Kiedy dotarłem do Sycamore Point, mój samochodowy zegar wskazywał już niemal trzecią. Morze kaszlało przez sen u podnóża plaży. Ja również przeżywałem kryzys o mało nie uległem pokusie i nie przespałem się na przednim siedzeniu wozu.
Ale w domku Jacoba Whitmore’a paliło się światło. Przeżyłem chwilę nadziei, że zastanę tam Betty. Okazało się jednak, że Jessie Gable jest sama.
Gdy tylko wpuściła mnie do oświetlonego pokoju, zauważyłem, że przeszła metamorfozę. Jej ruchy były bardziej zdecydowane, w oczach malowała się stanowczość. Poczułem od niej wino, ale nie robiła wrażenia pijanej. Wskazała mi krzesło.
– Jest mi pan winien sto dolarów – powiedziała. – Znam już nazwisko kobiety, która sprzedała Jake’owi ten obraz.
– Kto to był?
Pochyliła się ponad stołem, kładąc mi rękę na ramieniu.
– Chwileczkę. Niech się pan tak nie spieszy. Skąd mogę wiedzieć, czy pan ma sto dolarów?
Odliczyłem na stole odpowiednią sumę. Sięgnęła po banknoty. Zgarnąłem je, zanim zdążyła ich dotknąć.
– Hej! – zawołała. – To moje pieniądze.
– Nie powiedziała mi pani jeszcze nazwiska tej kobiety. Potrząsnęła głową. Jasne włosy opadły jej na ramiona jak jedwabny szal.
– Nie ufa mi pan?
– Ufałem, dopóki pani nie przestała ufać mnie.
– Mówi pan jak Jake. Zawsze potrafił odwrócić kota ogonem.
– Kto mu sprzedał ten obraz?
– Powiem panu, kiedy dostanę pieniądze. Rozłożyłem na stole pięćdziesiąt dolarów.
– Tu jest połowa. Wręczę pani drugą, kiedy poda mi pani to nazwisko.
– Moja wiadomość jest warta więcej. To poważna sprawa. Po wiedziano mi, że powinnam dostać dużą nagrodę.
Nie wstając z krzesła przyglądałem się jej twarzy. Dwa dni wcześniej, kiedy byłem tu po raz pierwszy, zdawała się nie dbać o pieniądze.
– Kto ma zapłacić tę nagrodę? – spytałem.
– Redakcja gazety.
– Czy obiecała to pani Betty Siddon?
– W zasadzie tak. Mówiła, że zapłacą mi dobrze za informacje.
– I powiedziała jej pani, kim jest ta kobieta? Oderwała spojrzenie od moich oczu i zaczęła wpatrywać się w ciemny kąt pokoju.
– Mówiła, że to ważne. A ja nie byłam pewna, czy pan tu jeszcze wróci. Wie pan, jak to jest. Naprawdę potrzebuję pieniędzy.
Wiedziałem, jak to jest. Sprzedawała – jak tylu innych spadkobierców – kości Jacoba Whitmore’a, a ja je od niej kupowałem. Położyłem na blacie stołu pozostałe pięćdziesiąt dolarów.
Jessie sięgnęła po pieniądze, ale jej ręka opadła w połowie drogi. Spojrzała na mnie tak, jakbym zamierzał jej przeszkodzić lub ją uderzyć. Zaczynałem mieć już dość tej zabawy.
– Proszę, niech pani je weźmie – powiedziałem. Zebrała dziesięcio- i dwudziesto-dolarówki i wsunęła je pod koszulę, za stanik. Spojrzała na mnie z poczuciem winy; była bliska łez.
– Nie traćmy czasu, Jessie powiedziałem. – Co to za kobieta?
– Nazywa się pani Johnson – powiedziała cichym, niepewnym głosem.
– Matka Freda?
– Nie wiem, czyją jest matką. Jak ma na imię?
– Nie wiem. Stanley Meyer podał mi tylko nazwisko.
– Jaki Stanley Meyer?
– Jest sanitariuszem w szpitalu i malarzem-amatorem.
Sprzedaje swoje obrazy podczas kiermaszu na plaży. Jego kiosk stoi tuż obok budki Jake’a. Widział, jak Jake kupował od niej ten obraz.
– Mówi pani o portrecie kobiety, który Jake sprzedał potem Paulowi Grimesowi?
Kiwnęła potakująco głową.
– Przecież o ten obraz panu chodzi, prawda?
– Tak. Czy Stanley Meyer opisał pani tę kobietę?
– Mniej więcej. Mówi, że była w średnim wieku, chyba koło pięćdziesiątki. Duża, tęga baba. Miała ciemne, trochę siwiejące włosy.
– Czy mówił, jak była ubrana?
– Nie.
– Skąd wie, jak się nazywa?
– Znał ją ze szpitala. Pani Johnson pracowała tam jako pielęgniarka, dopóki jej nie wylali.
– Za co ją wyrzucili?
– Meyer nie ma pojęcia. Wie tyle, że pracowała później w domu dla rekonwalescentów o nazwie La Paloma.
– Co jeszcze mówił o tej pani Johnson?
– Nic więcej nie pamiętam.
– Powiedziała pani to wszystko Betty Siddon?
– Tak.
– Jak dawno temu?
– Dokładnie nie wiem. Jake nie znosił zegarów. Uważał, że powinniśmy ustalać czas według słońca, jak Indianie z plemienia Chumashów.
– Czy Betty Siddon była tu przed zachodem słońca, czy później?
– Później. Teraz pamiętam, zaraz po pańskim odjeździe.
