Ruth Biemeyer oparła się o framugę drzwi, demonstrując zarys swej sylwetki. Nie miała już figury młodej dziewczyny, ale tenis i być może gniew pomogły jej zachować szczupłość i sprężystość.
– Czy pani mąż zawsze zachowuje się w taki sposób?
– Nie zawsze. Jego nerwy są ostatnio w kiepskim stanie.
– W związku z tym zaginionym obrazem?
– To tylko jeden z powodów.
– A jakie są pozostałe?
– W gruncie rzeczy można to połączyć ze sprawą obrazu. – Zawahała się. – Nasza córka, Doris, studiuje na uniwersytecie i zaczęła się zadawać z ludźmi, którzy nie wydają się nam odpowiednim dla niej towarzystwem. Wie pan, jak to jest.
– Ile lat ma Doris?
– Dwadzieścia. Jest na drugim roku.
– Mieszka w domu?
– Niestety nie. Wyprowadziła się w zeszłym miesiącu, na początku semestru jesiennego. Znaleźliśmy jej mieszkanie w Academia Village, tuż obok terenów uniwersyteckich. Oczywiście chciałam, żeby została w domu, ale ona stwierdziła, że ma takie samo prawo do własnego życia, jak Jack i ja. Zawsze bardzo krytycznie odnosiła się do tego, że Jack pije. Do mojego picia również, jeśli chce pan znać całą prawdę.
– Czy Doris zażywa narkotyki?
– Chyba nie. W każdym razie nie jest narkomanką. – Przez chwilę milczała, wyobrażając sobie życie córki, które zdawało się napawać ją lękiem. – Nie przepadam zbytnio za niektórymi osobami, z jakimi się zadaje.
– Ma pani na myśli kogoś konkretnego?
– Jest tam taki chłopak, Fred Johnson, którego przyprowadziła kiedyś do domu. W gruncie rzeczy jak na chłopca jest już dość stary – musi mieć co najmniej trzydziestkę. To jeden z tych wiecznych studentów, którzy kręcą się koło uniwersytetu, bo lubią tę atmosferę, a może łatwe zarobki.
– Podejrzewa pani, że to on mógł ukraść ten obraz?
– Nie stawiałabym tego tak jednoznacznie. Ale interesuje się sztuką. Jest pracownikiem naukowym tutejszego muzeum i chodzi na wykłady z tej dziedziny. Słyszał o Richardzie Chantry – w gruncie rzeczy miałam nawet wrażenie, że sporo o nim wie.
– Można by to chyba powiedzieć o wszystkich studentach tutejszego wydziału historii sztuki?
– Przypuszczam, że tak. Ale Fred Johnson wykazywał niezwykłe zainteresowanie tym obrazem.
– Może mi go pani opisać?
– Spróbuję.
Raz jeszcze wyjąłem notes i oparłem się o biurko. Pani Biemeyer zasiadła na obrotowym fotelu i odwróciła się przodem do mnie.
– Kolor włosów?
– Rudoblond. Ma dość długie włosy. Trochę rzedną mu już na czubku głowy. Ale kompensuje to sobie przy pomocy wąsów. Ma takie długie, krzaczaste wąsy, przypominające il szczotkę” do butów. Jego zęby są w dość kiepskim stanie. Ma zbyt długi nos.
– A oczy? Niebieskie?
– Raczej zielonkawe. W gruncie rzeczy właśnie jego oczy trochę mnie niepokoją. Nigdy nie patrzy wprost na rozmówcę, w każdym razie, kiedy rozmawia ze mną.
– Wysoki czy niski?
– Średniego wzrostu. Dość szczupły. W sumie można nazwać go przystojnym, o ile ktoś lubi ten typ mężczyzny.
– Jak na przykład Doris?
– Obawiam się, że tak. Lubi Freda Johnsona o wiele bardziej, niżbym sobie życzyła.
– A Fred polubił ten zaginiony obraz?
– Więcej niż polubił. Był nim zafascynowany. Poświęcał mu znacznie więcej uwagi niż mojej córce. Miałam wrażenie, że przychodził tu, by zobaczyć obraz, a nie, by z nią się spotkać.
– Czy mówił coś na jego temat? Zawahała się.
– Stwierdził, że wygląda on na jeden z pamięciowych obrazów Chantry’ego. Spytałam go, co to oznacza. Odpowiedział, że jest to zapewne jedno z dzieł, które Chantry malował z pamięci, nie mając modelki. Był najwyraźniej zdania, że obraz jest dzięki temu bardziej unikalny i cenniejszy.
