Pojechałem przez pustynię, a potem na zachód, przedzierając się przez zapadający mrok. Ruch był stosunkowo niewielki, więc pokonałem trasę w dobrym czasie. O dziewiątej byłem już w Copper City i mijałem należącą do Biemeyera dziurę w ziemi. W niewyraźnym, wieczornym świetle wyglądała jak opustoszały plac zabaw, służący olbrzymom lub ich dzieciom.
Znalazłem urząd szeryfa i pokazałem fotokopię swej licencji dyżurnemu kapitanowi. Poinformował mnie, że szeryf Brotherton przebywa na posterunku położonym na północ od miasta, niedaleko swego domku w górach. Wyjął mapę i pokazał mi, jak tam dojechać.
Ruszyłem na północ, w kierunku pasma gór. Ich budowniczowie musieli być jeszcze więksi niż olbrzymy, które wykopały dziurę Biemeyera. W miarę jak zbliżałem się do nich, zasłaniały stopniowo coraz większą połać ciemnego nieba.
Ominąłem ich południowo-wschodnią krawędź, jadąc krętą drogą, która oddzielała leżące po lewej stronie góry od ciągnącej się na prawo pustyni. Ruch na szosie zamierał stopniowo. Zacząłem już podejrzewać, że się zgubiłem, kiedy ujrzałem grupę oświetlonych budynków.
Jednym z nich był posterunek szeryfa. W pozostałych mieścił się niewielki motel i sklep spożywczy, ukryty za stacją benzynową. Na wybrukowanym placyku między domami stał szereg samochodów, wśród których dostrzegłem dwa wozy policyjne.
Postawiłem mój wynajęty pojazd za nimi i wszedłem na posterunek. Oficer dyżurny przyjrzał mi się uważnie i wyznał w końcu, że szeryf przebywa w sąsiednim sklepie spożywczym. Udałem się tam. Tylna sala była ciemna od dymu cygar. Dostrzegłem w niej sporą grupę mężczyzn w kapeluszach z szerokim rondem; popijali piwo z puszek i grali w bilard na stole, obciągniętym pomarszczonym i poplamionym suknem. Panował tam nieznośny upał.
Podszedł do mnie jakiś spocony, łysy mężczyzna w białym niegdyś kitlu.
– Jeśli chce pan kupić coś do jedzenia, to sklep jest już właściwie nieczynny.
– Chciałbym tylko puszkę piwa. I kawałek sera.
– Tyle mogę panu podać. Ile tego sera?
– Pół funta.
Po chwili powrócił z moim zamówieniem.
– Dolar pięćdziesiąt.
– Czy blisko stąd do Kanionu Chantry’ego? – spytałem, wręczając mu gotówkę.
Kiwnął potakująco głową.
– Trzeba skręcić w drugą drogę odchodzącą na lewo od szosy… chyba o milę stąd na północ. Potem jeszcze ze cztery mile do skrzyżowania dróg. Skręci pan w lewo i po dwóch milach wjedzie pan do kanionu. Czy jest pan od tych ludzi, którzy kupili dom?
– Nie wiem, o kim pan mówi?
– Zapomniałem, jak oni się nazwali. Remontują stary dom, chcą go przerobić na jakąś osadę religijną. – Odwrócił się w kierunku tylnej sali i podniósł głos: – Szeryfie! Jak nazywają się ci faceci, którzy kupili dom Chantry’ego?
Jeden z grających w bilard mężczyzn oparł kij o ścianę i podszedł do nas, stąpając wysokimi, lśniącymi butami po własnym cieniu. Miał pięćdziesiąt kilka lat i siwe wąsy, jakie noszą wojskowi. Na jego piersi błyszczała gwiazda szeryfa. Podobny błysk dostrzegłem w jego oczach.
– Towarzystwo Wzajemnej Miłości – powiedział, zwracając się do mnie. – Czy ich właśnie pan szuka?
– Nie. Szukam Mildred Mead. – Pokazałem mu fotokopię licencji.
– Człowieku, pomyliły się panu stany. Mildred sprzedała wszystko jakieś trzy miesiące temu i przeniosła się do Kalifornii. Nie mogła już znieść samotności, tak mi w każdym razie mówiła. Tłumaczyłem jej, że przecież ma tu przyjaciół, ale postanowiła przeżyć ostatnie lata wśród swoich w Kalifornii.
– Ale gdzie w Kalif ornii?
– Nie powiedziała mi. – Szeryf wydawał się zakłopotany.
– Jak się nazywają ci ludzie, do których wyjechała?
– Nie mam pojęcia.
– Czy to jej krewni?
