyków?

– Nie zażywam ich.

– Żadnych?

– Żadnych.

– Więc dla kogo je pani kradła? Dla Freda? Skrzywiła się, markując śmiech, ale wydała z siebie tylko cienki, bezdźwięczny chichot. Gdybym usłyszał jej głos, nie wiedząc, skąd pochodzi, pomyślałbym chyba, że to głos młodej, lekkomyślnej dziewczyny. Zacząłem się zastanawiać, czy nie taką właśnie postawę przybiera w stosunku do syna.

– Dlaczego Fred wziął ten obraz, proszę pani? Żeby go sprzedać i kupić narkotyki?

– Nie jest narkomanem.

– Więc może chciał zdobyć je dla panny Biemeyer?

– Co za głupi pomysł. Przecież ona ma własny majątek.

– Czy dlatego się nią interesuje?

Pochyliła się do przodu, nie zdejmując dłoni z kolan; była opanowana i śmiertelnie poważna. Kobieta, która przed chwilą chichotała, wchłonięta została przez jej postać jak ciało astralne.

– Nie zna pan Freda. Nigdy go pan nie pozna – brak panu inteligencji. Jest porządnym człowiekiem. Traktuje pannę Biemeyer jak brat, jak starszy brat.

– Więc dokąd starszy brat zawiózł swoją siostrzyczkę?

– Nie musi pan silić się na złośliwość.

– Chcę się dowiedzieć, gdzie są albo dokąd się wybierają. Czy pani wie?

– Nie, nie mam pojęcia.

– Nie dałaby im pani pieniędzy na podróż, gdyby pani nie wiedziała, dokąd jadą.

– Kto mówi, że im dałam?

– Ja.

Zacisnęła pięści i kilkakrotnie uderzyła oburącz o zasłonięte białym nylonem kolana.

– Zamorduję tę małą czarnuchę.

– Nie radzę. Jeśli pani to zrobi, pójdzie pani do więzienia.

Skrzywiła się w nieprzyjemnym uśmiechu.

– Przecież żartowałam.

– Ale wybrała pani nieodpowiedni temat i niestosowny moment. Dziś wieczorem został zamordowany człowiek nazwiskiem Paul Grimes.

– Zamordowany?

– Pobity na śmierć.

Pani Johnson przechyliła się w bok i upadła na podłogę. Nie poruszyła się, dopóki czarnoskóra pielęgniarka, którą wezwałem na pomoc, nie oblała jej głowy wodą. Wtedy wstała, ciężko chwytając powietrze, i dotknęła włosów.

– Po co to zrobiłaś? Zburzyłaś mi fryzurę.

– Straciła pani przytomność – powiedziałem. Potrząsnęła głową i zachwiała się lekko. Koleżanka, otoczywszy ją ramieniem, pomogła jej odzyskać równowagę.

– Lepiej usiądź, kochanie. Naprawdę zemdlałaś. Pani Johnson wolała jednak pozostać na nogach.

– Co się stało? Czy ktoś mnie ogłuszył?

– Ogłuszyła panią usłyszana ode mnie wiadomość – powiedziałem. – Paul Grimes został dziś wieczorem pobity na śmierć. Znalazłem go na ulicy, niedaleko stąd.

Pani Johnson nadała swej twarzy wyraz kompletnej obojętności, a po chwili przeoblekła ją w pochmurną maskę ignorancji.

– Kto to jest?

– Antykwariusz z Arizony. To on sprzedał Biemeyerom obraz. Nie zna go pani?

– Może pan powtórzyć nazwisko?

– Paul Grimes.

– Nigdy o nim nie słyszałam.

– Więc dlaczego zemdlała pani, kiedy powiedziałem, że został zamordowany?

– To nie dlatego. Zdarzają mi się takie nagłe omdlenia. Nie są groźne.

– Może lepiej odwiozę panią do domu?

– Nie! Straciłabym posadę. Nie mogę sobie na to pozwolić. To nasze jedyne źródło utrzymania.

Opuściła głowę, odwróciła się i ruszyła chwiejnym krokiem w kierunku pokoi pacjentów.

– Dokąd chce zawieźć Fred pannę Biemeyer? – spytałem, idąc za nią.

Nie odpowiedziała i w ogóle nie zareagowała na moje pytanie.

Загрузка...