43

Kiedy obudziłem się drugi raz, Betty już nie było. Na stole w kuchni zostawiła mi cztery przedmioty: pudełko płatków kukurydzianych, butelkę mleka, maszynkę do golenia i tajemniczy list, który brzmiał: „Miałam dziwny sen – że Mildred Mead jest matką Chantry’ego – czy to możliwe?”

Zjadłem śniadanie i pojechałem na drugi koniec miasta do Magnolia Court. Kilkakrotnie pukałem do drzwi, ale Mildred Mead nie reagowała. Z sąsiedniego domku wyszedł jakiś stary mężczyzna i przyjrzał mi się z odległości dzielącej nasze pokolenia. W końcu sam poinformował mnie, że pani Mead – jak ją nazwał – pojechała do miasta.

– Czy nie wie pan dokąd?

– Kazała kierowcy taksówki odwieźć się do sądu. Pojechałem w ślad za nią, ale niełatwo było ją znaleźć.

Gmach sądów wraz z przyległym do niego ogrodem obejmował cały odcinek ulicy. Wkrótce doszedłem do wniosku, że przemierzając żwirowane alejki i wyłożone flizami korytarze w poszukiwaniu drobnej, starej, słabej kobiety tracę tylko czas. Wstąpiłem do biura koronera i zastałem tam Henry Purvisa. Okazało się, że Mildred odwiedziła go pół godziny wcześniej.

– Czego od ciebie chciała?

– Informacji na temat Williama Meada. Był chyba jej nieślubnym synem. Powiedziałem jej, że został pochowany na cmentarzu miejskim w Santa Teresa, i obiecałem zawieźć ją na jego grób. Ale chyba nie zainteresowała się moją propozycją. Zaczęła mówić o Richardzie Chantrym.

Twierdziła, że była kiedyś jego modelką, i koniecznie, chciała się z nim zobaczyć. Powiedziałem jej, że to niestety niemożliwe.

– Gdzie siedzi Chantry?

– Prokurator okręgowy, Lansing, kazał go zamknąć tutaj, w specjalnej celi, strzeżonej przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Sam nie mógłbym do niego wejść… co nie znaczy, że miałbym na to szczególną ochotę. Podobno kompletnie zbzikował. Musieli dać mu jakieś środki uspokajające, żeby nie rozrabiał.

– A co z Mildred?

– Wyszła. Z wielką niechęcią pozwoliłem jej odejść. Wydawała się ogromnie przygnębiona i była trochę pijana… Ale nie miałem podstaw, żeby ją zatrzymywać.

Opuściłem budynek i raz jeszcze obszedłem przyległy tereń oraz wszystkie dziedzińce. Nie znalazłem jej. Zaczynałem się denerwować. Czułem, że bez względu na to, czy w śnie Betty była odrobina prawdy, czy nie, Mildred jest centralną postacią dramatu. Ale straciłem ją z oczu i teraz traciłem poranek.

Zerknąłem na jeden z czterech zegarów, umieszczonych na czworokątnej wieży gmachu sądu. Była dziesiąta. Na galeryjce dla turystów stała teraz tylko jakaś siwa kobieta, której niepewne ruchy zwróciły moją uwagę. Mildred. Odwróciła głowę i uchwyciła się żelaznej bariery. Sięgała jej niemal pod brodę. Wyjrzała nad nią na dziedziniec.

Stała zupełnie nieruchomo. Wyglądała, jak kobieta zaglądająca do własnego grobu. Życie miasta zastygło wokół niej; cisza rozchodziła się jak kręgi na wodzie.

Znajdowałem się w odległości kilkuset kroków od niej i sto stóp poniżej galeryjki. Gdybym podniósł alarm, być może przyspieszyłbym akcję, którą najwyraźniej zamierzała podjąć. Doszedłem do najbliższej bramy i wjechałem windą na górę. Kiedy wyszedłem na galeryjkę, spojrzała w moim kierunku, opierając się plecami o żelazną barierę. Potem odwróciła głowę i próbowała wspiąć się na ogrodzenie, by skoczyć w przepaść. Ale była zbyt stara i słaba, i nie udało jej się tego zrobić.

