Zjechaliśmy prowadzącą z góry szosą pod posterunek, na którym siedział Fred w towarzystwie zastępcy szeryfa. Trudno było powiedzieć na pierwszy rzut oka, czy jest więźniem, czy pacjentem. Miał nos zaklejony plastrem, a obie dziurki zatkane kłębuszkami waty. Wyglądał jak człowiek ponoszący w życiu same klęski.
Szeryf, który odniósł właśnie drobne zwycięstwo, wszedł do swego biura, by zatelefonować. Mówił do aparatu głosem pełnym zrozumienia, zmieszanego z odpowiednią dozą szacunku. Ustalał szczegóły odwiezienia Doris do domu odrzutowcem, który miała przysłać kopalnia miedzi.
Podniósł głowę, ukazując zaczerwienioną twarz oraz błyszczące z podniecenia oczy i wręczył mi słuchawkę.
– Pan Biemeyer chce z panem mówić.
Nie miałem ochoty rozmawiać z Biemeyerem ani w tym, ani w jakimkolwiek innym momencie. Wziąłem jednak słuchawkę.
– Mówi Archer – powiedziałem.
– Myślałem, że odezwie się pan do mnie. Płacę panu w końcu ciężkie pieniądze.
Nie przypomniałem mu, że dała mi je jego żona.
– Właśnie się do pana odezwałem.
– Dzięki szeryfowi Brothertonowi. Wiem, jak działają prywatni detektywi w pańskim rodzaju. Zwalają całą robotę na policję, a potem zjawiają się i przypisują sobie wszystkie zasługi.
Pod wpływem nagłego ataku złości o mało nie przerwałem połączenia. Musiałem sobie przypomnieć, że cała sprawa nie jest jeszcze bynajmniej zakończona. Skradziony obraz nie odnalazł się. Doszły też dwa nie wyjaśnione morderstwa – Paula Grimesa, a teraz także Williama Meada.
– Zasług wystarczy dla wszystkich – powiedziałem. – Mamy pańska córkę. Jest w niezłym stanie. O ile wiem, ma jutro polecieć do domu jednym z pańskich samolotów.
– Z samego rana. Właśnie skończyłem ustalać wszystko z szeryfem Brothertonem.
– Czy mógłby pan przesunąć odlot na trochę późniejsze godziny ranne? Muszę załatwić w Copper City kilka spraw, a mam wrażenie, że pańska córka nie powinna podróżować bez opieki.
– Opóźnienie nie jest mi na rękę – powiedział. – Moja żona i ja chcemy jak najszybciej zobaczyć Doris.
– Czy mogę mówić z panią Biemeyer?
– Chyba tak – zgodził się niechętnie. – Stoi obok mnie. Usłyszałem dochodzącą z drugiego końca przewodu niewyraźną wymianę zdań, a potem głos Ruth Biemeyer.
– Pan Archer? Cieszę się, że pan dzwoni. Doris nie została aresztowana, prawda?
– Nie. Fred również jest na wolności. Chcę przywieźć ich jutro samolotem firmy. Ale nie wiem, czy uda mi się wydostać stąd wcześniej, niż o dwunastej w południe. Czy nie ma pani nic przeciwko temu?
– Nie.
– Dziękuję bardzo. Dobranoc, pani Biemeyer. Odłożyłem słuchawkę i oznajmiłem szeryfowi, że Doris, Fred i ja odlecimy nazajutrz o dwunastej. Nie zgłaszał obiekcji. W wyniku rozmowy, jaką odbyłem przez telefon, spłynęła na mnie część potęgi Biemeyerów.
Korzystając z tego dotrzymałem słowa i wstawiłem się za członkami sekty zamieszkującej Kanion Chantry’ego oraz oznajmiłem, że biorę odpowiedzialność za Freda. Szeryf zgodził się. Dodał też, że Doris spędzi noc w jego domu.
Fred i ja wynajęliśmy dwuosobowy pokój w motelu. Miałem ochotę się napić, ale sklep był zamknięty i nawet piwo okazało się nieosiągalne. Nie miałem szczotki do zębów ani maszynki do golenia. Byłem zmęczony jak wół.
Ale kiedy usiadłem na łóżku, poczułem się zadziwiająco dobrze. Dziewczyna była bezpieczna. A chłopak znajdował się w moich rękach.
Fred wyciągnął się na łóżku, plecami do mnie. Jego ramiona drgały spazmatycznie, a z ust wydobywał się dźwięk przypominający czkawkę. Zdałem sobie sprawę, że płacze.
