Byłem już niemal skłonny przyznać jej słuszność. Zostawiłem ją więc w spokoju i zszedłem do samochodu. Przez godzinę siedziałem w nim obserwując główne wejście budynku i patrząc, jak padające na drugą stronę ulicy cienie domów wydłużają się w popołudniowym słońcu.
W kiosku z okrągłym dachem, stojącym na tym samym odcinku ulicy, mieścił się bar sprzedający dietetyczne hamburgery i niepewne porywy wiatru przynosiły od czasu do czasu zapach jedzenia. Wyszedłem z auta i zjkdłem hamburgera. Atmosfera panująca w lokalu była ospała i gnuśna. Brodaci młodzi klienci wydali mi się jaskiniowcami, oczekującymi na koniec epoki lodowcowej.
Kiedy Fred Johnson nadjechał w końcu, siedziałem już znowu w samochodzie. Zaparkował swego niebieskiego Forda tuż za moimi plecami i rozejrzał się po ulicy. Wszedł do gmachu „Sherbourne” i zniknął w windzie. Ja popędziłem po schodach. Spotkaliśmy się w hallu trzeciego piętra. Miał zielone ubranie i szeroki żółty krawat.
Próbował wycofać się do windy, ale drzwi zamknęły się tuż przed jego nosem i kabina ruszyła w dół. Zwrócił się ku mnie. Dostrzegłem bladość jego twarzy i szeroko otwarte oczy.
– O co panu chodzi?
– O obraz, który wziąłeś z domu Biemeyerów.
– Jaki obraz?
– Wiesz jaki. Obraz Chantry’ego.
– Nie wziąłem go.
– Być może. Ale trafił w twoje ręce.
Spojrzał za moimi plecami w kierunku korytarza, prowadzącego do pokoju dziewczyny.
– Czy powiedziała panu o tym Doris?
– Nie mieszajmy Doris do tej sprawy. Ma już i tak dość kłopotów z rodzicami i z sobą samą.
Kiwnął głową, jakby zrozumiał i przyznał mi rację. Ale jego oczy żyły własnym życiem i poszukiwały sposobu wyplątania się z sytuacji. Wydał mi się jednym z tych zmęczonych młodych ludzi, którzy, kiedy minie młodość, wkraczają od razu w wiek średni, nie przeżywszy okresu męskiej dojrzałości.
– Kim pan w ogóle jest?
– Jestem prywatnym detektywem. – Podałem mu swoje nazwisko. – Biemeyerowie wynajęli mnie, bym odzyskał ich obraz. Gdzie on jest, Fred?
– Nie wiem.
Potrząsnął z powątpiewaniem głową. Na czole wystąpiły mu kropelki potu, jakbym ścisnął mocno oburącz jego skronie.
– Co się z nim stało, Fred?
– Przyznaję, że wziąłem go do domu. Nie miałem zamiaru go kraść. Chciałem go tylko zbadać.
– Kiedy zaniosłeś go do siebie?
– Wczoraj.
– Gdzie jest teraz?
– Nie wiem. Naprawdę. Ktoś musiał ukraść go z mojego pokoju.
– W domu na O1ive Street?
– Tak, proszę pana. Ktoś włamał się do domu i ukradł go, kiedy spałem. Był tam, kiedy kładłem się do łóżka, ale po obudzeniu się nie mogłem go znaleźć.
– Musisz być wielkim śpiochem.
– Chyba tak.
– Albo wielkim kłamcą.
Szczupły młody człowiek zadrżał nagle w paroksyzmie wstydu lub gniewu. Myślałem, że spróbuje mnie uderzyć, i przygotowałem się na to. Ale on rzucił się w stronę schodów. Nie udało mi się go dogonić. Kiedy wypadłem na ulicę, odjeżdżał już swym niebieskim Fordem.
Kupiłem dietetycznego hamburgera, kazałem włożyć go do papierowej torebki i ponownie wjechałem windą na trzecie piętro. Doris wpuściła mnie do mieszkania, choć wydawała się rozczarowana widząc, że to ja. Wręczyłem jej hamburgera.
– Masz tu coś do zjedzenia.
– Nie jestem głodna. Zresztą Fred obiecał mi coś przynieść.
– Lepiej zjedz to. Fred może się dzisiaj nie pokazać.
– Mówił, że wpadnie.
– Może mieć trochę kłopotów w związku z tym obrazem, Doris.
Zacisnęła dłoń, miażdżąc znajdującego się w torebce hamburgera.
– Czy moi rodzice usiłują go wykończyć?
– Nie określałbym tego aż tak dosadnie.
– Nie zna pan rodziców. Doprowadzą do tego, że straci posadę w muzeum. Nigdy nie skończy studiów. A wszystko dlatego, że próbował wyświadczyć im przysługę.
– Niezupełnie to rozumiem. Z naciskiem kiwnęła głową.
– Próbował zbadać autentyczność ich obrazu. Chciał określić wiek farby. Gdyby była świeża, oznaczałoby to zapewne, że jest fałszywy.
– Że nie malował go Chantry?
– Zgadza się. Kiedy Fred zobaczył go po raz pierwszy, przypuszczał, że to falsyfikat. W każdym razie nie był pewny. W dodatku nie ufa człowiekowi, od którego rodzice go kupili.
– Grimesowi?
– Właśnie. Fred mówił, że w kręgach artystycznych ma on złą opinię.
Byłem ciekaw, jaką opinię będzie miał sam Fred teraz, po kradzieży obrazu. Ale niepokojenie dziewczyny tą sprawą byłoby bez sensu. Jej twarz była nadal nieprzenikniona, jakby przesłonięta chmurą. Zostawiłem ją z jej pogniecionym hamburgerem i wróciłem autostradą do dolnej części miasta.
Drzwi sklepu Paula Grimesa były zaryglowane. Zapukałem, ale nikt nie odpowiedział. Zacząłem szarpać za klamkę i krzyczeć. Bez skutku. Wpatrując się w ciemne wnętrze dostrzegłem tylko pustkę i mrok.
Wszedłem do sklepu z alkoholami i spytałem czarnoskórego sprzedawcę, czy widział Paolę.
– Była przed sklepem z godzinę temu – ładowała do furgonetki jakieś obrazy. Prawdę mówiąc nawet jej pomagałem.
– Jakie to były obrazy?
– Malowidła w ramach. Dziwne bohomazy, takie w kolorowe plamy. Lubię obrazy, na których coś widać. Nic dziwnego, że nie mogli ich sprzedać.
– Skąd pan wie, że nie mogli?
– Przecież to jasne. Powiedziała, że likwidują sklep.
– Czy był z nią Paul Grimes, ten facet z brodą?
– Nie, nie pokazał się. Nie widziałem go, od kiedy pan stąd wyszedł.
– Czy Paola mówiła, dokąd się wybiera?
– Nie pytałem. Pojechała w stronę Montevista. – Wskazał kciukiem na południowy zachód.
– Jaka jest ta jej furgonetka?
– Stary Volkswagen. Czy zdarzyło się jej coś złego?
– Nie. Chciałem z nią porozmawiać o pewnym obrazie.
– Żeby go kupić?
– Być może.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Lubi pan takie malowidła?
– Różnie z tym bywa.
– Szkoda. Gdyby wiedzieli, że trafia się klient, może nie likwidowaliby firmy i ubili z panem interes.
– Być może. Czy sprzeda mi pan dwie ćwiartki whisky z Tennessee?
– Lepiej kup pan pół kwarty. Wtedy wypada taniej.
– Wolę dwie ćwiartki.