Zamknąłem niebieskiego Forda i postawiłem go na poboczu. Fred nie był chyba w stanie prowadzić, a zresztą tak czy owak wolałem mieć pewność, że mi nie ucieknie. Wszedł do mego samochodu jak uszkodzony robot i siedział, zwiesiwszy głowę na poplamiony krwią gors koszuli. Obudził się z letargu, gdy wyjechałem tyłem na szosę.
– Dokąd jedziemy?
– Na dół, żeby porozmawiać z szeryfem.
– Nie!
Odwrócił się ode mnie i zaczął manipulować przy zamku swoich drzwi. Złapałem go za kołnierz i wciągnąłem na środek siedzenia.
– Nie każę cię aresztować – powiedziałem. – Ale mam jeden warunek: musisz odpowiedzieć mi na kilka pytań. Przebyłem daleką drogę, by ci je zadać.
– Ja też przyjechałem z daleka – odparł po chwili namysłu.
– Po co?
Znów milczał przez jakiś czas.
– Żeby zadać kilka pytań.
– To nie jest gra w pytania i odpowiedzi, Fred. Musisz wymyślić coś lepszego. Wiem od Doris, że wziąłeś obraz jej rodziców… sam się zresztą do tego przyznałeś.
– Nie mówiłem, że go ukradłem.
– Wziąłeś go bez ich pozwolenia. Co za różnica?
– Tłumaczyłem panu to wszystko wczoraj. Wziąłem obraz, by zobaczyć, czy uda mi się ustalić autora. Zaniosłem go do muzeum, by porównać z wiszącymi tam pracami Chantry’ego. Zostawiłem go na noc i ktoś go ukradł.
– Ukradł z muzeum?
– Tak, z muzeum. Przyznaję, że powinienem go zamknąć. Zostawiłem go w jednej z otwartych gablot. Myślałem, że nikt go nie zauważy.
– A kto go zauważył?
– Nie mam pojęcia. Nikomu o nim nie mówiłem. Musi mi pan uwierzyć. – Zwrócił ku mnie udręczoną twarz. – Nie kłamię.
– Zatem kłamałeś wczoraj. Mówiłeś mi, że obraz został ukradziony z twojego pokoju w domu rodziców.
– Pomyliłem się – powiedział. – Wszystko mi się poplątało. Byłem załamany i zapomniałem, że zaniosłem go do muzeum.
– Czy to twoja ostatnia wersja?
– To prawda. Nie mogę zmieniać faktów.
Nie wierzyłem mu. Zjechaliśmy z góry pogrążeni w nieprzyjaznym milczeniu. Ścigał nas powtarzający się krzyk sowy.
– Po co przyjechałeś do Arizony, Fred?
– Chciałem odszukać ten obraz – odpowiedział po dłuższym namyśle.
– Ten, który wziąłeś z domu Biemeyerów?
– Tak. – Zwiesił głowę.
– Dlaczego myślisz, że może być w Arizonie?
– Wcale tak nie myślę. To znaczy nie wiem, czy tu jest, czy nie. Chcę tylko dowiedzieć się, kto go namalował.
– Więc nie Richard Chantry?
– Przypuszczam, że to on, ale nie wiem kiedy. Nie wiem też, co się dzieje z Richardem Chantry i gdzie przebywa. Myślałem, że może mi to powie Mildred Mead. Lashman twierdzi, że to ona do niego pozowała. Ale teraz ona również zniknęła.
– Jest w Kalifornii.
Fred wyprostował się na siedzeniu.
– Ale gdzie w Kalifornii?
– Nie wiem. Może znajdziemy tu kogoś, kto nam to powie.
Szeryf Brotherton czekał w samochodzie, stojącym na oświetlonym placyku przed posterunkiem. Zaparkowałem obok niego i wszyscy wysiedliśmy z aut. Fred patrzył na mnie niespokojnie; był ciekawy, co powiem przedstawicielowi władzy.
