Zgasiłem kuchenną lampę i raz jeszcze spojrzałem w kierunku domu pani Chantry. Dostrzegłem jakiś ruch w oranżerii. Ale nie widziałem, co się porusza.
Wyszedłem do samochodu po lornetkę i po raz drugi natknąłem się na panią Biemeyer.
– Nie widział pan Doris? – spytała. – Zaczynam się trochę niepokoić.
Odniosłem wrażenie, że jest nawet bardzo zaniepokojona. Łamał się jej głos. Oczy, odbijające blask ustawionych przed domem lamp, były ciemne i głębokie.
– Czy wyszła z domu? – spytałem.
– Chyba tak, o ile się gdzieś nie ukryła. Może uciekła z Fredem Johnsonem?
– To niemożliwe. Fred jest w więzieniu.
– Był – odparła. – Ale mój adwokat kazał go dziś zwolnić. Chyba popełniłam błąd. Niech pan nie mówi Jackowi, dobrze? Nie darowałby mi do końca życia.
Była skłopotaną kobietą, pogrążającą się coraz bardziej w swych problemach. Straciła już swobodny sposób bycia i zaczynała tracić nadzieję.
– Powiem pani mężowi tylko to, co będę musiał, ani słowa więcej. Gdzie jest Fred? Chcę z nim pomówić.
– Podwieźliśmy go pod dom rodziców. Chyba zrobiłam głupstwo, prawda?
– Oboje robimy głupstwo – powiedziałem – stojąc tu przed domem w świetle wszystkich lamp. W willi Chantry’ego dzieją się jakieś dziwne rzeczy.
– Wiem o tym. Działy się niemal przez cały dzień. Za dnia wycinali rośliny w oranżerii. Potem, po zmroku, zaczęli kopać dół.
– Jaki dół?
– Niech pan sam zobaczy. Kopią go nadal. Zszedłem podjazdem do krawędzi zbocza, przy którym zatrzymało mnie poprzednio ogrodzenie. Płonące za mymi plecami światła zgasły. Oparłem się o płot i nastawiłem ostrość lornetki na oranżerię. Pracowali w niej ciemnowłosy mężczyzna i siwa kobieta – Rico i pani Chantry. Miałem wrażenie, że zasypują dół, nabierając łopatami ziemię z leżącej między nimi pryzmy.
Rico zsunął się do zasypanego częściowo dołu i zaczął podskakiwać, ubijając sypką, górną warstwę. Zapadał się na stojąco w głąb ziemi, jak potępiona dusza, samorzutnie zstępująca do piekła. Pani Chantry obserwowała go, stojąc obok.
Nastawiłem lornetkę na jej twarz. Wydała mi się zaróżowiona, surowa i groźna. Policzki były pobrudzone ziemią, a włosy przylegały do skroni jak lśniące, szare skrzydła jastrzębia.
Wyciągnęła rękę do Rica i pomogła mu wydostać się z dołu. Chwilę rozmawiali stojąc nad krawędzią, potem zaczęli go pracowicie zasypywać. Ziemia spadała bezgłośnie z ich łopat.
Czarna myśl pojawiła się na obrzeżu mojej wyobraźni i stopniowo całkowicie ją przysłoniła. Pracujący w oranżerii ludzie wykopali grób, a teraz go zasypują. Nie wydawało się to prawdopodobne. Gdyby jednak tak było, to istniała również możliwość, że pod ziemią leżą zwłoki Betty Siddon.
Wróciłem do auta po rewolwer. Trzymałem go już w ręku, kiedy usłyszałem za sobą słowa Ruth Biemeyer:
– Co pan zamierza z nim zrobić?
– Chcę zobaczyć, co się tam dzieje.
– Niech pan, na miłość boską, nie bierze z sobą broni, Ciągle giną od kul niewinni ludzie. A ja nie odnalazłam jeszcze mojej córki.
Nie spierałem się z nią. Wsunąłem automatyczny rewolwer średniego kalibru do kieszeni marynarki. Wróciłem pod ogrodzenie, przeszedłem przez nie i ruszyłem zboczeń w dół, w kierunku wąwozu. Stok obsadzony był bujnymi, mięsistymi roślinami, po których stąpało się jak po gumie. Nieco niżej ustąpiły one miejsca szałwii i jakimś innym krzewom. Dostrzegłem wśród nich lśniącą jak gigantyczne złote jajo głowę jakiejś blondynki. Doris, przykucnąwszy wśród krzewów, obserwowała wnętrze oranżerii.
– Doris? – szepnąłem. – Nie przestrasz się.
Mimo to podskoczyła jak młoda sarna i z hałasem pobiegła w dół stoku. Dogoniłem ją i kazałem zachować spokój. Drżała i oddychała ciężko. Mimo woli, a może na wpół świadomie, robiła uniki, próbując mi się wyrwać. Chwyciłem ją oburącz za ramiona.
– Nie bój się, Doris. Nic ci nie zrobię.
– Sprawia mi pan ból. Proszę mnie puścić.
– Jeśli obiecasz nie ruszać się i zachować spokój. Dziewczyna uspokoiła się już trochę, ale nadal słyszałem jej oddech.
