39

Pojechałem z powrotem na O1ive Street. W białym blasku południa dom Johnsonów wydawał się dziwaczny i posępny, jak długa, starcza twarz, na której zastygł grymas niechęci do obecnych czasów.

Zaparkowałem po drugiej stronie ulicy i próbowałem wyobrazić sobie, co zaszło we wnętrzu budynku i co może się w nim dziać w tej chwili. Nawet wiedząc, że jest tam Betty, nie miałbym pewności, czy uda mi się ją znaleźć. Dom był stary i pełen zakamarków, a ja właściwie go nie znałem.

Ulicą przemknęła mała Toyota, zmierzając w kierunku szpitala. Siedzący przy kierownicy mężczyzna przypominał obrońcę Freda Johnsona, Lacknera. Zatrzymał się na następnym odcinku ulicy, niedaleko miejsca, w którym zamordowany został Paul Grimes. Usłyszałem cichy trzask otwieranych, a potem zamykanych drzwi Toyoty, nie widziałem jednak, czy ktoś z niej wysiadł, bo zasłaniały ją drzewa.

Wyjąłem z samochodu butelkę whisky oraz rewolwer i umieściłem je w kieszeni marynarki. Potem przeszedłem przez ulicę i zapukałem do frontowych drzwi domu Johnsonów.

Usłyszałem dochodzący z narożnika budynku szelest. Przylgnąłem plecami do ściany z rewolwerem gotowym do strzału. Wybujałe krzaki przy końcu ganku poruszyły się lekko. Dobiegł mnie z nich cichy głos Freda Johnsona:

– Pan Archer?

– Tak.

Fred przeskoczył przez balustradę. Poruszał się jak człowiek, który spędził całe dzieciństwo na uciekaniu przed kłopotami. Był bardzo blady.

– Gdzie byłeś, Fred?

– W biurze pana Lacknera. Właśnie mnie odwiózł.

– Uważasz, że nadal potrzebny ci jest obrońca? Pochylił głowę, żebym nie widział jego twarzy.

– Chyba tak.

– Dlaczego?

– Pan Lackner radził mi nie rozmawiać z nikim na ten temat.

– Będziesz musiał o tym mówić, Fred.

– Wiem. Powiedział mi to również. Ale chce, żebym zrobił to w jego obecności.

– Dokąd pojechał?

– Pomówić z kapitanem Mackendrickiem.

– O czym?

Zniżył głos, jakby mógł go usłyszeć własny dom.

– Nie wolno mi tego zdradzić.

– Masz wobec mnie dług wdzięczności, Fred. Pomogłem ci uniknąć więzienia. Gdyby nie ja, siedziałbyś teraz w celi, w Copper City.

– Ale mam też dług wdzięczności wobec matki i ojca. Chwyciłem go za ramiona. Drżał. Wąsy opadły mu na usta jak symbol jego wątłej i zranionej męskości.

– Co zrobili twoi rodzice, Fred? – spytałem najłagodniej, jak umiałem.

– Nie wiem. – Z trudem przełknął ślinę, a jego język poruszył się między wargami jak małe, ślepe stworzenie, poszukujące wyjścia.

– Czy przechowują w domu jakąś kobietę? Przytaknął posępnym ruchem głowy.

– Słyszałem na strychu jakiś kobiecy głos.

– Co ona tam robi?

– Nie wiem. Był z nią mój ojciec.

– Kiedy to słyszałeś?

– Dziś, nad ranem. Przed świtem. Chyba była tam przez całą noc.

Potrząsnąłem nim. Jego głowa zakołysała się w przód i w tył, jakby w bezsensownym geście przyzwolenia. Puściłem go, bojąc się, że złamię mu kark.

– Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej?

– Nie wiedziałem, co się tam dzieje. Zdawało mi się, że rozpoznaję jej głos. Ale nie byłem pewny, czy to panna Siddon, dopóki nie znalazłem przed chwilą za domem jej samochodu.

– Za kogo ją poprzednio wziąłeś?

– Za jakąś kobietę, którą przyprowadził z ulicy, może ze szpitala. Dawniej zwabiał je do domu i kazał im się rozbierać. Matka zaczęła odtąd zamykać go na klucz.

– Czy jest obłąkany?

– Nie wiem. – Oczy Freda napełniły się łzami; odwrócił ode mnie wzrok. – Pan Lackner uważa, że może być niebezpieczny. Jego zdaniem policja powinna go zabrać z domu i osadzić w zakładzie zamkniętym.

Ja też tak sądziłem, ale nie byłem pewny, czy potrafię to zrobić nie narażając zbytnio życia imiych. Chciałem, żeby Betty przeżyła moment swego oswobodzenia, o ile nie została już zabita.

