3

Po krótkich poszukiwaniach znalazłem drogę, prowadzącą na most nad wąwozem, i zaparkowałem przed domem pani Chantry. Potężnie zbudowany mężczyzna o haczykowatym nosie otworzył drzwi, zanim zdążyłem zapukać. Wyszedł przed dom, zamykając je za sobą.

– Co mogę dla pana zrobić? – Miał wygląd i głos spoufalonego służącego.

– Chciałbym się zobaczyć z panią Chantry.

– Nie ma jej w domu. Może zechce pan zostawić wiadomość.

– Muszę z nią pomówić osobiście.

– O czym?

– Sam jej powiem, zgoda? Jeśli poinformuje mnie pan, gdzie jest.

– Przypuszczam, że w muzeum. Dziś jest dzień jej dyżuru.

Postanowiłem złożyć najpierw wizytę antykwariuszowi nazwiskiem Paul Grimes. Pojechałem wzdłuż wybrzeża do dolnej części miasta. Na wodzie unosiły się białe żagle, w powietrzu zaś mewy i rybitwy, stanowiące jakby ich drobne, latające odpowiedniki. Zatrzymałem się pod wpływem nagłego impulsu i wynająłem pokój w stojącym nad zatoką motelu.

Dolna część miasta była zaniedbaną nadmorską dzielnicą, obejmującą kilkanaście ulic. Jej niechlujni mieszkańcy wałęsali się po głównej arterii lub stali oparci o drzwi sklepów z różnego rodzaju tandetą.

Zjechałem z głównej ulicy w przecznicę i znalazłem galerię Paula Grimesa, wciśniętą pomiędzy sklep z napojami alkoholowymi a wegetariańską restaurację. Nie wyglądała ona imponująco – ozdobiona lichą, kamienną wykładziną fasada budynku, na którego wyższym piętrze znajdowało się chyba mieszkanie prywatne. Złoty napis na szybie wystawowej głosił: „Paul Grimes – Obrazy i przedmioty dekoracyjne”. Zaparkowałem tuż przed sklepem, obok pomalowanego na zielono krawężnika.

Otwierając drzwi usłyszałem cichy sygnał wiszącego nad nimi dzwonka. Skromność wnętrza maskować miały malowane ekrany i draperie z szarego płótna. Wisiało na nich kilka obrazów, których walory wydały mi się dość dyskusyjne. Przy stojącym pod ścianą tandetnym biurku siedziała ciemnowłosa kobieta w barwnym stroju, starając się nadać sobie wygląd osoby pochłoniętej pracą.

Miała głębokie, ciemne oczy, wystające kości policzkowe i wydatny biust. Jej włosy wydawały się kruczoczarne. Była bardzo przystojna i bardzo młoda.

– Pan Grimes oczekuje mnie – powiedziałem, podawszy jej swoje nazwisko.

– Bardzo mi przykro, ale musiał wyjść.

– Kiedy wróci?

– Nie poinformował mnie. Wyjechał chyba w jakiejś sprawie poza miasto.

– Pani jest jego sekretarką?

– Można mnie tak nazwać. – Jej uśmiech przypominał błysk na wpół ukrytego noża. – Czy to pan telefonował w sprawie jakiegoś obrazu?

– Tak.

– Mogę pokazać panu kilka dzieł. – Wyciągnęła rękę w kierunku eksponowanych płócien. – Te są przeważnie abstrakcyjne, ale mamy na zapleczu kilka obrazów figuratywnych.

– Czy posiadacie jakieś prace Richarda Chantry?

– Nie sądzę. Nie.

– Pan Grimes sprzedał obraz Chantry’ego państwu Biemeyer. Powiedzieli mi, że mogę tu obejrzeć jego fotografię.

– Nic na ten temat nie wiem.

Rozłożyła ręce i spod luźnych rękawów wysunęły się jej okrągłe, ciemne ręce. Były porośnięte delikatnym puchem włosów, który przypominał lekki osad dymu.

– Czy może mi pani podać domowy adres pana Grimesa?

– Mieszka nad sklepem. Nie ma go w domu.

– Kiedy spodziewa się pani jego powrotu?