– Czy wspominał o jego wartości?
– Pytał, ile za niego zapłaciłam. Nie chciałam mu powiedzieć – to moja mała tajemnica.
– Potrafię dochować tajemnicy.
– Ja również. – Otworzyła górną szufladę biurka i wyjęła miejscową książkę telefoniczną. – Chciał pan dzwonić do Paula Grimesa, prawda? Tylko niech pan nie próbuje wyciągnąć z niego tej ceny; Przysiągł mi, że utrzyma ją w sekrecie.
Zanotowałem sobie numer telefonu Grimesa i adres jego galerii leżącej w centrum miasta. Potem wykręciłem ów numer. W słuchawce odezwał się gardłowy, lekko egzotyczny głos kobiecy. Powiedziała mi, że pan Grimes rozmawia w tej chwili z klientem, ale wkrótce będzie wolny. Podałem jej nazwisko i zapowiedziałem swą wizytę nieco później.
– Proszę nie wspominać jej o mnie – gorączkowo wyszeptała do mego wolnego ucha Ruth Biemeyer.
– Kto to jest? – spytałem, odłożywszy słuchawkę.
– Chyba ma na imię Paola. Przedstawia się jako jego sekretarka. Myślę, że ich związek może być bardziej zażyły.
– Skąd ma ten akcent?
– Z Arizony. Jest chyba na pół Indianką. Zerknąłem na fotografię dziury, którą wywiercił Jack Biemeyer w krajobrazie Arizony.
– Wydaje się, że ta sprawa ma wiele wspólnego z Arizoną. Czy nie mówiła pani, że stamtąd właśnie przybył Richard Chantry?
– Owszem. Wszyscy stamtąd pochodzimy. I wszyscy wylądowaliśmy w końcu tutaj, w Kalifornii.
Jej głos był pozbawiony wyrazu i nie zdradzał tęsknoty za stanem, który opuściła, ani szczególnej sympatii do stanu, w którym mieszka. Mówiła jak kobieta rozgoryczona.
– Dlaczego przyjechała pani do Kalifornii?
– Pewnie myśli pan o tym, co powiedział mój mąż. Że jest to, a raczej było, miasto Dicka Chantry i że dlatego właśnie chciałam się tu osiedlić.
– Czy to prawda?
– Myślę, że jest w tym odrobina prawdy. Dick był jedynym dobrym malarzem, jakiego naprawdę znałam. Nauczył mnie patrzeć na pewne rzeczy. Byłam zachwycona koncepcją zamieszkania w miejscu, w którym powstały jego najlepsze prace. Wie pan, zrobił to wszystko w ciągu siedmiu lat, a potem zniknął.
– Kiedy?
– Jeśli chodzi panu o dokładną datę, to odszedł 4 lipca 1950 roku.
– Jest pani pewna, że zrobił to z własnej woli? Że nie został zamordowany albo porwany?
– To wykluczone. Niech pan pamięta, że zostawił list do żony.
– Czy ona nadal tu mieszka?
– Jak najbardziej. Może pan obejrzeć jej willę z naszego domu. Stoi zaraz za tym wąwozem.
– Zna ją pani?
– Znałyśmy się bardzo dobrze, kiedy byłyśmy młode. Ale nigdy nie łączyła nas bliska przyjaźń. Od naszego przyjazdu prawie jej nie widuję. Dlaczego pan pyta?
– Chciałbym obejrzeć ten list, który zostawił jej mąż.
– Mam kopię. Sprzedają je w tutejszym muzeum. Wyszła na chwilę i wróciła z listem. Oprawiony był w srebrną ramkę. Stanęła nade mną, odczytując tekst. Jej wargi poruszały się, jakby odmawiała litanię.
Wręczyła mi go jakby z pewną niechęcią. Był napisany na maszynie – z wyjątkiem podpisu – i nosił datę: Santa Teresa, 4 lipca 1950.
Droga Francine
Jest to list pożegnalny. Serce mi pęka, ale muszę od Ciebie odejść. Często rozmawialiśmy o mojej potrzebie odkrycia nowych horyzontów, za którymi znaleźć mogę światło, nie znane dotąd na morzu i lądzie. To urocze wybrzeże i jego dzieje powiedziały mi wszystko, co miały do powiedzenia – tak jak niegdyś Arizona.