– O co chodzi, Fred?
– Wie pan dobrze, o co. Moja kariera jest skończona i to na zawsze. Zanim się w ogóle zaczęła. Stracę posadę w muzeum. Pewnie wsadzą mnie do więzienia i wie pan, co się wtedy ze mną stanie. – Kłębki waty, które miał w nosie, tłumiły jego głos.
– Czy byłeś już karany?
– Nie. Oczywiście, że nie. – Wydawał się zaszokowany moim przypuszczeniem. – Nigdy nie miałem żadnych kłopotów.
– Więc pewnie ci się uda uniknąć więzienia.
– Naprawdę? – Usiadł na łóżku i spojrzał na mnie wilgotnymi, zaczerwienionymi oczami.
– Chyba że zaszły jakieś nie znane mi okoliczności. Dotąd nie rozumiem, dlaczego wziąłeś ten obraz z domu Biemeyerów.
– Chciałem go zbadać. Mówiłem panu już o tym. Doris sama zaproponowała, bym go zabrał. Interesowała się tą sprawą tak samo jak ja.
– Ale czego się chciała dowiedzieć?
– Czy jest to naprawdę Chantry. Chciałem wykorzystać moje wiadomości fachowe. Pokazać im, że nadaję się do czegoś – dodał stłumionym głosem.
Usiadł na krawędzi łóżka, stawiając stopy na podłodze. Ten trzydziestoletni chłopiec był młody jak na swój wiek i choć niewątpliwie inteligentny, zachowywał się dość głupio. Widocznie ponury dom na O1ive Street nie nauczył go wiele na temat spraw tego świata.
Potem przypomniałem sobie, że nie mogę zbyt bezkrytycznie wierzyć w jego dziwną opowieść. W końcu sam się przyznał, że jest kłamcą.
– Jesteś ekspertem – powiedziałem – więc chciałbym usłyszeć twoją opinię o tym obrazie.
– W gruncie rzeczy nie jestem ekspertem.
– Ale masz prawo wypowiedzieć się jako fachowiec. Znasz dobrze twórczość Chantry’ego. Czy uważasz, że to on namalował ten obraz Biemeyerów?
– Owszem, proszę pana. Tak uważam. Ale muszę dodać kilka zastrzeżeń.
– Proszę bardzo, zrób to.
– No więc… z całą pewnością nie ma on dwudziestu pięciu lat. Farba jest jeszcze świeża, mogła zostać położona nawet w tym roku. I oczywiście styl uległ zmianie. To zupełnie naturalne. Wydaje mi się, że jest to styl Chantry’ego, jego dojrzalszy styl, ale nie potrafię przysiąc, dopóki nie zobaczę jego innych, niedawno malowanych obrazów. Nie można sformułować teorii czy opinii na podstawie jednego dzieła.
Miałem wrażenie, że przemawia jak ekspert, a w każdym razie jak doświadczony znawca. Rzetelnie traktował temat przestając wreszcie myśleć o własnych kłopotach. Postanowiłem zadać mu trudniejsze pytanie.
– Dlaczego powiedziałeś poprzednio, że obraz został ukradziony z twojego domu?
– Sam nie wiem. Musiałem mieć źle w głowie. – Opuścił wzrok na swe zakurzone buty. – Chyba bałem się wciągnąć w to muzeum.
– W jaki sposób?
– W jakikolwiek. Gdyby dowiedzieli się, że wziąłem ten obraz na własną rękę, wyleliby mnie z pracy. Teraz zrobią to na pewno. Nie mam żadnej przyszłości.
– Każdy ma przyszłość, Fred.
Słowa te nie zabrzmiały zbyt przekonująco, nawet dla mnie. Przyszłość często okazywała się katastrofalna, i miałem wrażenie, że tak właśnie będzie w wypadku Freda. Zwiesił głowę, jakby przytłoczony ciężarem zagrażającego mu niebezpieczeństwa.
– Największe głupstwo zrobiłeś zabierając z sobą Doris.
– Wiem. Ale chciała jechać ze mną.
– Po co?
– Żeby zobaczyć Mildred Mead, o ile by mi się udało ją znaleźć… Jak pan wie, była ona główną przyczyną kłopotów rodzinnych Doris. Myślałem, że dobrze będzie, jeśli Doris z nią porozmawia. Rozumie pan?