– Nie mam pojęcia. Czasem wyjeżdża na tydzień. Nie mówi mi, dokąd się wybiera, a ja nie pytam go o to.

Podziękowałem jej i wszedłem do sąsiedniego sklepu z alkoholami. Stojący za ladą czarnoskóry mężczyzna w średnim wieku zapytał, czy może dla mnie coś zrobić.

– Mam nadzieję, że tak. Czy zna pan pana Grimesa?

– Kogo?

– Paula Grimesa – ma sklep z obrazami w tym domu obok.

– Starszy facet z siwą, kozią bródką? – Zakreślił palcami jej spiczasty zarys. – Nosi białe sombrero?

– Tak, chyba ten. Potrząsnął przecząco głową.

– Nie mogę powiedzieć, żebym go znał. Chyba nie pije. W każdym razie nie dał mi nigdy zarobić ani centa.

– A ta jego dziewczyna?

– Raz czy dwa kupiła sześć puszek piwa. Chyba nazywa się Paola. Czy myśli pan, że ma w sobie krew indiańską?

– Nie byłbym zaskoczony.

– Tak mi się wydawało. – Był wyraźnie rozbawiony tą informacją. – Wygląda na ostrą dziewczynę. Nie wiem, jak facet w jego wieku potrafi utrzymać taką dziewczynę przy sobie.

– Ja też nie. Chciałbym wiedzieć, kiedy pan Grimes wróci. – Położyłem na ladzie dwa banknoty dolarowe, przykrywając je swoją wizytówką. – Czy mogę do pana zadzwonić?

– Dlaczego nie?

Dojechałem główną ulicą do skromnego, białego gmachu, w którym mieściło się muzeum. Młody człowiek przy kołowrocie oznajmił mi, że Fred Johnson wychodził z budynku przed jakąś godziną.

– Czy chce się pan z nim zobaczyć w sprawie osobistej? A może chodzi o coś, co ma związek z muzeum?

– Słyszałem, że interesuje go malarz nazwiskiem Richard Chantry.

Jego uśmiech stał się nieco żywszy.

– Wszyscy się nim interesujemy. Czy pan jest przyjezdnym?

– Tak, z Los Angeles.

– Widział pan naszą stałą ekspozycję dzieł Chantry’ego?

– Jeszcze nie.

– Przyszedł pan w stosownym momencie. Jest tu akurat pani Chantry. Poświęca nam jedno popołudnie w tygodniu.

W pierwszej sali, przez którą przeszliśmy, stały jasne i pogodne klasyczne rzeźby; druga sala miała zupełnie odmienny charakter. Obrazy, jakie tam ujrzałem, przypominały okna wychodzące na inny świat, jak okna, przez które badacze dżungli oglądają nocami życie zwierząt. Ale zwierzęta na obrazach Chantry’ego zdawały się przeistaczać w istoty ludzkie. A może byli to ludzie zamieniający się w zwierzęta.

Kobieta, która weszła do sali za mymi plecami, odpowiedziała mi na nie wyrażone pytanie.

– Są to tak zwane obrazy stworzenia… przedstawiają pełną wyobraźni koncepcję twórcy na temat ewolucji. Pochodzą z okresu pierwszego wielkiego wybuchu jego twórczej fantazji. Choć może się to wydać nieprawdopodobne, namalował je w ciągu sześciu miesięcy.

Odwróciłem się, by na nią spojrzeć. Pomimo jej konserwatywnego stroju i afektowanego nieco sposobu mówienia emanowały z niej siła i zdecydowanie. Połysk krótko przystrzyżonych, siwiejących włosów zdawał się odbijać wewnętrzną witalność.

– Czy pani Chantry?

– Tak. – Wydawała się zadowolona, że ją rozpoznałem. – Właściwie nie powinnam tu przebywać. Wydaję dziś wieczorem przyjęcie. Ale trudno mi nie przyjść do muzeum w dniu mojego dyżuru.

Podprowadziła mnie pod dalszą ścianę, na której wisiał cykl postaci kobiecych. Jedna z nich zwróciła moją uwagę. Młoda kobieta siedziała na głazie, przykrytym częściowo skórą bawołu, osłaniającą jej biodra. Piękne piersii ramiona modelki były nagie, nad nią, w głębi, wisiała w przestrzeni ogromna głowa byka.