– Powiedziała jej pani, że tu byłem?
– Nie.
– A czy ona mówiła odjeżdżając, dokąd się wybiera?
– Nie określiła tego dokładnie. Ale pytała mnie o ten dom dla rekonwalescentów, La Paloma. Chciała się upewnić, że tam właśnie pracuje teraz pani Johnson.
Wracałem pustą autostradą, na której spotykało się już tylko nieliczne ciężarówki. Czułem, że mam już za sobą barierę, oddzielającą pusty koniec nocy od chłodnego, wczesnego poranku. Byłem w stanie dalej obywać się bez snu, w razie konieczności przez cały następny dzień.
Postawiłem wóz na parkingu zakładu La Paloma i nacisnąłem dzwonek obok wejścia dla personelu. Wewnątrz ktoś zaczął mamrotać i stękać. Zadzwoniłem jeszcze raz i usłyszałem szybkie, spokojne kroki. Drzwi, zabezpieczone łańcuchem, uchyliły się z lekka i wyjrzała przez nie czarnoskóra pielęgniarka.
– Byłem tu wczoraj wieczorem – powiedziałem.
– Pamiętam pana. Jeśli szuka pan pani Johnson, to źle pań trafił. Drugi raz w ciągu tej nocy zostawiła mi cały zakład na głowie. Już teraz ledwo żyję, a do końca zmiany jeszcze sporo godzin. Rozmowa z panem też nie ułatwia mi prący.
– Rozumiem panią. Ja też pracowałem przez całą noc. Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
– Co pan robił?
– Jestem detektywem. Czy mógłbym wejść i porozmawiać z panią chwilę, panno…
– Pani… pani Holman. – Z westchnieniem spuściła łańcuch. – Dobrze. Ale niech się pan pośpieszy.
Oparliśmy się o ścianę w ciemnym hallu. Westchnienia i jęki pacjentów oraz nieregularne odgłosy autostrady składały się na akompaniament, towarzyszący muzyce wczesnego ranka. Twarz dziewczyny zlewała się z ciemnością, tak że jej oczy zdawały się błyszczącymi oczyma nocy.
– Co chciałby pan wiedzieć? – spytała.
– Dlaczego pani Johnson poszła do domu?
– Zatelefonował Fred. To jej syn. Powiedział jej, że stary znowu szaleje. Jest strasznym pijakiem i tylko ona umie go poskromić, kiedy wpadnie w taki stan. Pojechała więc taksówką do domu. Nie mam jej tego za złe, bo w końcu musiała coś zrobić. – Wciągnęła głęboko powietrze i wypuściła je; poczułem w ciemności ciepło jej oddechu. – Nie chciałabym zaszkodzić pani Johnson. Sama mam pijaków w rodzinie.
– Czy była pani kiedyś u nich w domu?
– Nie – odparła stanowczo. – Jeśli nie ma pan więcej pytań, to szkoda czasu.
– Mam jeszcze kilka. To bardzo ważne, proszę pani… kwestia życia lub śmierci.
– Czyjego życia? – spytała. – Czyjej śmierci?
– Pewnej kobiety nazwiskiem Betty Siddon. Pracuje w redakcji tutejszej gazety.
Usłyszałem, że głęboko wciąga oddech.
– Czy słyszała pani kiedyś to nazwisko?
– Tak. Słyszałam. Zadzwoniła z redakcji na samym początku mojego dyżuru. Chciała wiedzieć, czy mamy tu pacjentkę nazwiskiem Mildred Mead. Powiedziałam jej, że przebywała u nas przez jakiś czas, ale wyprowadziła się.; Zapragnęła samodzielności i wynajęła domek w Magnolia Court. Panna Mead zamieszkała u nas zresztą z uwagi na związek z panią Johnson.
– Jaki związek?
– Były ze sobą spokrewnione.
– W jaki sposób?
– Nigdy mi tego nie wyjaśniły.
– Czy pani Johnson wiedziała o telefonie panny Siddon?
– Nie. Nie chciałam jej denerwować. Po wyprowadzce panny Mead była bardzo niezadowolona. Można powiedzieć, że uznała to za osobistą zniewagę. Okropnie się wtedy pokłóciły. Szczerze mówiąc o mało nie doszło do bójki. Obie łatwo wpadają w szał, jeśli chce pan znać moje zdanie.
Jej elokwencja wydała mi się sztuczna; miałem wrażenie, że tworzy ze słów zasłonę dymną, odgradzającą mnie od informacji, które chciałem zdobyć.
– Czy panna Siddon przyjechała tu dziś wieczorem? – spytałem.
– Nie. – Odpowiedź brzmiała stanowczo. Ale jej oczy drgały z lekka, jakby poruszane skrywaną za nimi myślą.
– Jeśli tu była, proszę mi koniecznie powiedzieć. Może jej grozić poważne niebezpieczeństwo.
– Przykro mi bardzo, ale nie widziałam jej.
– Czy to na pewno prawda, pani Holman?
– Niech pan przestanie wiercić mi dziurę w brzuchu! – wybuchnęła nagle. – Przykro mi, że dzieje się coś złego i że pańska przyjaciółka ma kłopoty. Ale to nie moja wina. Może pan nie ma nic do roboty, ale na mnie czeka praca.
Pożegnałem ją niechętnie, czując, że wie więcej, niż zechciała mi powiedzieć. Atmosfera domu opieki, na którą składały się starczy wiek, choroby i tłumiony ból, towarzyszyła mi przez całe miasto, aż pod dom Johnsonów.