– Gdzie jest młoda dama? – spytał szeryf.
– Postanowiła zostać na noc z członkami bractwa. Może na dłużej.
– Mam nadzieję, że wie, co robi. Czy są tam również jakieś siostry?
– Widziałem kilka. Szeryfie, to jest Fred Johnson. Brotherton uścisnął dłoń młodego człowieka i przyjrzał się jego twarzy.
– Napadli pana?
– Uderzyłem jednego z nich. On mi oddał. – Fred wydawał się dumny ze swej przygody. – Nie ma o czym mówić.
Szeryf był najwyraźniej zawiedziony.
– Nie zamierza pan złożyć skargi?
Fred zerknął na mnie. Nie dałem mu żadnego znaku.
– Nie – odpowiedział szeryfowi.
– Niech pan się lepiej zastanowi. Pański nos nadal krwawi. Skoro już pan tu jest, niech pan wejdzie do biura. Mój zastępca, Cameron, zrobi panu opatrunek.
Fred niepewnie ruszył w stronę posterunku, jakby był przekonany, że gdy raz wejdzie do środka, nigdy już się nie wydostanie.
Kiedy był już poza zasięgiem naszego głosu, odwróciłem się do szeryfa.
– Czy dobrze znał pan Mildred Mead?
Jego twarz była przez chwilę zupełnie nieruchoma. Oczy błyszczały żywo.
– Lepiej, niż pan przypuszcza.
– Czy myślimy obaj o tym samym?
– Była moją pierwszą kobietą – powiedział z uśmiechem. – Jakieś czterdzieści lat temu, kiedy byłem jeszcze chłopcem. Wyświadczyła mi wielką przysługę. Od tej pory pozostaliśmy przyjaciółmi.
– Ale nie wie pan, gdzie teraz jest?
– Nie. Trochę się o nią niepokoję. Stan jej zdrowia jest nie najlepszy, a przecież lat też jej nie ubywa. Wiele też w życiu przeszła. Nie podoba mi się, że tak nagle sama wyjechała. – Przez chwilę wpatrywał się w skupieniu w moją twarz.
– Czy wraca pan jutro do Kalifornii?
– Taki mam zamiar.
– Byłbym wdzięczny, gdyby mógł pan odszukać Mildred i zobaczyć, jak jej się powodzi.
– Kalifornia to wielki stan, szeryfie.
– Wiem. Ale mogę popytać ludzi i dowiedzieć się, czy ktoś nie miał od niej wiadomości.
– Mówił pan, że wyjechała, zamierzając zamieszkać u krewnych.
– Tak mi powiedziała przed wyjazdem. Nie orientowałem się, czy ma jakąś rodzinę tam czy gdziekolwiek indziej. Wiedziałem tylko, że miała syna, Williama. – Brotherton ściszył głos tak bardzo, że zdawał się mówić sam do siebie.
– A William został zamordowany w roku 1943 – powiedziałem.
Szeryf splunął na ziemię i pogrążył się w milczeniu. Z posterunku dochodził szmer rozmów, zaś ze stoku góry piskliwy krzyk sowy. Brzmiał jak ochrypły chichot starej kobiety.
– Widzę, że badał pan życie Mildred – stwierdził szeryf.
– Właściwie nie. Zlecono mi odzyskanie obrazu, który był jej portretem. Ale cała sprawa stale zazębia się o inne wydarzenia. Przeważnie tragiczne.
– Niech mi pan da przykład.
– Zniknięcie Richarda Chantry. Zapadł się pod ziemię w Kalifornii w roku 1950, zostawiając po sobie pewną ilość obrazów, które uczyniły go sławnym.
– Wiem o tym – stwierdził szeryf. – Znałem go jako chłopca. Był synem Felixa Chantry, głównego inżyniera kopalni w Copper City. Richard wrócił tu po swoim ślubie. Zamieszkał z młodą żoną w domku na stoku góry i zaczął tam malować. Było to na początku lat czterdziestych.