Rico i pani Chantry przestali zasypywać dół i stali obok siebie, nadsłuchując. Przeszukiwali wzrokiem ciemne zbocze. Położyłem się wśród krzewów szałwii i pociągnąłem dziewczynę za sobą. Po długiej, pełnej napięcia minucie, podjęli pracę. Wyglądali jak para grabarzy.
– Czy widziałaś, co zakopują, Doris?
– Nie. Nie widziałam. Kiedy przyszłam, dół był już zasypany.
– Skąd się tu wzięłaś?
– Zauważyłam światło w oranżerii. Potem zeszłam na dół i zobaczyłam tę wielką stertę ziemi. Myśli pan, że zakopują zwłoki?
Jej głos był pełen lęku. Ale wykryłem w nim również rzeczowy ton, jakby mówiła o koszmarach nocnych, które wreszcie się sprawdziły.
– Nie wiem – odparłem.
Podeszliśmy w górę do płotu i idąc wzdłuż niego dotarliśmy na podjazd, prowadzący do domu jej rodziców. Na szczycie czekała Ruth Biemeyer.
– Co pana zdaniem powinniśmy zrobić? – spytała.
– Zadzwonię do kapitana Mackendricka. Zostawiła mnie samego w kuchni. Obserwowałem przez okno oranżerię. Ale widziałem tylko przekreślone ramami szyb światło, w którym od czasu do czasu pojawiał się jakiś cień.
Mackendricka nie było w gabinecie i telefonistka komendy starała się go przez chwilę odszukać. Czekając, przypomniałem sobie, że jako młody policjant znał on Chantry’ego i zacząłem się zastanawiać, czy będzie miał niebawem okazję znowu go ujrzeć.
Zastałem Mackendricka w domu. Telefon odebrała jakaś kobieta, której półoficjalny głos zdradzał niecierpliwość zmieszaną z rezygnacją. Po krótkich tłumaczeniach zdołałem ją nakłonić, by pozwoliła mi porozmawiać z mężem. Opowiedziałem mu, co się dzieje w oranżerii.
– Kopanie we własnej oranżerii nie jest przestępstwem – stwierdził. – Oficjalnie nie mam prawa się do tego wtrącać. Do diabła, mogliby zaskarżyć władze miejskie.
– Chyba że zakopali zwłoki.
– Czy widział pan, jak to robili?
– Nie.
– Więc co pańskim zdaniem mam zrobić?
– Niech pan się nad tym zastanowi – odparłem. – Ludzie nie wykopują takich dołów w ziemi i nie zasypują ich potem po prostu dla rozrywki.
– Ludzie robią różne dziwne rzeczy. Może czegoś szukają?
– Na przykład?
– Nieszczelnego przewodu kanalizacyjnego. Widziałem ludzi, którzy rozkopywali cały dziedziniec, szukając dziurawego kawałka rury.
– Ludzi pokroju pani Chantry?
Zastanowił się chwilę nad odpowiedzią.
– Myślę, że lepiej będzie, jeśli przerwiemy już tę rozmowę. Jeśli zamierza pan coś przedsięwziąć, nie chcę o niczym wiedzieć.
– Jest jeszcze jedna rzecz, o której nie chce pan wiedzieć – oświadczyłem. – Ale ja chcę ją panu oznajmić.
Mackendrick westchnął – a może stęknął z niechęcią.
– Tylko szybko, dobrze? Mam jeszcze sporo do zrobienia, a jest już późno.
– Zna pan młodą kobietę nazwiskiem Betty Siddon?
– Jeszcze jak. Zawracała mi głowę.
– Nie widział jej pan dziś wieczorem, prawda?
– Nie.
– Wygląda na to, że zaginęła.
– Co to znaczy?
– Zapadła się pod ziemię. Nie mogę się z nią skontaktować.
– Od jak dawna?
– Od kilku godzin.
Mackendrick zaczął na mnie wrzeszczeć; gniew mieszał się w jego głosie z rozbawieniem.
– Na miłość boską, przecież to niczego nie dowodzi. Mógłby pan twierdzić, że zaginęła, gdyby nie było jej przez tydzień czy dwa.
– Więc poczekajmy dwadzieścia lat – odparłem. – Do tej pory wszyscy pomrzemy.
Własny głos, wysoki i pełen wściekłości, zabrzmiał dziwnie w moich uszach. Mackendrick zaczął mówić ciszej, jakby chcąc służyć mi dobrym przykładem.
– O co chodzi, Archer? Ma pan bzika na punkcie tej dziewczyny czy co?
– Niepokoję się o nią.
– W porządku, każę moim ludziom rozglądać się za nią. Dobranoc.
Siedziałem z głuchą słuchawką w ręku, czując gniew i ból, które poznałem już wcześniej. Żyłem na styku dwu światów. Jeden z nich był światem realnym, w którym życie ludzkie rzadko było wolne od niebezpieczeństw, a ostrze rzeczywistości naprawdę było groźne. Mackendrick musiał działać w innym świecie – w gąszczu tradycji i przepisów – w którym przyjmowało się oficjalnie do wiadomości tylko to, co zostało zgłoszone w drodze służbowej.
