37

Wysoki, stary dom tonął w ciemności. Zdawał się wisieć nade mną na tle gwiazd jak ponura przeszłość, złożona, z kolejnych warstw, oznaczających pokolenia. Zapukałem do drzwi frontowych. Nie doczekawszy się odpowiedzi zakołatałem powtórnie.

Miałem ochotę zacząć wrzeszczeć na dom, jak poprzednio Gerard Johnson, i zastanawiałem się, czy podobnie jak on zaczynam wpadać w obłęd. Oparłem się o ścianę i obserwowałem spokojną ulicę. Zaparkowałem wóz za rogiem, więc jezdnia była zupełnie pusta. Nad gęstwiną drzew oliwnych pojawił się blady pasek światła, rozprzestrzeniający się powoli po całym niebie.

Poranny chłód przeniknął do moich kości. Obudzony z letargu zacząłem tak mocno dobijać się do drzwi, że otarłem palce i stałem w półmroku ssąc bolesne miejsca.

Zza drzwi doszedł mnie głos Gerarda Johnsona:

– Kto tam?

– Archer. Proszę otworzyć.

– Nie mogę. Wyszła i zamknęła mnie na klucz! – zaskowyczał ochrypłym głosem.

– Dokąd poszła?

– Chyba do La Paloma… to ten dom opieki. Ma dziś nocny dyżur.

– Właśnie stamtąd wracam. Pani Johnson już po raz drugi wyszła z pracy.

– Nie powinna tego robić. Straci i tę posadę. Będziemy musieli żyć z zasiłku. Nie wiem, co z nami będzie.

– Gdzie Fred?

– Nie wiem.

Chciałem zadać mu wiele innych pytań, dotyczących jego żony i zaginionego obrazu, ale zniechęciły mnie jego bezsensowne odpowiedzi. Powiedziałem mu przez drzwi dobranoc i pojechałem na posterunek policji.

Zastałem Mackendricka w jego gabinecie; wyglądał niemal tak samo, jak siedem czy osiem godzin wcześniej. Dostrzegłem pod jego oczyma nabrzmiałe, sine plamy, ale miał czujny, przytomny wzrok i był świeżo ogolony.

– Wygląda, że się pan nie wyspał – stwierdził.

– Wcale się nie kładłem. Próbowałem znaleźć Betty Siddon.

Mackendrick wciągnął powietrze tak głęboko, że aż zaskrzypiało pod nim krzesło. Wypuścił je z westchnieniem.

– Dlaczego tak się pan tym przejmuje? Nie możemy śledzić ruchów każdego reportera w mieście przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

– Wiem. Ale mamy do czynienia ze szczególnym przypadkiem. Myślę, że należałoby przeszukać dom Johnsonów.

– Czy ma pan jakieś podstawy, by sądzić, że jest tam panna Siddon?

– Nic konkretnego. Ale istnieje możliwość, a nawet podejrzenie, że tam właśnie znajduje się zaginiony obraz. Przeszedł on już raz przez ręce pani Johnson, a potem przez ręce jej syna, Freda.

Przypomniałem Mackendrickowi wszystkie znane nam fakty: że Fred Johnson ukradł czy też pożyczył obraz z domu Biemeyerów i że ukradziono go potem z muzeum, czy też – w myśl wcześniejszej, lansowanej przez Freda wersji – z domu Johnsonów. Dodałem uzyskaną od Jessie Gable informację, że Whitmore na samym początku kupił go od pani Johnson.

– To wszystko jest bardzo interesujące – stwierdził obojętnym tonem Mackendrick. – Ale nie mam teraz czasu poszukiwać panny Siddon. I nie mam czasu na rozglądanie się za zaginionym, skradzionym czy zgubionym obrazem, który prawdopodobnie nie przedstawia wielkiej wartości.

– Ale dziewczyna tak. A obraz stanowi klucz do całej tej cholernej zagadki.

Mackendrick oparł się ciężko o biurko.

– To pańska dziewczyna, prawda?

– Jeszcze nie jestem pewny.

– Ale interesuje się pan nią?

– Bardzo – odparłem.

– A zaginiony portret jest obrazem, który polecono panu odnaleźć, prawda?

– No tak.