– Masz klucz od domu, Fred?

– Tak. Kazałem go dorobić.

– Wpuść mnie do środka.

– Nie wolno mi. Mam tu czekać na pana Lacknera i policję.

– Więc dobrze, czekaj na nich. Daj mi tylko klucz. Wyjął go z kieszeni i wręczył mi niechętnie, jakby wyzbywał się istotnej części własnej osobowości. Kiedy odezwał się ponownie, mówił nieco grubszym głosem, jakby strata części własnej osobowości wyszła mu na korzyść.

– Wejdę z panem. Znam lepiej rozkład domu. Oddałem mu klucz, on zaś wsunął go w zamek. Tuż za drzwiami, u podnóża schodów, czekała pani Johnson. Posłała mi upiorny, zażenowany uśmiech, jaki widuje się na twarzach nieboszczyków, zanim przedsiębiorca pogrzebowy spełni swe zadanie.

– Co mogę dla pana zrobić?

– Zejść mi z drogi. Przyszedłem do męża.

Jej fałszywy uśmiech przeszedł w zacięty grymas.

– Coś ty naopowiadał temu człowiekowi? – zwróciła się do Freda.

– Musimy go powstrzymać, mamo.

Znów zmieniła się na twarzy, jakby szukając wyrazu, odpowiadającego dwoistości jej życia. Myślałem, że plunie na swego syna lub przeklnie go, a potem, załamana, wybuchnie płaczem.

– Nigdy nie umiałam sobie radzić z tym szaleńcem.

– Czy wejdzie pani ze mną na górę, żeby z nim pomówić? – spytałem.

– Próbowałam to zrobić jeszcze w nocy. Powiedział, że jeśli nie zostawię ich w spokoju, zastrzeli ją i siebie.

– Ma tam jeszcze jeden rewolwer?

– Zawsze go miał. Chyba więcej niż jeden. Kiedy był pijany, przeszukiwałam cały dom, ale nigdy nie udało mi się żadnego znaleźć.

– Czy kiedykolwiek użył ich?

– Nie. Tylko tak gada. – Na jej twarzy malowały się teraz lęk i niezdecydowanie.

– Jak zwabił na górę pannę Siddon?

Odwróciła ode mnie spojrzenie swych ciemnych, poważnych oczu.

– Nie wiem.

– Czy pani ją tam zaprowadziła?

– Nie. Nie zrobiłabym czegoś takiego.

– Przecież zrobiłaś – powiedział syn.

– I co z tego? Sama tego chciała. Mówiła, że musi z nim porozmawiać, a tam właśnie był. Nie mogę odpowiadać za każdą reporterkę, która podstępem wdziera się do mojego domu.

Odsunąłem ją na bok i wszedłem na schody; Fred ruszył za mną. Po wejściu na piętro stanąłem w ciemnym hallu, usiłując zorientować się, gdzie jestem. Fred minął mnie i zapalił światło. Na drzwiach od strychu znów wisiała kłódka.

– To twoja matka go zamknęła?

– Chyba ona. Boi się panicznie, że od niej odejdzie, jak wtedy, kiedy wyjechał do Kolumbii Brytyjskiej.

– Zejdź na dół i weź od niej klucz. Fred zbiegł po schodach.

– Kto tam jest? – spytał Johnson zza drzwi wiodących na strych. Był zachrypnięty i wyraźnie przestraszony.

– Archer. Jestem pańskim przyjacielem.

– Nie mam przyjaciół.

– Przedwczoraj przyniosłem panu trochę tej whisky z Tennessee.

– Przydałaby mi się teraz – powiedział po chwili ciszy. – Nie spałem całą noc.

Fred wbiegł na górę po dwa stopnie, tryumfalnie niosąc w podniesionej ręce mały kluczyk.

– Kto tam chodzi? – spytał Johnson.

Fred dał mi wzrokiem znać, żebym sam odpowiedział jego ojcu. Równocześnie wręczył mi klucz od kłódki. Odniosłem wrażenie, że przekazuje mi w ten sposób całą władzę, jaką ktokolwiek mógł jeszcze sprawować w tym domu.

– To pański syn, Fred – odparłem.

– Niech mu pan każe odejść – zażądał Johnson. – I jeśli może pan mi dać odrobinę tej whisky, będę ogromnie wdzięczny.

Ale było już za późno na wymianę grzeczności. W oddali zawyła syrena, która cichła już teraz pod domem. Ulegając nagłemu odruchowi otworzyłem kłódkę, wyjąłem rewolwer i odbezpieczyłem go.

