Pojechałem do centrum i zamieniłem na gotówkę czek Biemeyerów, zanim którekolwiek z nich było w stanie powstrzymać jego realizację. Zostawiwszy samochód na parkingu za bankiem, przeszedłem jeden odcinek ulicy i dotarłem do skweru, na którym stał gmach redakcji. Sala zajmowana przez dział informacji, niemal wymarła we wczesnych godzinach rannych, tętniła teraz życiem. Przy maszynach do pisania siedziało chyba ze dwadzieścia osób.
Betty dostrzegła mnie i wstała zza biurka. Zbliżyła się z uśmiechem, wciągając brzuch.
– Chcę z tobą pomówić – oświadczyłem.
– A ja chcę pomówić z tobą.
– Mam na myśli poważną rozmowę.
– Ja również.
– Wydajesz się zbyt szczęśliwa.
– Bo naprawdę jestem.
– A ja nie. Muszę wyjechać z miasta. – Wyjaśniłem jej przyczyny. – Czy możesz zrobić coś dla mnie podczas mojej nieobecności?
– Miałam nadzieję, że mogę zrobić coś dla ciebie w twojej obecności – powiedziała z wymownym uśmiechem.
– Jeśli zamierzasz prowadzić ze mną szermierkę słowną, to może znajdźmy do tej rozmowy jakieś spokojniejsze miejsce?
– Może tutaj?
Zapukała do drzwi z tabliczką „Redaktor naczelny”, ale nikt nie odpowiedział. Weszliśmy więc do gabinetu i pocałowałem ją. Poczułem, że nie tylko moja temperatura się podnosi.
– Hej! – powiedziała. – A więc nadal mnie lubisz.
– Ale muszę wyjechać’. Fred Johnson jest już pewnie w Tucson.
Dotknęła mojej piersi końcami palców, jakby wystukiwała jakieś przesłanie na klawiaturze maszyny do pisania.
– Uważaj na siebie. Fred jest jednym z tych łagodnych chłopców, którzy mogą okazać się niebezpieczni.
– Nie jest już chłopcem.
– Wiem. To ten jasnowłosy młody człowiek, który pracuje w muzeum, ale jest bardzo nieszczęśliwy. Zwierzał mi się kiedyś, opowiadając o swoim koszmarnym życiu rodzinnym. Jego ojciec jest nie nadającym się do pracy alkoholikiem, a matka żyje w stanie nieustannego podniecenia. Fred próbuje jakoś się z tego wszystkiego wyplątać, ale mam wrażenie, że choć zachowuje spokój, jest bliski desperacji. Więc bądź ostrożny.
– Potrafię poradzić sobie z Fredem.
– Wiem o tym. – Położyła mi dłonie na ramieniu. – Więc co mogę dla ciebie zrobić?
– Czy dobrze znasz panią Chantry?
– Prawie od urodzenia. Byłam jeszcze małym dzieckiem, kiedy poznałam Francine.
– Czy jesteście przyjaciółkami?
– Chyba tak. Często oddawałam jej różne przysługi, ale po wczorajszym wieczorze czuję się trochę niezręcznie.
– Bądź z nią w kontakcie, dobrze? Chciałbym dowiedzieć się, co będzie robiła dziś i jutro.
– Czy mogę spytać dlaczego? – Moja prośba jakby ją zaniepokoiła.
– Możesz spytać, ale ja nie potrafię odpowiedzieć. Nie wiem dlaczego.
– Czy podejrzewasz ją o coś złego?
– Jestem podejrzliwy wobec wszystkich.
– Z wyjątkiem mnie, mam nadzieję. – Jej uśmiech był poważny i badawczy.
– Z wyjątkiem ciebie i siebie. Czy możesz poobserwować dla mnie Francine Chantry?
– Oczywiście. I tak miałam zamiar do niej zadzwonić.
Zostawiłem wóz na lotnisku w Santa Teresa i wsiadłem w miejscowy samolot do Los Angeles. Musiałem tam czekać czterdzieści minut na połączenie z Tucson. Zjadłem kanapkę w barze szybkiej obsługi, popiłem ją piwem i zadzwoniłem do agencji, przyjmującej skierowane do mnie telefony.
Oznajmiono mi, że dzwonił Simon Lashman. Miałem jeszcze czas, żeby się z nim połączyć.
Jego głos w słuchawce wydał mi się jeszcze bardziej niechętny i starczy niż rano. Przedstawiłem się, powiedziałem mu, gdzie jestem, i podziękowałem za telefon.
– Nie ma za co – powiedział oschle. – Nie zamierzam przepraszać za moje zniecierpliwienie. Było ono całkowicie usprawiedliwione. Ojciec tej dziewczyny zrobił mi kiedyś grube świństwo, a ja nie mam zwyczaju wybaczać. Jaki ojciec, taka córka.
– Nie działam z polecenia Biemeyera – oznajmiłem.
– Wydawało mi się, że tak.
– Zostałem zatrudniony przez jego żonę. Niepokoi się bardzo o córkę.
– I słusznie. Dziewczyna zachowuje się jak narkomanka.
– Więc pan ją widział?
– Tak. Była tu z Fredem Johnsonem.
– Czy mogę przyjechać i porozmawiać z panem dziś późnym popołudniem?
– Przecież mówił pan, że jest pan w Los Angeles?
– Za kilka minut wsiadam w samolot do Tucson.
– Dobrze. Wolę nie rozmawiać o tych sprawach przez telefon. Kiedy malowałem w Taos, nie miałem nawet aparatu. Był to najszczęśliwszy okres w moim życiu. – Nagle wziął się w garść. – Zaczynam ględzić. Nienawidzę ględzących starców. Więc do widzenia.