– Mildred nic nie mówiła. Nigdy nie zwierzała się na temat swojej rodziny. Musiałem to samo tłumaczyć parze młodych ludzi, którzy byli tu dziś przed panem.
– Młody człowiek i dziewczyna w niebieskim Fordzie? Szeryf kiwnął głową.
– Zgadza się. Czy podróżujecie razem?
– Zamierzam się z nimi spotkać.
– Znajdzie ich pan pewnie w kanionie. Wyjechali o zachodzie słońca. Ostrzegłem ich, że mogą tam zostać nawróceni. Nie wiem w co wierzą ci ludzie z Towarzystwa Wzajemnej Miłości, ale ich wiara jest niewątpliwie silna. Jeden z nowych członków mówił mi, że oddał sekcie cały majątek, a oprócz tego musiał ciężko pracować. Zdaje się, że siedzą na pieniądzach. Wiem, że zapłacili Mildred za ten dom ponad sto tysięcy. Oczywiście razem z terenem. Więc niech pan mocno trzyma swój portfel.
– Będę uważał, szeryfie.
– Nawiasem mówiąc nazywam się Brotherton.
– Lew Archer.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Podziękowałem mu i ruszyłem w kierunku drzwi. Wyszedł za mną przed sklep. Po pobycie w zadymionym wnętrzu powietrze wydawało się świeże i czyste.
Przez chwilę staliśmy w milczeniu. Brotherton, choć wyraźnie naśladował styl bycia prowincjonalnego szeryfa, wydał mi się człowiekiem sympatycznym.
– Nie chcę się wtrącać do nie swoich spraw – powiedział – ale jestem dość bliskim przyjacielem Mildred. Ma ich zresztą sporo. Nigdy nie szczędziła swoich pieniędzy ani swoich względów. Może była zbyt hojna, nie wiem. Mam nadzieję, że nie wpadła w Kalifornii w jakieś kłopoty?
– Ja również.
– Jest pan tam prywatnym detektywem, prawda? Przytaknąłem.
– Czy mógłby mi pan powiedzieć, co pan chce od Mildred?
– Właściwie nie z nią chcę się widzieć. Chodzi mi raczej o tych młodych ludzi, którzy niedawno o nią pytali. Nie wracali jeszcze z góry, prawda?
– Chyba nie.
– Czy to jedyna droga, jaką można się stamtąd wydostać?
– Mogli w razie koniecznej potrzeby zjechać na drugą stronę, przez Tombstone. Ale, jak im zresztą powiedziałem, trudno przejechać tę trasę nocą. Uciekają przed kimś?
– Będę mógł powiedzieć panu coś więcej, kiedy z nimi porozmawiam.
Brotherton zmarszczył brwi.
– Jest pan skrytym człowiekiem, panie Archer.
– Zostałem wynajęty przez rodziców tej dziewczyny.
– Zastanawiałem się nawet, czy nie uciekła od rodziny.
– Nie określiłbym tego aż tak dosadnie. Ale mam nadzieję, że uda mi się odwieźć ją do domu.
Wrócił do sklepu, a ja ruszyłem w górę. Stosując się do wskazówek sklepikarza odnalazłem wkrótce kanion; w jego wylocie migotały odległe światła Copper City. Stało w nim sporo domów, w których pozapalano już lampy. Najwyższą i największą budowlą była obszerna, murowana rezydencja, zwieńczona spadzistym dachem z gontowych klepek i ozdobiona z przodu szerokim gankiem.
Drogę prowadzącą do tego domu zagradzała żelazna brama. Kiedy wysiadłem z wozu, by ją otworzyć, do moich uszu dotarł śpiew siedzących na ganku ludzi; była to pieśń, jakiej nigdy dotąd nie słyszałem. Jej refren zawierał jakąś wzmiankę o Armageddonie i końcu świata. Ganek podobny był do obudowy okrętu i zebrany na nim chór przypominał mi grupę pasażerów śpiewających psalmy na pokładzie tonącego statku.
Przed moim wozem stał na żwirowanym poboczu stary, niebieski Ford Freda Johnsona. Z silnika kapał olej jak krew z rany. Kiedy zbliżyłem się, Fred wysiadł i niepewnie ruszył w kierunku świateł mego wozu. Jego wąsy były mokre i sklejone, a broda poplamiona krwią. Nie poznał mnie.
– Czy coś się stało? Poruszył opuchniętymi ustami.
– Tak. Mają tam moją dziewczynę. Próbują ją nawrócić. Psalm ucichł w połowie frazy, jakby tonący statek nagle poszedł na dno. Śpiewacy schodzili z ganku, zmierzając w naszą stronę. Z wnętrza budynku doszedł nas podniesiony, nabrzmiały lękiem głos dziewczyny. Fred gwałtownie poruszył głową.