– I dlatego uważa pan, że jest kluczem do całej zagadki, co?

– Nie powiedziałem tego, kapitanie. Myślę, że dziewczyna i obraz odgrywają ważną rolę niezależnie od tego, czy mam do nich osobisty stosunek, czy nie.

– Tak pan sądzi. Chciałbym, żeby pan poszedł do łazienki i uważnie przyjrzał się sobie w lustrze. Przy okazji może pan posłużyć się moją elektryczną maszynką do golenia. Jest w szafce za lustrem. Światło zapala się w środku, po lewej stronie.

Wszedłem do maleńkiej kabiny i obejrzałem swoją twarz. Była blada i znużona. Skrzywiłem się, by ją ożywić, ale oczy nie zmieniły wyrazu. Były równocześnie szkliste i matowe.

Ogoliłem się i umyłem. Poprawiło to nieco mój wygląd. Ale nie stłumiło niepokoju i zmęczenia, które zalęgły się w mojej głowie i całym ciele.

Kiedy wróciłem do gabinetu, Mackendrick przyjrzał mi się uważnie.

– Lepiej się pan czuje?

– Trochę lepiej.

– Ile czasu minęło od chwili, kiedy miał pan coś w ustach?

– Zerknąłem na zegarek. Była za dziesięć siódma.

– Dziewięć, może dziesięć godzin.

– I nie zmrużył pan oka?

– Nie.

– No dobrze, chodźmy na śniadanie. Joe otwiera o siódmej.

Joe prowadził restaurację dla robotników; bar i loże wypełniały się już klientami. W zadymionej sali unosiła się atmosfera lekkiego, żartobliwego optymizmu, jakby nadchodzący dzień mógł się jednak okazać nie najgorszy. Zajęliśmy jedną z lóż, siadając po obu stronach stolika. Czekając na śniadanie omawialiśmy przy kawie cały przebieg śledztwa. Zacząłem uświadamiać sobie z przykrością, że nie powiedziałem mu o swojej rozmowie z panią Chantry. Wiedziałem, że muszę go o tym poinformować, zanim dowie się sam, o ile jeszcze się nie dowiedział. Miałem zamiar zrobić to w najbliższej przyszłości. Odłożyłem jednak to zadanie do momentu, kiedy wzmocnię się solidnym posiłkiem.

Obaj zjedliśmy jajka na szynce, frytki i grzanki. Na koniec zamówił sobie szarlotkę z porcją waniliowych lodów.

Skończywszy śniadanie, poprosiliśmy o jeszcze jedną filiżankę kawy.

– Odwiedziłem wczoraj wieczorem panią Chantry – oznajmiłem.

Jego twarz zastygła; w kącikach oczu i ust pojawiły się zmarszczki.

– Prosiłem, żeby pan tego nie robił.

– Wydawało mi się to niezbędne. Każdy z nas działa według własnych zasad, kapitanie.

– Niewątpliwie.

Miałem na myśli to, że swobodę jego ruchów krępowały różne względy natury politycznej. Był żelazną pięścią miasta, koncentrującą w sobie całą jego miażdżącą siłę, ale musiał posługiwać się tą siłą zgodnie z życzeniami mieszkańców. Nawet teraz zdawał się wsłuchiwać w ich rozliczne głosy, rozbrzmiewające między innymi w wielkiej, zadymionej sali restauracyjnej, w której siedzieliśmy.

Rozluźnił stopniowo mięśnie twarzy, która przestała prcyporninać bryłę popękanego cementu. Oczy pozostały obojętne.

– Czego dowiedział się pan od pani Chantry?

Opowiedziałem mu wszystko dość dokładnie, podkreślając szczególnie rolę mężczyzny w brązowym ubraniu, którego kości wykopane zostały przez Rica i panią Chantry. Poczerwieniał z wrażenia.

– Czy powiedziała panu, skąd się wziął ten facet?

– Najwyraźniej przebywał poprzednio w szpitalu dla inwalidów.

Mackendrick uderzył dłonią o blat stołu. Zastawa podskoczyła z brzękiem. Wszyscy siedzący w pobliżu klienci musieli usłyszeć hałas, ale nikt się nie obejrzał.

