Jadąc w stronę centrum zatrzymałem się obok muzeum, zamierzając spytać o Freda. Ale gmach był już zamknięty na noc.
Pojechałem na O1ive Street. Ciemność rozpostarła się jak rozgałęzione drzewo na trawnikach i dziedzińcach; w starych domach zapalano już lampy. Szpital wyglądał jak wielka, błyszcząca bryła światła. Zaparkowałem obok zakończonego ostrym dachem domu Johnsonów i doszedłem po zniszczonych schodach do drzwi frontowych.
Ojciec Freda musiał nadsłuchiwać z drugiej strony. Odezwał się, zanim zdążyłem zapukać.
– Kto to?
– Archer. Byłem tu już dziś, szukając Freda.
– Zgadza się. Pamiętam. – Wydawał się dumny z tego osiągnięcia.
– Czy mogę wejść i porozmawiać z panem przez chwilę, panie Johnson?
– Przykro mi, ale nie da rady. Żona zamknęła drzwi.
– Gdzie jest klucz?
– Sarah wzięła go z sobą do szpitala. Boi się, że wyjdę na ulicę i wpadnę pod coś. Choć prawdę mówiąc jestem zupełnie trzeźwy. Tak trzeźwy, że aż źle się czuję. Podobno jest pielęgniarką, ale wcale ją to nie obchodzi. – Jego głos zdławiony był przez litość nad samym sobą.
– Czy mógłby pan mnie jakoś wpuścić? Może przez okno?
– Zamęczyłaby mnie.
– Przecież się nie dowie. Mam ze sobą trochę whisky. Nie napiłby się pan odrobinę?
– Pewnie, że bym się napił – stwierdził z wyraźnym ożywieniem. – Ale jak się pan dostanie do środka?
– Mam z sobą kilka kluczy.
Był to zwykły stary zamek i otworzyłem go drugim z kolei kluczem. Zamknąłem za sobą drzwi, poruszając się z pewną trudnością w zagraconym hallu. Johnson napierał na mnie swym potężnym brzuchem. W świetle słabej żarówki wiszącej pod sufitem dostrzegłem malujące się na jego twarzy podniecenie.
– Mówił pan, że ma pan dla mnie trochę whisky.
– Niech pan wytrzyma jeszcze chwilę.
– Ala ja jestem chory. Czy nie widzi pan, że źle się czuję? Otworzyłem jedną z moich dwu butelek. Wysączył ją jednym nerwowym haustem i oblizał wylot szyjki.
Czułem się jak rajfur. Ale wydawało się, że silna dawka whisky wcale mu nie zaszkodziła. Nie tylko nie uczyniła go bardziej pijanym, ale najwyraźniej poprawiła jego dykcję i umiejętność formułowania zdań.
– Pijałem whisky z Tennessee, kiedy dobrze mi się powodziło. Pijałem whisky z Tennessee i jeździłem na koniach z Tennessee. To whisky z Tennessee, prawda?
– Zgadza się, panie Johnson.
– Mów do mnie Jerry. Potrafię rozpoznać życzliwego człowieka. – Odstawił pustą butelkę na pierwszy stopień schodów, położył mi dłoń na ramieniu i oparł się o mnie całym ciężarem. – Nie zapomnę panu tego. Jak się pan nazywa?
– Archer.
– Czym się pan zajmuje, panie Archer?
– Jestem prywatnym detektywem. – Otworzyłem portfel i pokazałem mu fotokopię licencji wydanej przez władze stanowe. – Pewni państwo, mieszkający w tym mieście, wynajęli mnie, bym odnalazł ich zaginiony obraz.
Jest to portret kobiety, malowany zapewne przez tutejszego słynnego artystę, który nazywa się Richard Chantry. Myślę, że pan o nim słyszał.
Zmarszczył brwi, próbując skupić myśli.
– Nie jestem pewien. Powinien pan pomówić o tym z moim synem Fredem. To jego branża.
– Już to zrobiłem. Fred wziął ten obraz i przyniósł go do domu.
– Tutaj?
– Tak mi powiedział dziś po południu.
– Nie wierzę w to. Fred nie postąpiłby w ten sposób. To porządny chłopak, zawsze taki był. Nigdy w życiu nic nie ukradł. W muzeum mają do niego zaufanie. Wszyscy mu ufają.
Przerwałem pijacki potok jego wymowy.
– Twierdzi, że go nie ukradł. Że wziął go do domu, żeby przeprowadzić pewne badania.