Objąłem ją ramionami i przytrzymałem w bezpiecznej odległości od bariery. Oddychała ciężko, jakby wspięła się na szczyt wieży po linie. Zastygłe życie miasta podjęło swój rytm i do moich uszu znów zaczęły docierać jego odgłosy.

– Proszę mnie puścić – powiedziała, wyrywając się.

– Nie mogę. Te kamienie są daleko pod nami i nie chciałbym, żeby pani na nie upadła. Jest pani zbyt ładna.

– Jestem starą jędzą, starą jak świat. – Ale rzuciła mi spod oka kokieteryjne spojrzenie drobnej, niegdyś pięknej kobiety, która wie, że nadal jest przystojna. – Zrobi pan coś dla mnie?

– Jeśli będę mógł.

– Proszę zwieźć mnie na dół i pozwolić mi odejść. Nie zrobię nic złego – ani sobie, ani nikomu innemu.

– Nie mogę tego ryzykować.

Czułem przez materiał emanujące od niej ciepło. Jej górna warga i zapadłe policzki pokryły się potem.

– Niech mi pani opowie o swoim synu, Williamie. Milczała. Makijaż rozpuszczał się i jej twarz wyzierała spod niego jak śmiertelna maska.

– Czy przehandlowała pani ciało swego syna za ten wielki dom w Kanionie Chantry’ego? Czy może były to zwłoki kogo innego?

Plunęła mi w twarz. Potem wybuchnęła spazmatycznym szlochem. Wreszcie uspokoiła się. Kiedy zwoziłem ją windą na dół i przekazywałem w ręce ludzi prokuratora okręgowego, nie odezwała się ani słowem.

Powiedziałem im, że powinni ją dokładnie przeszukać i zatrzymać pod obserwacją jako potencjalną samobójczynię. I dobrze zrobiłem. Lansing, prokurator okręgowy, powiedział mi potem, że kobieta, która ją przeszukiwała, znalazła wyostrzony starannie sztylet, owinięty w jedwabną pończochę i wsunięty pod pas od podwiązek.

– Czy ustaliliście, po co go przy sobie nosiła? Potrząsnął przecząco głową. – Przypuszczalnie zamierzała użyć go przeciwko Chantry’emu.

– Ale jaki miała motyw?

Lansing pociągnął na przemian za oba końce swych wąsów, jakby były one kierownicą roweru, umożliwiającą jego umysłowi manewrowanie wśród zawiłości śledztwa.

– Nie zostało to podane do wiadomości publicznej i muszę pana prosić, aby zatrzymał pan tę informację dla siebie. To chyba Chantry zamordował trzydzieści lat temu w Arizonie syna panny Mead. Żeby oddać cesarzowi co cesarskie, muszę przyznać, że odkrył to kapitan Mackendrick. Znakomicie poprowadził śledztwo. Myślę, że zostanie naszym następnym szefem policji.

– Z pewnością dobrze mu to zrobi. Ale jak pogodzić tę koncepcję zemsty z próbą samobójstwa?

– Czy jest pan pewny, że próbowała je popełnić?

– Takie miałem wrażenie. Mildred chciała odejść i zatrzymała ją tylko ta żelazna bariera. Oraz zbieg okoliczności, dzięki któremu zobaczyłem ją na tej galeryjce.

– No cóż, nie jest to w zasadzie sprzeczne z koncepcją zemsty. Jej zamiar został udaremniony, więc obróciła swój gniew przeciwko sobie.

– Nie całkiem pana rozumiem, panie prokuratorze.

– Doprawdy? Być może nie zna pan tak dobrze jak my ostatnich osiągnięć psychologii kryminalnej. – Uśmiechnął się z lekkim przymusem.

Odpowiedziałem mu łagodnie, bo miałem jeszcze do niego interes. – To prawda, nigdy nie studiowałem prawa.

– Ale mimo to bardzo nam pan pomógł – powiedział, jakby chcąc dodać mi otuchy. – I jesteśmy bardzo wdzięczni za pańskie sugestie. – Wstał i w jego oczach pojawił się wyraz roztargnienia. Ja również podniosłem się. Miałem koszmarne wrażenie, że tracę kontakt z całą sprawą.

– Czy mógłbym spędzić minutę z pańskim więźniem, panie prokuratorze?