– To ona!
Ruszyłem w kierunku bagażnika samochodu, żeby wy jąć z niego rewolwer, potem przypomniałem sobie, że przyjechałem tu wynajętym wozem. Kiedy się odwróciłem, byliśmy już obaj otoczeni przez sześciu czy siedmiu brodaczy w roboczych kombinezonach. Kobiety stanęły z boku, przyglądając się nam chłodno; miały długie spódnice i szczupłe, ascetyczne twarze.
– Zakłócacie nasze wieczorne nabożeństwo – przemówił do mnie monotonnym głosem najstarszy z grupy, mężczyzna około czterdziestki.
– Przykro mi. Szukam panny Biemeyer. Jestem licencjonowanym prywatnym detektywem i działam z polecenia jej rodziców. Szeryf okręgowy wie, że tu jestem.
– Nie uznajemy jego władzy. To święta ziemia, poświęcona przez naszego przywódcę. Jedynym autorytetem jest dla nas głos gór, nieba i naszych sumień.
– Więc powiedz pan swemu sumieniu, żeby kazało panu przywołać waszego przywódcę.
– Musi pan mówić o nim z większym szacunkiem. Odprawia ważną ceremonię.
Znów dotarł do nas podniesiony głos dziewczyny. Fred ruszył w tamtą stronę, ja poszedłem w jego ślady. Mężczyźni w roboczych kombinezonach stłoczyli się w zwartą grupę, zagradzając nam drogę.
Cofnąłem się i zawołałem najgłośniej jak mogłem:
– Hej, szefie! Wyjdź pan tu, do diabła!
Na ganku ukazał się siwy mężczyzna w długiej, czarnej szacie; wyglądał jak człowiek oszołomiony lub porażony przez piorun. Zbliżył się do nas z szerokim, lecz chłodnym uśmiechem. Wyznawcy rozstąpili się przed nim.
– Błogosławieństwo – powiedział do nich; potem zwrócił się ku nam: – Kim jesteście? Słyszałem, że lżycie mnie i przeklinacie. Potępiam to nie ze względu na mnie samego, lecz przez szacunek dla bóstwa, które reprezentuję.
Jedna z kobiet jęknęła z lęku i zachwytu. Uklękła na żwirze i ucałowała dłoń przywódcy.
– Szukam panny Biemeyer – powiedziałem. – Jestem zatrudniony przez jej ojca. Ten dom należał kiedyś do niego.
– Teraz należy do mnie – powiedział i zaraz poprawił się: – Należy teraz do nas. Naruszacie cudzą własność.
Brodaci mężczyźni chóralnym pomrukiem wyrazili solidarność z przywódcą.
– Zapłaciliśmy za ten teren dużo pieniędzy – powiedział najstarszy z nich. – Jest naszym schronieniem w tych niespokojnych czasach. Nie chcemy, żeby zbrukały go kohorty zła.
– Więc przyprowadźcie pannę Biemeyer.
– To biedne dziecko potrzebuje mojej pomocy – oświadczył przywódca. – Zażywała narkotyki. Tonie w falach lęku, już po raz trzeci.
– Nie wyjadę stąd bez niej.
– To samo im mówiłem. – Fred zaszlochał z rozczarowania, żalu i gniewu. – Ale pobili mnie.
– Pan dawał jej narkotyki – oznajmił przywódca. – Sama ml to powiedziała. Czuję się w obowiązku wykorzenić z niej ten nałóg. Niemal wszyscy moi podopieczni zażywali je kiedyś. Ja też byłem grzesznikiem, choć innego rodzaju.
– Powiedziałbym, że jest pan nim nadal – stwierdziłem. – A może uważa pan, że uprowadzenie nie jest czynem nagannym?
– Dziewczyna jest tutaj ze swej własnej, nieprzymuszonej woli.
– Chciałbym, żeby sama mi to powiedziała.
– Bardzo proszę – oświadczył; potem zwrócił się do swych zwolenników: – Pozwólcie im zbliżyć się do naszego domostwa!
Ruszyliśmy ścieżką w kierunku budynku. Brodacze tłoczyli się wokół Freda i mnie, nie dotykając nas jednak. Dochodził do mnie jednak ich zapach. Była to woń zwarzonych nadziei, zatrutych lęków, zjełczałej niewinności i potu.