– Jakie badania?
– Nie jestem pewien. Jeśli wierzyć Fredowi, chciał określić wiek tego obrazu. Malarz, który rzekomo go malował, zniknął już dawno temu.
– Kto to był?
– Richard Chantry.
– Tak, chyba o nim słyszałem. W muzeum mają dużo jego obrazów. – Potarł swą siwą głowę, jakby chcąc ożywić pamięć. – Ale on podobno umarł?
– Umarł lub zaginął. Tak czy owak nie ma go tu od dwudziestu pięciu lat. Gdyby farba na obrazie była stosunkowo świeża, oznaczałoby to, że zapewne nie on go malował.
– Przepraszam, ale nie całkiem rozumiem.
– Nie szkodzi. Ważne jest to, że Fred przyniósł tu ten obraz i że podobno został on ubiegłej nocy skradziony z jego pokoju. Czy wie pan coś o tej sprawie?
– Do diabła, nie. – Jego twarz pokryła się zmarszczka mi, jakby nagle spadła na niego starość. – Myśli pan, że to ja go wziąłem?
– Wcale tak nie myślę.
– Mam nadzieję. Fred zabiłby mnie, gdybym dotknął któregoś z jego świętych przedmiotów. Nie wolno mi nawet wchodzić do jego pokoju.
– Chciałbym się dowiedzieć, czy Fred wspominał, że ubiegłej nocy skradziono z jego pokoju jakiś obraz?
– Nic o tym nie słyszałem.
– A widział się pan z nim dziś rano?
– Oczywiście. Przyrządzałem mu owsiankę.
– I nie wspominał nic o zaginionym obrazie?
– Nie, proszę pana. Nic mi nie mówił.
– Chciałbym zobaczyć pokój Freda. Czy byłoby to możliwe?
Pomysł ten wyraźnie go przestraszył.
– Nie wiem. Chyba nie. Ona nie cierpi wpuszczać nikogo do swojego domu. Gdyby mogła, pozbyłaby się nawet mnie.
– Przecież mówił pan, że jest w szpitalu.
– Zgadza się, poszła do pracy.
– No, to skąd będzie wiedzieć?
– Nie wiem skąd, ale zawsze się dowiaduje. Chyba wyciąga to jakoś ze mnie albo co. To mi szkodzi, szkodzi mi na nerwy. – Zachichotał z zażenowaniem. – Nie ma pan przypadkiem jeszcze odrobiny tej whisky z Tennessee?
Pokazałem mu drugą butelkę. Wyciągnął po nią rękę. Usunąłem ją spoza jego zasięgu.
– Chodźmy na górę, Jeny. Potem ci ją zostawię. – Wsunąłem butelkę z powrotem do kieszeni.
– Sam nie wiem…
Zerknął w górę schodów, jakby jego żona mogła nas podsłuchiwać. Oczywiście było to wykluczone, ale jej niewidzialna obecność zdawała się wypełniać cały dom.
Jerry trząsł się ze strachu przed nią lub z chęci napicia się whisky.
Pokusa zwyciężyła. Zapalił światło i poprowadził mnie na schody. Pierwsze piętro było jeszcze w o wiele gorszym stanie niż parter. Stara poobdzierana tapeta zupełnie już wyblakła. Na podłodze dostrzegłem liczne pęknięcia. W drzwiach, prowadzących do jednego z pokoi, brakowało deszczułki; zastąpiono ją kawałkiem kartonowego pudła.
Widywałem gorsze domy w slumsach i na przedmieściach; wnętrza, które wyglądały, jakby przeszły zażartą bitwę z udziałem piechoty. Ruina domu Johnsonów nie rzucała się w oczy aż tak wyraźnie. Ale nagle wydało mi się możliwe, że był on siedliskiem przestępstwa; być może Fred ukradł obraz w nadziei, iż poprawi w ten sposób swe warunki życia.
Odczuwałem pewne współczucie dla tfreda. Trudno było wracać do tego domu z rezydencji Biemeyerów czy z muzeum:
Johnson otworzył drzwi, w których brakowało deszczułki, i zapalił lampę, zwisającą na sznurze z sufitu. – To pokój Freda.
Stało w nim wąskie, żelazne iozko, przykryte wojskowym kocem, biurko, leżak z rozdartym siedzeniem i półka niemal całkowicie wypełniona książkami; w kącie, obok zasłoniętego okna, dostrzegłem stary, kuchenny stół, na którym leżały najrozmaitsze narzędzia: różnych rozmiarów młotki, nożyce i piły, przybory do szycia, słoiki z klejem i farbami.