– Przed zamordowaniem jego przyrodniego brata Williama czy później?
Szeryf odszedł kilka kroków ode mnie, potem cofnął się.
– Skąd pan wie, że William był przyrodnim bratem Richarda Chantry?
– Wypłynęło to w trakcie pewnej rozmowy.
– Musi pan prowadzić rozmowy dotyczące wielu spraw. – Przez chwilę stał zupełnie bez ruchu. – Nie sugeruje pan chyba, że Richard Chantry zamordował swego przyrodniego brata?
– To pańska sugestia, szeryfie. Ja dopiero dziś dowiedziałem się o śmierci Williama.
– Więc dlaczego tak się pan nią interesuje?
– Zawsze interesują mnie morderstwa. Ubiegłej nocy popełniono w Santa Teresa jeszcze jedno zabójstwo… również mające związek z rodziną Chantry’ego. Czy słyszał pan kiedyś o człowieku nazwiskiem Paul Grimes?
– Znałem go. Był nauczycielem Richarda Chantry. Grimes przez dłuższy czas mieszkał u nich. Nigdy nie byłem o nim wysokiego mniemania. Stracił posadę w szkole średniej w Copper City i ożenił się z pół-Indianką. – Szeryf ponownie splunął za siebie.
– Czy nie chce pan dowiedzieć się, w jaki sposób go zamordowano?
– Co mnie to obchodzi? – Odniosłem wrażenie, że spoczywają w nim wyzwalane w nieoczekiwanych momentach rezerwy gniewu. – Santa Teresa leży daleko poza zasięgiem mego terytorium.
– Został śmiertelnie pobity – powiedziałem. – O ile wiem, tak samo zginął William Mead. Dwa morderstwa, w dwu różnych stanach, oddalone od siebie o przeszło trzydzieści lat, ale dokonane w taki sam sposób.
– Porusza się pan na oślep – powiedział. – Ma pan bardzo mało danych.
– Więc niech mi pan ich dostarczy. Czy Paul Grimes mieszkał u państwa Chantry, kiedy zginął William Mead?
– Być może. Chyba tak. Było to w roku 1943, podczas wojny.
– Dlaczego Richard Chantry nie został powołany do wojska?
– Pracował rzekomo w kopalni miedzi, należącej do jego rodziny. Ale wątpię, czy kiedydolwiek widział ją z bliska. Siedział w domu ze swą młodą, ładną żoną i malował ładne obrazy.
– A William?
– Służył w wojsku. Przyjechał tu na urlop, by odwiedzić brata. Kiedy zginął, miał na sobie mundur.
– Czy Richard był kiedykolwiek przesłuchiwany w związku z jego śmiercią?
Szeryf przez chwilę zwlekał z odpowiedzią, kiedy zaś odezwał się w końcu, mówił z wyraźnym trudem.
– O ile wiem, nie. Rozumie pan, nie miałem wtedy wiele do gadania. Byłem jeszcze młodym zastępcą szeryfa.
– Kto prowadził śledztwo?
– Przeważnie ja. Ja znalazłem jego ciało, zresztą niedaleko stąd. – Wskazał ręką na wschód, w kierunku pustyń Nowego Meksyku. – Niech pan pamięta, że nie znaleźliśmy go od razu. Nie żył już od wielu dni i dobrały się do niego lisy. Niewiele zostało z jego twarzy. Nie byliśmy nawet pewni, czy zginął z rąk ludzkich, dopóki nie sprowadziliśmy lekarza specjalisty z Tucson. Wtedy było już za późno, by wiele zdziałać.
– Co by pan zrobił, gdyby miał pan szansę?
Szeryf znów znieruchomiał, jakby wsłuchiwał się w niedostępne dla moich uszu odgłosy z przeszłości. Miał pół-przymknięte oczy i zdawało się, że patrzy w przestrzeń.
– Zrobiłbym wszystko tak samo – oświadczył w końcu gniewnie, z nienaturalną pewnością siebie. – Nie wiem, do czego pan zmierza. Nie mam pojęcia, po co właściwie z panem rozmawiam.