– Co pan tam robi? – spytał Johnson.

– Niosę panu whisky.

Na ganku rozległy się czyjeś ciężkie kroki. Lewą ręką zdjąłem kłódkę i pchnąłem drzwi.

Johnson siedział u podnóża prowadzących na strych schodów. Obok niego, na drewnianym stopniu, leżał mały rewolwer. Sięgnął po niego, ale zbyt wolno.

Stanąłem na jego dłoni i podniosłem chwiejący się rewolwer. Przytknął obolałe palce do ust i popatrzył na mnie z wyrzutem jak na człowieka, który zawiódł jego zaufanie.

Odepchnąwszy go, wbiegłem na strych, do jego zaimprowizowanej pracowni. Siedziała tam na kuchennym krześle Betty Siddon, mając na sobie tylko kawałek sznura do bielizny, który utrzymywał ją w pozycji pionowej. Miała zamknięte oczy i bladą nieruchomą twarz. Myślałem przez chwilę, że nie żyje. Świat zachybotał pod mymi stopami jak bąk, który przestaje się obracać.

Kiedy jednak przyklęknąwszy obok niej przeciąłem sznur, Betty, żywa, padła w moje ramiona. Uścisnąłem ją mocno. Po chwili poruszyła się i otworzyła oczy.

– Długo nie przychodziłeś.

– Byłem głupi.

– To ja zrobiłam głupstwo – powiedziała. – Nie powinnam była przychodzić tu sama. Zagroził mi rewolwerem i kazał się rozebrać. Potem przywiązał mnie do krzesła i namalował mój portret.

Nie dokończony obraz stał przodem do nas na poplamionych farbami sztalugach. Przypominał mi malowidła, które widziałem w ciągu ostatnich dni w muzeum, w domu pani Chantry, w mieszkaniu Mildred Mead. Choć nadal nie mogłem w to uwierzyć, wszystkie poszlaki sugerowały, że utyskujący głośno pijak, którego kapitan Mackendrick aresztował właśnie u podnóża wiodących na strych schodów, jest zaginionym malarzem nazwiskiem Chantry.

Czekając, aż Betty się ubierze, przeszukiwałem strych. Znalazłem inne obrazy, przeważnie portrety kobiet, w różnych stadiach zaawansowania. Na samym końcu odkryłem pod starym materacem owinięty kawałkiem jutowego worka malowany z pamięci portret Mildred Mead, którego poszukiwałem na zlecenie Jacka Biemeyera. Pod jutowym opakowaniem znajdował się również pęk kluczy, potwierdzający moje podejrzenia, że Johnson nie jest jednak całkowicie pozbawiony swobody ruchów.

Znosząc obraz spotkałem stojącego u podnóża schodów Freda.

– Gdzie twój ojciec?

– Jeśli ma pan na myśli Gerarda, to kapitan Mackendrick sprowadził go na dół. Ale on nie jest chyba moim ojcem.

– Kim więc jest?

– Tego właśnie próbowałem się dowiedzieć. Wziąłem… pożyczyłem ten obraz z domu Biemeyerów, bo podejrzewałem, że namalował go Gerard. Chciałem ustalić jego wiek i porównać go z wiszącymi w muzeum obrazami Chantry’ego.

– Nie został ukradziony z muzeum, prawda?

– Nie, proszę pana. Kłamałem. On zabrał. Zginął z mojego pokoju, tu, w tym domu. Wtedy już podejrzewałem, że namalował go Gerard. A potem zacząłem się domyślać, że nie jest on wcale moim ojcem, tylko Richardem Chantry.

– Więc dlaczego próbowałeś go chronić? Czy myślałeś, że jest w to również wmieszana twoja matka?

Fred poruszył się niespokojnie i zerknął w kierunku schodów. Na najwyższym stopniu siedziała Betty Siddon, notując coś ołówkiem, w opartym o kolana zeszycie. Poczułem skurcz serca. Była niewiarygodna. Nie spała całą noc, przeżyła napaść i groźby człowieka podejrzanego o morderstwo, a mimo to myślała tylko o tym, żeby nie uronić rozwiązania zagadki, którą miała opisać.

– Gdzie twoja matka, Fred?

– Na dole, we frontowym pokoju z panem Lacknerem i kapitanem Mackendrickiem.

Zeszliśmy wszyscy troje po schodach. Betty zachwiała się raz, mocno chwytając mnie za ramię. Zaproponowałem, że odwiozę ją do domu. Posłała mnie do wszystkich diabłów.