– Z którym?

– Z Chantrym. Chcę zadać mu kilka pytań.

– Odmawia odpowiedzi. Tak mu doradził jego obrońca.

– Pytania, które chcę mu zadać, nie dotyczą tych morderstw, w każdym razie nie dotyczą ich bezpośrednio.

– O co więc panu chodzi?

– Chcę go spytać, jak się naprawdę nazywa, i zaobserwować jego reakcję. Poza tym spytać go, dlaczego Mildred Mead próbowała popełnić samobójstwo.

– Nie mamy na to dowodów.

– Wiem, że próbowała, i chcę się dowiedzieć, dlaczego.

– A dlaczego pan sądzi, że on może znać odpowiedź?

– Myślę, że łączy go z Mildred bliski związek. Nawiasem mówiąc jestem pewien, że problem ten zainteresuje też Jacka Biemeyera. Jak pan wie, to on mnie zatrudnił.

– Jeśli pan Biemeyer ma jakieś pytania albo sugestie, to powinien przekazać mi je osobiście – powiedział Lansing tonem człowieka, który chce się upewnić, czy jego głos brzmi dość stanowczo.

– Zakomunikuję mu to.

Dom Biemeyerów wydawał się opuszczony, jak gmach publiczny, ewakuowany z powodu groźby wybuchu bomby. Wyjąłem portret Mildred Mead z bagażnika samochodu i ruszyłem chodnikiem w stronę drzwi frontowych. Zanim doszedłem, ukazała się w nich Ruth Biemeyer. Dotknęła palcem ust. – Mój mąż jest bardzo zmęczony. Namówiłam go, żeby odpoczął.

– Niestety, muszę z nim porozmawiać, proszę pani. Odwróciła się w kierunku drzwi, ale tylko po to, żeby domknąć je za sobą.

– Może pan szczerze rozmawiać ze mną. To ja właściwie pana zatrudniłam w tej sprawie. Ukradziony obraz należy do mnie. Widzę, że ma go pan z sobą, prawda?

– Tak. Ale nie nazywałbym go ukradzionym obrazem. Umówmy się, że Fred wypożyczył go, bo był mu potrzebny do badań naukowych i biograficznych. Chciał ustalić, kto i kiedy go malował i kogo przedstawia. Niewątpliwie odpowiedzi na te pytania są dla Freda ważne ze względów osobistych. Ale to jeszcze nie znaczy, że jest przestępcą.

Przytaknęła ruchem głowy. Wiatr rozwiał jej włosy i stała się nagle ładniejsza, jakby padło na nią światło.

– Mogę zrozumieć motywy postępowania Freda.

– Powinna pani. Pani też kupiła ten obraz z pobudek osobistych. Mildred Mead zjechała do miasta i pani mąż znów się z nią widywał. Czy nie dlatego właśnie powiesiła pani w domu jej portret? Czy nie była to wymówka wobec niego lub może groźba?

Zmarszczyła brwi.

– Nie wiem, dlaczego go kupiłam. Nie zdawałam sobie nawet wtedy sprawy, że przedstawia on Mildred.

– Ale musiał to wiedzieć pani mąż.

Zapadło między nami milczenie. Słyszałem, jak morze odmierza czas daleko, u podnóża góry.

– Mój mąż jest w złej formie. Postarzał się w ciągu tych paru dni. Jeśli wszystko to wyjdzie na jaw, jego reputacja będzie zrujnowana. Może on sam również.

– Podjął to ryzyko już dawno temu, wybierając taką a nie inną drogę postępowania.

– Ale co właściwie zrobił?

– Myślę, że to on umożliwił sfałszowanie tożsamości Chantry’ego.

– Sfałszowanie tożsamości? Co pan ma na myśli?

– Chyba pani wie, co mam na myśli. Ale wolałbym porozmawiać o tym z pani mężem.

Przygryzła wargę. Z obnażonymi zębami przypominała trochę warującego u drzwi psa obronnego. Potem wzięła obraz, weszła do domu i poprowadziła mnie do męża.

Siedział przed fotografią swej kopalni miedzi. Na jego twarzy malowała się zupełna bezradność. Opanował słabość i uśmiechnął się kącikiem ust.