– Ponieważ jest pan uczciwym człowiekiem i coś pana niepokoi.
– Ale co?
– Choćby sprawa Mildred Mead. Obawia się pan, czy się jej coś nie przytrafiło.
– Nie przeczę – przyznał, wciągając głęboko powietrze.
– Wydaje mi się też, że nadal nie dają panu spokoju te znalezione na pustyni zwłoki.
Spojrzał na mnie czujnie, ale nic nie odpowiedział.
– Czy jest pan pewien, że były to zwłoki jej syna, Williama? – spytałem.
– Absolutnie pewien.
– Znał go pan?
– Nie bardzo dobrze. Ale miał przy sobie dokumenty.
Ponadto sprowadziliśmy z Tucson Mildred. Byłem na miejscu, kiedy identyfikowała zwłoki. – Znów zapadł w typowe dla siebie milczenie.
– Czy Mildred zabrała z sobą zwłoki do Tucson?
– Chciała. Ale władze wojskowe zdecydowały, że kiedy skończymy sekcję, ciało należy wydać żonie Meada. Zapakowaliśmy więc jego żałosne szczątki do zapieczętowanej trumny i odesłaliśmy je do żony, która mieszkała w Kalifornii. Z początku nikt z nas nie wiedział, że w ogóle miał żonę. Był żonaty od niedawna. Podobno wziął ślub już po wstąpieniu do armii… tak mówił mi jego przyjaciel.
– Tutejszy przyjaciel?
– Nie. Kolega z wojska. Zapomniałem jego nazwiska – coś jakby Wilson czy Jackson. Tak czy owak bardzo lubił Meada, więc wybłagał urlop, żeby tu przyjechać i pomówić ze mną o nim. Ale niewiele mógł mi powiedzieć. Tyle tylko, że Mead miał w Kalifornii żonę i syna. Zamierzałem pojechać tam i zobaczyć się z nimi, ale władze okręgu nie chciały mi przyznać zwrotu kosztów. Kolega Meada z wojska został w pośpiechu wysłany na front i nigdy go już odtąd nie widziałem, choć później, już po wojnie, przysłał mi pocztówkę ze szpitala dla inwalidów w Kalifornii. W każdym razie nigdy nie doprowadziłem śledztwa do końca. – Usłyszałem w jego głosie lekki ślad wyrzutów sumienia.
– Nie rozumiem, dlaczego nie przesłuchano Richarda Chantry?
– To bardzo proste. Chantry opuścił granice stanu jeszcze przed znalezieniem zwłok. Starałem się sprowadzić go tu z powrotem – rozumie pan, nie twierdzę bynajmniej, że był winny – ale przełożeni nie poparli mnie w tej sprawie. Rodzina Chantrych miała jeszcze wielkie wpływy polityczne i ich nazwisko nie zostało wcale wspomniane. Nie ogłoszono nawet, że Mildred Mead była jego matką.
– Czy stary Felix Chantry żył jeszcze w roku 1943?
– Nie. Umarł rok wcześniej.
– Kto prowadził kopalnię miedzi?
– Facet nazwiskiem Biemeyer. Nie był jeszcze oficjalnie głową firmy, ale o wszystkim decydował.
– I on zadecydował, że nie należy przesłuchiwać Richarda Chantry?
– Skąd mogę to wiedzieć?
Mówił teraz innym głosem. Zaczął kłamać lub zatajać prawdę. Podobnie jak każdy szeryf w każdym okręgu kraju musiał mieć swoje polityczne zobowiązania i nienaruszalne tajemnice.
Chciałem go spytać, kogo usiłuje osłaniać, ale zrezygnowałem. Byłem daleko od własnego terenu, wśród ludzi, których nie znałem i nie mogłem w pełni zrozumieć, a w powietrzu unosiła się zapowiedź nieoczekiwanych kłopotów.