W ponurym pokoju nie działo się nic ciekawego. Przesłuchiwanie stanęło w martwym punkcie: Johnsonowie odmawiali odpowiedzi na pytania Mackendricka, a mecenas Lackner przypominał o przysługujących im prawach. Rozmawiali – a raczej uchylali się od rozmowy – o morderstwie Paula Grimesa.

– Mam pewną teorię – wtrąciłem się. – W tej chwili zresztą stała się ona czymś więcej niż teorią. Zarówno Grimes, jak Jacob Whitmore zostali zamordowani, ponieważ odkryli pochodzenie zaginionego obrazu Biemeyerów, który zresztą nie jest już zaginiony. – Pokazałem im portret. – Właśnie znalazłem go na strychu, na którym; nawiasem mówiąc, Johnson zapewne go namalował.

Johnson siedział z opuszczoną głową. Jego żona rzuciła mu gorzkie spojrzenie odbijające zarówno niepokój, jak i mściwą satysfakcję.

Mackendrick odwrócił się w moją stronę.

– Nie rozumiem, dlaczego ten obraz jest taki ważny.

– Wygląda na to, że to obraz Chantry’ego, kapitanie. A namalował go Johnson.

Mackendrick stopniowo zdał sobie sprawę ze znaczenia tej informacji, jak człowiek, który dowiaduje się, że jest chory. Odwrócił głowę i wpatrywał się w Johnsona coraz szerzej otwartymi oczami.

Utkwiony w nim wzrok Johnsona wyrażał przygnębienie i lęk. Próbowałem przeniknąć gąbczaste, bezbarwne ciało, maskujące prawdziwe rysy jego twarzy. Trudno było wyobrazić sobie, że mógł być kiedyś przystojny lub że tępe, zaczerwienione oczy należały do człowieka, którego wyobraźnia stworzyła świat widoczny na jego obrazach. Pomyślałem sobie, że najbardziej istotne cechy osobowości Johnsona mogły odejść do tego właśnie świata, zostawiając w jego duszy pustkę.

Na jego twarzy musiały jednak pozostać jakieś ślady podobieństwa do człowieka, którym był w młodości, bo kapitan Mackendrick spytał:

– Jest pan Richardem Chantry, prawda? Poznaję pana.

– Nie. Nazywam się Gerard Johnson.

Nic więcej nie chciał powiedzieć. W milczeniu wysłuchał formułki kapitana Mackendricka, który aresztował go, pouczywszy uprzednio o przysługujących mu prawach.

Fred i pani Johnson pozostali na wolności, Mackendrick kazał im jednak udać się na komendę, gdzie chciał ich przesłuchać. Wcisnęli się wszyscy do wozu policyjnego; młody sierżant policji obserwował ich, trzymając dłoń na kolbie służbowego pistoletu.

Staliśmy oboje z Betty na trotuarze przed pustym domem. Włożyłem obraz Biemeyera do bagażnika mojego samochodu i otworzyłem jej drzwi.

Cofnęła się nagle.

– Nie wiesz, gdzie jest mój wóz?

– Stoi z drugiej strony. Zostaw go tam na razie. Odwiozę cię do domu.

– Nie jadę do domu. Muszę napisać ten artykuł.

Spojrzałem uważnie na jej twarz. Wydawała się nienaturalnie jasna, jak żarówka elektryczna, która za chwilę się przepali.

– Chodźmy na krótki spacer. Ja też mam robotę, ale może trochę poczekać.

Szła obok mnie pod drzewami, opierając się lekko o moje ramię. Stara ulica wydawała się w porannym świetle piękna i elegancka.

Opowiedziałem jej zapamiętaną z dzieciństwa bajkę. Był czas – jak powiadała – kiedy kobiety i mężczyźni związani byli ze sobą ściślej niż bliźnięta i dzielili tę samą powłokę cielesną. Powiedziałem jej, że kiedy oboje zeszliśmy się w moim motelowym pokoju, czułem, że jesteśmy sobie właśnie tak bliscy. A kiedy zniknęła z pola widzenia, miałem wrażenie, że utraciłem część siebie samego. Ścisnęła mnie za ramię.

– Wiedziałam, że mnie znajdziesz.

Obeszliśmy wolno czworobok ulic, jakbyśmy otrzymali ten poranek w darze i szukali miejsca, w którym moglibyśmy go spędzić. Potem zawiozłem ją do miasta i zjedliśmy razem lunch w kafeterii „Tea Kettle”. Byliśmy poważni i zadowoleni, jak dwoje ludzi odprawiających jakiś rytuał. Widziałem, że jej twarz i całe ciało znów nabierają życia.

Podwiozłem ją pod redakcję. Wbiegła po schodach, spiesząc do swej maszyny.

Загрузка...