– Czego pan chce? Znów chodzi o pieniądze?

– Tylko o kilka informacji. Cała sprawa zaczęła się w roku 1943. Pora ją zakończyć.

– Co właściwie wydarzyło się w roku 1943? – zwróciła się do mnie Ruth Biemeyer.

– Nie znam całej prawdy. Myślę, że wszystko zaczęło się w momencie, kiedy William Mead dostał urlop z wojska i przyjechał do domu, do Arizony. Jego dom był zresztą właściwie gdzie indziej. Miał młodą żonę i małe dziecko, którzy czekali na niego w Santa Teresa. Ale jego matka przebywała nadal w Arizonie. Gdzie dokładnie mieszkała wtedy Mildred, panie Biemeyer?

Udał, że mnie nie słyszy. Zona odpowiedziała za niego:

– Mieszkała w Tucson, ale spędzała weekendy w górach, razem z moim mężem.

Biemeyer spojrzał na nią zaskoczony. Zacząłem się zastanawiać, czy rozmawiali kiedykolwiek otwarcie o łączącym go z Mildred związku.

– William nie był tym zapewne zaskoczony – ciągnąłem. – Jego matka mieszkała już przedtem z innymi mężczyznami, najdłużej z malarzem nazwiskiem Lashman. Lashman zastępował mu ojca i nauczył go malować. Kiedy William przyjechał na urlop do Arizony, dowiedział się, że jego przyrodni brat Richard ukradł mu część obrazów i prezentował je jako własne. Tożsamość Chantry’ego zaczął fałszować w gruncie rzeczy sam Chantry, kradnąc obrazy i rysunki Williama, a także żeniąc się z Francine.

Na tym tle doszło do bójki między obydwoma młodymi ludźmi. William zabił Richarda i zostawił jego ciało na pustyni, przebrawszy je przedtem we własny mundur. Jako nieślubny syn marzył zapewne całe życie o zajęciu miejsca Richarda. Teraz miał szansę je zająć, uwalniając się równocześnie od służby wojskowej i małżeństwa.

Ale nie mógłby tego przeprowadzić bez pomocy innych osób, dokładnie mówiąc trojga ludzi. Przede wszystkim pomogła mu Francine. Najwyraźniej kochała go, choć był żonaty i zamordował jej męża. Może nawet sama zachęcała go do tego morderstwa. Tak czy owak przyjechała z nim do Santa Teresa i przeżyła siedem lat jako jego żona.

Nie wiem, dlaczego zaryzykował powrót do tego miasta. Może chciał śledzić losy swego syna. Ale o ile wiem, nigdy nie widział Freda w ciągu tych siedmiu lat. Niewykluczone, że żyjąc tak blisko żony i syna, w tajemnicy przed nimi odgrywał swą komedię podwójnej osobowości. A może potrzebował tego typu napięcia, stymulatora, dzięki któremu mógł podtrzymywać mit Chantry’ego i kontynuować twórczość.

Ale przede wszystkim musiał wydostać się bezpiecznie z Arizony, i to umożliwiła mu matka. Mildred wykonała zapewne najtrudniejsze zadanie. Pokazano jej zwłoki młodego Richarda Chantry, a ona rozpoznała w nich ciało swego syna. Dowiodła tym odwagi, zresztą nie po raz ostatni. Kochała swego nieślubnego syna, bez względu na jego winy. Ale kochała go niezdrową i tragiczną miłością. Dziś rano wybrała się do niego, zabierając z sobą sztylet.

– Żeby go zabić? – spytała Ruth Biemeyer.

– Lub umożliwić mu samobójstwo. Nie sądzę, żeby Mildred robiło to większą różnicę. Jej życie jest już właściwie skończone.

Biemeyerowi wydarło się mimowolne westchnienie.

– Mówił pan, że Williamowi pomagały trzy osoby – zwróciła się do mnie jego żona.

– Co najmniej trzy.

– Kto był tą trzecią osobą?

– Myślę, że pani to wie. William Mead nigdy nie wydostałby się z Arizony i nie uniknąłby ekstradycji, gdyby nie czyjaś pomoc. Ktoś musiał przerwać śledztwo prowadzone przez szeryfa Brothertona i doprowadzić do umorzenia całej sprawy.