Rozumiałem. Podobnie jak inni bezradni i zagubieni głupcy, Fred odczuwał potrzebę pomagania ludziom, leczenia ich za pomocą psychoterapii, nawet jeśli mogło ich to załamać. Tymczasem właśnie on najbardziej chyba jej potrzebował. Pilnuj się – powiedziałem do siebie – bo sam będziesz próbował udzielać Fredowi tego rodzaju pomocy. Spójrz na swe własne życie, Archer.
Ale wolałem tego nie robić. Wybranym tematem moich dociekań byli inni: zaszczuci ludzie w wynajętych pokojach, starzejący się chłopcy, osiągający wiek męski i z zapadnięciem nocy stający się nagle starcami. Jeśli sam jesteś lekarzem, to nie potrzebujesz terapii. Jeśli jesteś myśliwym, to nie mogą na ciebie polować. Ale czy na pewno?
– Doris przeżywa ciężki okres – stwierdził Fred. – Próbowałem pomóc jej się pozbierać.
– Wywożąc ją samochodem na koniec świata?
– Sama chciała jechać. Uparła się. Myślałem, że lepiej ją zabrać, niż zostawić na miejscu, żeby siedziała sama w mieszkaniu i faszerowała się narkotykami.
– Masz sporo racji.
Posłał mi szybki, nieśmiały uśmiech, który pojawił się i zniknął pod osłoną jego wąsów.
– Poza tym musi pan pamiętać, że te strony nie są dla Doris końcem świata. Urodziła się w Copper City i spędziła w Arizonie co najmniej połowę życia. Tu jest jej dom.
– Nie był to bardzo szczęśliwy powrót do domu.
– Nie. Była okropnie rozczarowana. Myślę, że nie ma powrotu, jak mówi Thomas Wolfe.
Wspominając wysoki budynek ze spadzistym dachem, w którym mieszkał Fred z rodzicami, zastanawiałem się, kto chciałby do niego powracać.
– Czy zawsze mieszkałeś w Santa Teresa? Namyślał się przez chwilę.
– Od kiedy byłem małym chłopcem, zajmowaliśmy ten sam dom na O1ive Street – powiedział w końcu. – Nie zawsze był on taką ruderą, jak teraz. Matka dbała o niego dużo bardziej, ja jej pomagałem, i mieliśmy różnych lokatorów, pielęgniarki ze szpitala i tak dalej. – Mówił takim tonem, jakby posiadanie lokatorów było przywilejem. – Najlepszy okres przeżyliśmy przed przyjazdem ojca z Kanady. – Spojrzał nad moją głową na ścianę, na której odbijał się cień mojej zgarbionej sylwetki.
– Co robił w Kanadzie?
– Miał różne posady, głównie w Kolumbii Brytyjskiej. Dawniej lubił pracę. Wydaje mi się, że już wtedy nie żyli dobrze z matką. Potem zdałem sobie sprawę, że właśnie dlatego przebywał z dala od niej. Ale dla mnie było to dość przykre. O ile pamiętam, zobaczyłem mojego ojca po raz pierwszy, kiedy miałem sześć czy siedem lat.
– Ile masz teraz, Fred?
– Trzydzieści dwa – wyznał niechętnie.
– Miałeś dość czasu, by wyleczyć urazy spowodowane nieobecnością ojca.
– Wcale nie o to mi chodziło. – Był urażony, zły i rozczarowany moją postawą. – Nie zamierzam się usprawiedliwiać jego kosztem.
– Tego nie twierdziłem.
– W gruncie rzeczy był dla mnie dobrym ojcem. – Zastanowił się nad swym stwierdzeniem i wprowadził do niego poprawkę. – W każdym razie, w tym pierwszym okresie, po jego powrocie z Kanady. Zanim zaczął tyle pić. Naprawdę go wtedy kochałem. Czasem wydaje mi się, że nadal go kocham, mimo tych wszystkich okropnych wybryków.
– Jakich wybryków?
– Gada bzdury, ryczy, łamie meble, grozi matce, wybucha płaczem. Nie tyka żadnej pracy. Zajmuje się swoimi wariackimi maniactwami, pije tanie wino i tylko do tego się nadaje. – Jego ostrzejszy teraz głos podnosił się i opadał, jak lament rozwścieczonej żony. Zastanawiałem się, czy Fred nie imituje podświadomie swojej matki.
– Kto przynosi mu wino?
– Matka. Nie wiem, dlaczego to robi, ale stale mu je dostarcza. Czasem – dodał niemal niedosłyszalnym głosem – czasem myślę, że robi to z zemsty.