Siedząc w ciemnej kuchni widziałem parę grabarzy, kończących pracę przy zasypanym już dole. Miałem wrażenie, że zbierają garściami ścięte rośliny i rozrzucają je po świeżej ziemi. W końcu Rico podniósł jakiś brązowy worek, zarzucił go sobie na plecy i wyszedł z nim do stojącego na dziedzińcu auta. Otworzył bagażnik i wrzucił do niego swój tobołek.
Pani Chantry pogasiła światła w oranżerii i weszła w ślad za nim do domu.
Wsiadłem do swego samochodu, zjechałem ze wzgórza i zaparkowałem tuż za rogiem ulicy, prowadzącej do domu pani Chantry. Choć wydarzenia tej nocy i poczynania ludzi przekraczały znacznie moją zdolność pojmowania, zaczynałem wczuwać się w ich rytm. Po niecałych piętnastu minutach ujrzałem blask świateł samochodu nadjeżdżającego od strony domu Chantrych. Rico, siedzący samotnie za kierownicą wozu pani Chantry, minął mnie i skręcił w kierunku autostrady.
Jechałem za nim w pewnej odległości, ale na tyle blisko, by dostrzec, że zajmuje pas wiodący na północ. O tej porze panował jeszcze spory ruch; samochody pełzły w tunelu wieczornej ciemności jak nie kończąca się, świetlista gąsienica. Minęliśmy oświetlone wieże uniwersytetu, zatłoczone budynki miasteczka studenckiego – miejsca mego wczorajszego, pierwszego spotkania z Doris – wąski przesmyk prowadzący ku plaży, na której znaleziono ciało Jake’a Whitmore’a.
Rico trzymał się autostrady, a ja jechałem jego śladem. Gdy opuściliśmy miasto, ruch zmniejszył się stopniowo; na szosie były teraz tylko ciężarówki, wozy podróżujących nocą turystów i inne pojazdy spotykane poza granicami miast. Niespodziewanie skręcił z autostrady w prawo, potem w lewo pod wiadukt. Zjechałem na boczną drogę, czekałem przez chwilę poza zasięgiem jego wzroku, a później ze zgaszonymi światłami popędziłem za nim w kierunku nadbrzeża.
Celem jego podróży było drewniane molo, wrzynające się głęboko w morze. O trzy lub cztery mile od jego końca stało kilka wież wiertniczych, które błyszczały światłami jak bezlistne choinki. Daleko na północ od nich lśnił olbrzymi słup płonącego gazu, jak groźna Statua Wolności Zachodniego Wybrzeża.
Na tle tych licznych świateł widziałem wyraźnie sylwetkę Rica, który zbliżał się do wylotu mola, pochylony pod ciężarem zarzuconego na plecy worka. Wysiadłem z wozu i cicho ruszyłem jego śladem, zmniejszając stopniowo dzielącą nas odległość. Kiedy dotarł do skraju mola, byłem tuż za nim.
– Rzuć to, Rico! – powiedziałem. – I podnieś ręce!
Zamachnął się, usiłując przerzucić worek nad barierą. Uderzył on o górną poprzeczkę i z klekotem opadł na deski mola. Rico wykonał zwrot i rzucił się na mnie z pięściami. Unikając jego ciosów uderzyłem go kilka razy w korpus, a potem raz w szczękę. Upadł i leżał na razie nieruchomo. Przeszukałem jego ubranie. Nie miał broni.
Odwiązałem sznur krępujący worek i wytrząsnąłem część jego zawartości na deski mola. Były tam pokryte warstwą brudu ludzkie kości, uszkodzona ludzka czaszka i pordzewiałe części silnika samochodowego.
Rico stęknął i obrócił się na bok. Potem ruszył ku mnie; był silny i ciężki, ale nie miał refleksu. Jego odsłonięta głowa chwiała się bezwładnie. Nie uderzyłem go ponownie. Zrobiłem krok w tył, wyjąłem rewolwer i kazałem mu się uspokoić.
Zamiast mnie usłuchać, odwrócił się i pobiegł chwiejnie ku wychodzącej w morze krawędzi mola. Zaczął wspinać się na barierę, ale bez większego powodzenia. Nogi ześlizgiwały mu się ze szczebli. Był odpływ i powierzchnia morza leżała daleko pod nami.
Nie wiem dlaczego, uparłem się, że Rico nie może wskoczyć w ciemne fale. Schowałem rewolwer do kieszeni i objąłem go w pasie. Potem ściągnąłem go z bariery i przytrzymałem na deskach.
Doprowadziwszy Rica do mego samochodu i zatrzasnąwszy za nim drzwi, uświadomiłem sobie przyczynę mego zadowolenia. Dwadzieścia kalka lat przedtem, obok podobnego, zachlapanego olejem mola, walczyłem w wodzie z pewnym człowiekiem nazwiskiem Puddler i utopiłem go.
Rico, bez względu na to, jakie grzechy miał na sumieniu, pomógł mi odkupić jeden z moich własnych.