Oboje spojrzeliśmy na Biemeyera. Podniósł swe masywne ramiona, jakby dojrzał w naszych oczach wyloty rewolwerów.

– Nie zrobiłbym czegoś takiego.

– Chyba, żeby ona ci kazała – stwierdziła jego żona. – Od kiedy pamiętam, zawsze wydawała ci polecenia. Na pewno pojedziesz do więzienia, żeby spytać ją, co masz robić dalej. Ona każe ci wydać majątek na obronę jej syna, który jest mordercą, a ty jej posłuchasz.

– Może istotnie tak zrobię.

Wpatrywał się w jej twarz. Spojrzała na niego z zaskoczeniem i nagłym lękiem.

Biemeyer wstał powoli, jakby dźwigał na plecach ciężar.

– Czy zawiezie mnie pan tam, Archer? Czuję się dość roztrzęsiony.

Zgodziłem się. Biemeyer ruszył przodem w kierunku wyjścia. Stanął w drzwiach i odwrócił się do żony.

– Jest jeszcze jedna rzecz, którą powinnaś wiedzieć, Ruth. William jest również moim synem. Nieślubnym synem moim i Mildred. Kiedy się urodził, byłem kilkunastoletnim chłopcem.

Jej twarz zalała fala rozpaczy. – Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej? Teraz jest już za późno.

Spojrzała na męża, jakby widziała go po raz ostatni w życiu. Poprowadził mnie przez puste, rozbrzmiewające echem wnętrze. Niepewnie stawiał kroki, chwiejąc się lekko. Pomogłem mu wsiąść do samochodu i zacząłem zjeżdżać ze wzgórza.

– To był przypadek – powiedział. – Tak się w życiu czasem składa. Poznałem Mildred, kiedy byłem jeszcze w gimnazjum, po meczu futbolowym. Felix Chantry wydał przyjęcie W swej willi. Zostałem zaproszony, bo moja matka była jego kuzynką. Rozumie pan, jako ubogi krewny.

Siedział przez chwilę z opuszczoną głową, potem zaczął mówić trochę głośniej:

– Zdobyłem tego dnia trzy punkty, cztery, jeśli liczyć Mildred. Miałem siedemnaście lat w chwili poczęcia Williama, a osiemnaście, kiedy się urodził. Niewiele mogłem dla niego zrobić. Nie miałem pieniędzy. Próbowałem przebrnąć jakoś przez college. Mildred powiedziała Felixowi Chantry, że to jego syn, a on jej uwierzył. Pozwolił nadać chłopcu swoje nazwisko i łożył na jego utrzymanie, dopóki nie zerwała z nim i nie przeniosła się do Simona Lashmana.

Zrobiła, co tylko mogła, również dla mnie. Załatwiła mi sportowe stypendium, namówiła Felixa, żeby zatrudnił mnie w kopalni. Pomogła mi wspiąć się po szczeblach drabiny. Wiele jej zawdzięczam.

Ale w jego głosie nie było ciepła ani wdzięczności. Być może czuł, że jego życiepotoczyło się niewłaściwym torem, kiedy był jeszcze młody, i że dotąd nie bardzo nad nim panuje. Obserwował miasto, przez które jechaliśmy, jakby widział jego cieniste ulice po raz pierwszy w życiu.

Ja też czułem się tu obco. Korytarze gmachu sądów nasunęły mi porównanie z katakumbami. Po zawiłych formalnościach, które przypominały obrządek przyjmowania do jakiegoś pierwotnego szczepu, ludzie prokuratora okręgowego wprowadzili nas do pokoju, w którym przebywał ujęty przeze mnie człowiek, Nawet stojąc między dwoma uzbrojonymi strażnikami nie wyglądał jak wielokrotny morderca. Wydawał się blady, słaby i zalękniony. Jakże często sprawiają takie wrażenie przestępcy, którzy dopuścili się zbrodni.

– William? – spytałem. Kiwnął głową. W jego oczach wzbierały łzy i spływały po policzkach, jak wielkie krople krwi z zadanych sztyletem ran.

Jack Biemeyer zrobił krok do przodu i dotknął mokrej twarzy swego syna.

Загрузка...