– Za co miałaby się mścić?
– Za to, że zrujnował siebie, własne życie i jej życie.
Kiedyś zauważyłem, że stoi patrząc, jak on zatacza się od ściany do ściany, jakby widok jego degrengolady sprawiał jej przyjemność. A równocześnie jest jego oddaną niewolnicą i kupuje mu alkohol. To inna forma zemsty – bardziej subtelna. Jest kobietą, która wyrzekła się kobiecości.
Fred zaskoczył mnie. Sięgając w głąb życia, które stanowiło tło jego kłopotów, pozbył się objawów swego głupiego kompleksu niższości. Jego głos stał się poważniejszy. Szczupła, chłopięca twarz i długi nos niemal przestały razić w zestawieniu z jego wąsami. Poczułem, że budzi się we mnie coś w rodzaju szacunku dla Freda, a nawet nadziei.
– To nieszczęśliwa kobieta – powiedziałem.
– Wiem. Oboje są nieszczęśliwi. To fatalnie, że się zeszli. Bardzo źle dla obojga. Sądzę, że mój ojciec, zanim stał się wykolejeńcem, miał kiedyś zadatki na wspaniałego człowieka. Matka oczywiście nie dorasta do niego pod względem umysłowym i przypuszczam, że ubolewa z tego powodu, ale też sporo osiągnęła. Jest fachową dyplomowaną pielęgniarką i potrafiła wytrwać w swym zawodzie opiekując się równocześnie ojcem. Nie przyszło jej to bez trudu.
– Ludzie z reguły robią to, co muszą.
– Ona zrobiła więcej. Umożliwiła mi naukę w college’u. Nie wiem, skąd brała na to pieniądze.
– Miała jakieś dodatkowe dochody?
– Tylko do chwili, kiedy wyprowadził się ostatni lokator. Było to dawno temu.
– A w dodatku, jak słyszałem ubiegłej nocy, straciła posadę w szpitalu.
– Niezupełnie tak było. Sama zrezygnowała. – Głos Freda stracił męski ton i stał się bardziej piskliwy. – W tym pensjonacie La Paloma zaproponowano jej o wiele lepsze warunki.
– Nie wydaje mi się to prawdopodobne, Fred.
– Naprawdę. – Podniósł głos jeszcze bardziej; jego oczy błyszczały niezdrowo, wąsy były nastroszone. – Czy zarzuca pan mojej matce kłamstwo?
– Ludzie popełniają pomyłki.
– Sam pan zrobił błąd, wyrażając się w ten sposób o mojej matce. Żądam, żeby pan to odwołał.
– Ale co?
– To, co powiedział pan o matce. Ona nie handluje narkotykami.
– Nigdy jej tego nie zarzucałem, Fred.
– Ale sugerował pan to. Sugerował pan, że wyrzucili ją ze szpitala, bo kradła narkotyki, żeby nimi handlować.
– Czy tak twierdziły władze szpitala?
– Tak. To banda sadystycznych łgarzy. Moja matka nigdy nie postąpiłaby w taki sposób. Zawsze była uczciwą kobietą. – Wzbierające w jego oczach łzy zostawiły na policzkach wilgotne ślady. – Ja nie byłem porządnym człowiekiem. Żyłem w krainie fantazji. Teraz dopiero to widzę.
– Co masz na myśli, Fred?
– Miałem nadzieję, że uda mi się dokonać odkrycia, które zapewni mi sławę w kręgach ludzi sztuki. Myślałem, że jeśli dotrę do panny Mead, ona pomoże mi znaleźć tego malarza, Chantry’ego. Ale wyszedłem tylko na durnia i naraziłem całą rodzinę na jeszcze większe kłopoty.
– Zrobiłeś to, co mogłeś, Fred.
– To nieprawda. Jestem głupcem!
Odwrócił się do mnie plecami. Jego oddech stawał się stopniowo coraz wolniejszy. Ja również coraz rzadziej wciągałem powietrze. Tuż przed zaśnięciem zdałem sobie sprawę, że zaczynam go lubić.
Obudziłem się jeden raz, w środku nocy, czując ciężar przygniatającej mnie góry. Zapaliłem małą lampkę stojącą obok łóżka. Zacieki na ścianach przypominały niewyraźne ślady złych snów.
Nie próbowałem ich odczytać. Zgasiłem światło i znów zapadłem w sen, oddychając w rytm oddechu mego niemądrego pseudosyna.