– Nazwał ją „Europa” – powiedziała pani Chantry. Odwróciłem się do niej. Uśmiechała się. Znów spojrzałem w kierunku widocznej na obrazie dziewczyny.

– Czy to pani?

– W pewnym sensie. Często mu pozowałam.

Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie badawczo. Była w moim wieku, może trochę młodsza, ale pod niebieską suknią miała nadal sprężyste ciało Europy. Zastanawiałem się, co skłoniło ją do oprowadzania po wystawie Chantry’ego – przymus wewnętrzny, duma z męża czy może miłość własna.

– Czy widział pan już kiedyś jego obrazy? Miałam wrażenie, że był pan nimi dość zaszokowany.

– Byłem. Jestem.

– Jego dzieła wywierają zwykle taki efekt na ludzi, którzy oglądają je po raz pierwszy. Niech pan mi powie, co skłoniło pana do zainteresowania się nimi?

Powiedziałem jej, że jestem prywatnym detektywem, któremu Biemeyerowie zlecili śledztwo w sprawie kradzieży ich obrazu. Chciałem przekonać się, jak zareaguje.

Mimo makijażu jej twarz pobladła lekko.

– Biemeyerowie są ignorantami. Obraz, który kupili od Paula Grimesa, to falsyfikat. Proponował mi jego kupno na długo, zanim im go pokazał. Nie chciałam go tknąć. Jest to wyraźna próba naśladownictwa stylu, od którego Richard dawno już odszedł.

– Jak dawno?

– Jakieś trzydzieści lat temu. Styl ten pochodził z okresu jego pobytu w Arizonie. Niewykluczone, że Paul Grimes sam namalował ten obraz.

– Więc Grimes jest człowiekiem o takiej reputacji? Zadałem jej o jedno pytanie za dużo.

– Nie mogę rozmawiać o jego reputacji ani z panem, ani z kimkolwiek innym. Był przyjacielem i nauczycielem Richarda jeszcze w Arizonie.

– Ale nie pani przyjacielem?

– Wolę nie rozmawiać na ten temat. Paul pomógł memu mężowi, kiedy pomoc ta miała dla niego znaczenie. Ale ludzie zmieniają się z upływem lat. Wszystko się zmienia. – Rozejrzała się wokół siebie, zerkając przelotnie na obrazy męża, jakby nawet one stały się obce, jak na wpół zapamiętane strzępy snu. – Staram się dbać o opinię mego męża, o autentyczność jego dzieł. Różni ludzie chcieliby zrobić majątek na jego twórczości.

– Czyżby Fred Johnson był jednym z nich? Wydawała się zaskoczona moim pytaniem. Potrząsnęła głową; jej fryzura zakołysała się jak miękki, szary dzwon.

– Fred jest zafascynowany twórczością mego męża. Ale nie powiedziałabym, że stara się na niej zarabiać. – Milczała przez chwilę. – Czy Ruth Biemeyer zarzuca mu kradzież swego zakichanego obrazu?

– Wspominano jego nazwisko.

– Ależ to nonsens. Nawet gdyby Fred był nieuczciwy, na co nie wygląda, to ma zbyt dobry gust, by mogła go zwieść taka nędzna imitacja.

– A jednak chciałbym z nim porozmawiać. Czy zna pani przypadkiem jego adres?

– Mogę się dowiedzieć. – Weszła do biura i wróciła po niedługiej chwili. – Fred mieszka z rodzicami na O1ive Street, numer 2024. Niech pan będzie dla niego miły. To wrażliwy młody człowiek i wielki entuzjasta Chantry’ego.

Podziękowałem jej za tę informację. Ona podziękowała mi za zainteresowanie twórczością męża. Miałem wrażenie, że gra bardzo złożoną postać, będącą równocześnie agentem reklamowym, strażnikiem relikwii i jeszcze czymś tam. Mimo woli pomyślałem, że to, czego nie potrafię zdefiniować, to chyba niezaspokojony erotyzm…

Загрузка...