Ale podobnie jak w Arizonie dzieje te są krótkie i niedawne i nie mogą udźwignąć poważnych zadań, do których zostałem stworzony. Muszę szukać gdzie indziej jakichś innych korzeni, jakiejś głębszej, przepastniejszej ciemności, bardziej przenikliwego światła. I podobnie jak Gauguin postanowiłem, że muszę poszukiwać ich samotnie, ponieważ pragnę badać nie tylko świat zewnętrzny, ale również głębie i zakątki własnej duszy.
Nie biorę z sobą nic, prócz tego, co mam na grzbiecie, swego talentu, swych wspomnień o Tobie. Droga żono, drodzy przyjaciele, proszę, byście wspominali mnie serdecznie i dobrze mi życzyli. Robię po prostu to, do czego się urodziłem.
Richard Chantry
Zwróciłem Ruth Biemeyer oprawiony list. Przycisnęła go do piersi.
– Piękny, prawda?
– Nie jestem pewien. To zależy od punktu widzenia. Dla żony Chantry’ego musiał to być spory szok.
– Wydaje się, że zniosła go bardzo dobrze.
– Czy rozmawiała pani z nią o tym kiedykolwiek?
– Nie. Nie rozmawiałam. – Jej ostry ton przekonał mnie, że nie łączą ją z panią Chantry więzy przyjaźni. – Ale wydaje się, że ta cała odziedziczona sława sprawia jej wiele radości. Nie mówiąc już o pieniądzach, które jej zostawił.
– Czy Chantry miał skłonności samobójcze? Czy kiedykolwiek wspominał coś o odebraniu sobie życia?
– Ależ skąd! – Zamilkła na chwilę, potem ciągnęła dalej: – Musi pan pamiętać, że znałam Dicka, kiedy był bardzo młody. Ja byłam jeszcze młodsza. Prawdę mówiąc nie widziałam go i nie rozmawiałam z nim od przeszło trzydziestu lat. Ale wierzę mocno, że nadal żyje.
Dotknęła swego biustu, jakby chcąc powiedzieć, że żyje w każdym razie w jej sercu. Na jej górnej wardze pojawiły się kropelki potu. Otarła je grzbietem dłoni.
– Obawiam się, że ta rozmowa trochę mnie rozkleiła.
Przeszłość wynurza się nagle jak spod ziemi i wali nas obuchem w głowę. I to akurat w momencie, kiedy byłam pewna, że wreszcie nad wszystkim panuję… Czy zdarza się to panu czasem?
– W dzień dość rzadko. W nocy, tuż przed zaśnięciem…
– Nie jest pan żonaty? – szybko wyciągała wnioski.
– Byłem, jakieś dwadzieścia pięć lat temu.
– Czy pańska żona żyje?
– Mam nadzieję.
– Nie próbował się pan dowiedzieć?
– Ostatnio nie. Wolę dowiadywać się szczegółów z życia innych ludzi. Tymczasem chciałbym porozmawiać z panią Chantry.
– Nie sądzę, aby to było konieczne.
– Mimo to spróbuję. Może uzupełni mi tło całej sprawy. Twarz mej rozmówczyni zastygła w wyrazie pełnym dezaprobaty.
– Ale chodzi mi przecież tylko o to, żeby pan odzyskał mój obraz.
– I jak się wydaje, chce pani mnie instruować, jak mam to zrobić. Próbowałem współpracować w ten sposób z innymi klientami, ale rezultaty nie były najlepsze.
– Po co chce pan rozmawiać z Francine Chantry? Wie pan, ona właściwie nie należy do naszych przyjaciół.
– Więc mam kontaktować się wyłącznie z przyjaciółmi?
– Nie to chciałam powiedzieć. – Zamilkła na chwilę. – Ma pan zamiar rozmawiać z wieloma ludźmi, prawda?
– Z tyloma, z iloma będę musiał. Cała sprawa wydaje mi się bardziej skomplikowana, niż pani sądzi. Może zająć wiele dni i kosztować kilkaset dolarów.
– Jesteśmy w pełni wypłacalni.
– W to nie wątpię. Ale nie jestem pewien intencji pani męża.
– Proszę się nie martwić. Jeśli on panu nie zapłaci, zrobię to ja.
Wyprowadziła mnie przed dom, by pokazać mi willę państwa Chantry. Była to neohiszpańska rezydencja z wieżami, licznymi przebudówkami i dużą oranżerią. Leżała nieco poniżej szczytu wzgórza, na którym staliśmy, po drugiej stronie wąwozu rozdzielającego obie posiadłości jak głęboka rana w ziemi.