Kazano nam zatrzymać się na ganku. Zaglądając do wnętrza przez otwarte drzwi frontowe zauważyłem, że jest ono przebudowywane. Centralny hall przerabiany był na dormitorium; pod wszystkimi ścianami stały podwójne, piętrowe łóżka. Zastanawiałem się, ilu wiernych zamierzał zebrać przywódca i ile każdy z nich płaci za łóżko, kombinezon i zbawienie duszy.
Wprowadził Doris z bocznego pokoju do hallu. Jego wyznawcy pozwolili mi podejść do otwartych drzwi i stanęliśmy w nich oboje naprzeciw siebie. Wydała mi się blada i wystraszona, ale przytomna.
– Czy ja pana w ogóle znam? – spytała.
– Nazywam się Archer. Spotkaliśmy się wczoraj w twoim mieszkaniu.
– Przepraszam. Nie pamiętam tego. Chyba byłam wczoraj zaprawiona.
– Chyba tak, Doris. Jak się czujesz teraz?
– Jestem dość ogłupiała. Wczoraj w nocy w samochodzie prawie wcale nie spałam. A od chwili naszego przyjazdu tutaj zajmowali się mną przez cały czas. – Ziewnęła głęboko.
– W jaki sposób?
– Modlili się za mnie. Chcą, żebym z nimi została. Nie żądają nawet pieniędzy. Ojciec byłby zachwycony, że nie musi za mnie płacić. – Uśmiechnęła się melancholijnie kącikiem ust.
– Nie wydaje mi się, żeby ojciec miał do ciebie taki stosunek.
– Bo nie zna go pan.
– Trochę go już znam. Spojrzała na mnie, marszcząc brwi.
– Czy ojciec kazał panu mnie śledzić?
– Nie. Przyjechałem właściwie z własnej inicjatywy.
Ale płaci mi twoja matka. Chce, żebyś wróciła. On również
– Chyba w gruncie rzeczy wcale tego nie chcą – powiedziała dziewczyna. – Może wydaje im się, że tak jest, ale to nieprawda.
– Ja chcę, żebyś wróciła, Doris – odezwał się za mym plecami Fred.
– Może chcesz, a może nie. A może ja ciebie nie chcę. – Rzuciła mu spojrzenie pełne nieprzyjaznej kokieterii. – I tak nie chodziło ci o mnie. Chciałeś zdobyć obraz, który kupili moi rodzice.
Fred utkwił wzrok w podłodze ganku…Przywódca stanął między dziewczyną a nami. Miał równocześnie twarz egzaltowanego mistyka i sprytnego handlarza. Dłonie drżały mu nerwowo.
– Czy wierzycie mi teraz? – zwrócił się do mnie. – Doris chce z nami zostać. Rodzice zaniedbywali ją i odtrącili. Jej przyjaciel jest fałszywym przyjacielem. W nas rozpoznała ludzi naprawdę życzliwych. Chce żyć z nami w braterstwie duchowej miłości.
– Czy to prawda, Doris?
– Chyba tak – odparła z niepewnym uśmiechem. – Co mi szkodzi spróbować? Wie pan, bywałam w tym domu już przedtem. Ojciec przywoził mnie tu, kiedy byłam małą dziewczynką. Przyjeżdżaliśmy z wizytą do paniMead. Oni zawsze… – przerwała w pół zdania, zakrywając usta dłonią.
– Co oni zawsze, Doris?
– Nic. Nie chcę rozmawiać o moim ojcu. Chcę zostać tu z nimi i odzyskać równowagę. Mam chorą duszę. – Odniosłem wrażenie, że wygłaszając tę autodiagnozę powtarza bezmyślnie czyjąś usłyszaną niedawno opinię. Niestety wydała mi się ona trafna.
Miałem wielką ochotę wyrwać ją z grona członków bractwa. Nie podobali mi się ani oni sami, ani ich przywódca. Obawiałem się, że dziewczyna postępuje nierozsądnie. Ale znała swoje własne życie lepiej, niż ja mogłem je kiedykolwiek poznać. Sam widziałem, że nie było bardzo udane.
– Pamiętaj, że możesz zawsze zmienić zdanie – powiedziałem. – Nawet w tej chwili.
– Nie mam zamiaru. Po co miałabym je zmieniać? – spytała mnie posępnie. – Po raz pierwszy od tygodnia zdaję sobie nareszcie sprawę, co się ze mną dzieje.
– Niechaj Bóg cię błogosławi, moje dziecko – powiedział przywódca. – Nie martw się, otoczymy cię staranną opieką.
Miałem ochotę połamać mu kości. Ale wydawało się to bez sensu. Odwróciłem się i ruszyłem w stronę wynajętego auta. Czułem się bardzo mały, przytłoczony ogromem otaczających mnie gór.