Wisząca nad łóżkiem lampa kołysała się tam i z powrotem, a rzucany przez nią snop światła wspinał się kolejno na przeciwległe ściany. Nagle odniosłem wrażenie, że cały dom porusza się wahadłowym ruchem. Wyciągnąłem rękę i zatrzymałem lampę. Na ścianach wisiały obrazy klasyków współczesnego malarstwa, jak Monet i Modigliani; były to przeważnie liche reprodukcje, chyba wycięte z pism ilustrowanych. Otworzyłem drzwi szafy. Znalazłem w niej wiszącą na wieszaku marynarkę i kilka koszul oraz parę lśniących, czarnych, wysokich butów. Jak na człowieka, który ukończył trzydziestkę, Fred miał bardzo niewiele ruchomości.
Przejrzałem szuflady biurka, znajdując w nich trochę bielizny, chustek i skarpetek oraz zbiorową fotografię absolwentów, kończących w roku 1961 szkołę średnią. Nie mogłem odszukać na niej Freda.
– To on – stwierdził Johnson, zaglądając mi przez ramię. Wskazał twarz kilkunastoletniego chłopca, która oglądana z perspektywy czasu wydała mi się wzruszająco pełna nadziei.
Przeglądnąłem stojące na półce książki. Były to w większości tanie wydania dzieł dotyczących kultury, sztuki i technologii. Było też kilka pozycji z zakresu psychiatrii i psychoanalizy. Czytałem tylko dwie spośród nich: „Psychopatologię życia codziennego” i „Prawdę Gandhiego” – dość niezwykła lektura uzupełniająca dla złodzieja, o ile Fred nim był.
Odwróciłem się w stronę Johnsona.
– Czy mógłby ktoś wejść do domu i zabrać obraz z tego pokoju?
Uniósł swe masywne ramiona i opuścił je na powrót.
– Myślę, że wszystko jest możliwe. Ja nikogo nie słyszałem. Ale zwykle śpię jak zabity.
– A może ty sam wziąłeś ten obraz, Jerry?
– Nie, proszę pana. – Gwałtownie potrząsnął głową. – Nie jestem taki głupi, żeby wtrącać się do spraw Freda. Mogę być starym nierobem, ale nie okradałbym własnego syna. On jeden z nas wszystkich ma przed sobą jakąś przyszłość.
– Mieszkacie tu tylko we trójkę – ty, Fred i pani Johnson?
– Zgadza się. Mieliśmy kiedyś lokatorów, ale to było dawno temu.
– Więc co się stało z obrazem, który przyniósł do domu Fred?
Johnson opuścił głowę i kołysał nią w obie strony jak stary, chory byk.
– W ogóle nie widziałem tego obrazu. Nie rozumie pan, jak wygląda moje życie. Sześć, siedem lat po wojnie spędziłem w szpitalu dla weteranów. Byłem przeważnie półprzytomny i teraz jest tak samo. Czas mija, a ja często nie wiem, jaki jest dzień tygodnia – i nie chcę wiedzieć. – Jestem chorym człowiekiem. Czy nie może mnie pan zostawić w spokoju?
Zostawiłem go w spokoju i przeszukałem pobieżnie inne znajdujące się na tym piętrze pokoje. Tylko jeden z nich był zamieszkany – sypialnia z podwójnym łóżkiem, które Johnson dzielił najwyraźniej ze swą żoną. Nie znalazłem obrazu pod materacem, nic podejrzanego w szafie i szufladach komody, dowodów żadnego przestępstwa z wyjątkiem ubóstwa.
Wąskie drzwi na końcu korytarza były zamknięte i zabezpieczone kłódką. Zatrzymałem się przed nimi.
Johnson stanął za moimi plecami.
– To wejście na strych. Nie mam klucza od kłódki. Sarah zawsze się boi, że spadnę ze schodów. Tak czy owak nic tam nie ma. Tak jak u mnie – dodał tępo, pukając się w skroń. – Na górze jest zupełnie pusto.
Posłał mi szeroki uśmiech idioty. Ja wręczyłem mu drugą butelkę. Była to parszywa transakcja, i z radością go opuściłem. Zamknął za mną drzwi frontowe, jak wzorowy więzień zatrzaskujący się we własnej celi. Przekręciłem klucz w zamku.