– Dlaczego, do cholery, nie powiedział mi pan o tym wcześniej? Przecież jeśli był kiedykolwiek w szpitalu dla inwalidów, będziemy chyba mogli ustalić jego tożsamość na podstawie tych kości.

Położył na stole trzy banknoty jednodolarowe, podniósł się z krzesła i opuścił salę.

Zapłaciłem i wyszedłem na dwór. Było już po ósmej; miasto budziło się do życia. Szedłem główną ulicą, mając nadzieję, że obudzę się wraz z nim – aż znalazłem się w końcu prź &l gmachem redakcji.

Nikt jej nie widział ani nie miał od niej wiadomości.

Wróciłem na parking, odebrałem samochód i pojechałem w stronę nadbrzeża. Kierowało mną na wpół uświadomione marzenie: jeśli wrócę do pokoju, w którym zaczęła się moja przygoda z Betty, zastanę ją tam.

Nie było jej. Rzuciłem się na łóżko i próbowałem o wszystkim zapomnieć. Ale prześladowały mnie sny o gniewnych zmarłych.

Obudziłem się wypoczęty w jasnym świetle dnia. Na moim zegarku była już niemal dwunasta. Wyjrzałem przez okno na zatokę, pociętą przez zamknięte częściowo żaluzje na długie, jasne, lśniące pasma. Kilku żeglarzy wyprowadzało swe łodzie w morze, korzystając z lekkiego południowego wiatru. Pamięć podsunęła mi nagle pewien istotny szczegół.

Szeryf Brotherton opowiadał mi w Arizonie o żołnierzu, który nazywał się „Wilson czy Jackson” i był przyjacielem Williama, zamordowanego syna Mildred Mead. Mówił, że dostał od niego po wojnie pocztówkę, wysłaną ze szpitala dla inwalidów w Kalifornii.

Podniosłem słuchawkę telefonu i zamówiłem rozmowę z posterunkiem szeryfa Brothertona w Copper City. Po krótkim oczekiwaniu usłyszałem jego głos.

– Cieszę się, że mnie pan złapał, Archer. Właśnie wychodziłem na lunch. Jak się miewa córeczka Biemeyerów? Mam nadzieję, że już bezpiecznie dotarła do domu i przebywa z rodziną.

– Jest w domu. Nie wiem tylko, na ile jest bezpieczna.

– Jak to, z własną rodziną? – Brotherton zakładał najwyraźniej, że ratując Doris zapewniliśmy jej trwałe szczęście, jakie dałoby jej wstąpienie do nieba.

– Jest dość niezrównoważona i nie bardzo potrafi dogadać się z ojcem. Ale skoro o nim mowa, chcę zadać panu pewne pytanie, przepraszając z góry, jeśli się powtarzam. Czy Biemeyer przyczynił się w jakikolwiek sposób do umorzenia śledztwa w sprawie śmierci Williama Meada?

– Tak, pytał pan już o to. Powiedziałem, że nie wiem.

– A czy istnieje taka możliwość?

– Biemeyer nie miał żadnego powodu, żeby się o to starać. Był wtedy blisko związany z matką Williama. Nie mówię panu nic, co nie byłoby powszechnie znane.

– Czy Mildred Mead chciała kontynuować śledztwo?

– Nie wiem, jakie było jej zdanie. Rozmawiała o tym na wyższym szczeblu. – Mówił oschłym tonem, jakby zamierzał za chwilę zamilknąć.

– Czy Mildred Mead domagała się sprowadzenia Richarda Chantry z Kalifornii, żeby można było go przesłuchać?

– Nie pamiętam, żeby występowała z takim wnioskiem. Czego pan szuka, Archer?

– Nie wiem, dopóki nie znajdę. Ale jedna z pańskich informacji na temat sprawy Meada może być bardzo ważna. Wspominał pan, że kolega Williama z wojska przyjechał do Arizony i rozmawiał z panem o jego śmierci.

– Zgadza się. Myślałem nawet o nim niedawno. Wie pan, kontaktował się ze mną już po wojnie. Przysłał mi pocztówkę z Los Angeles, ze szpitala dla inwalidów. Pytał, czy w sprawie Williama Meada zaszły jakieś nowe okoliczności. Odpisałem mu, że nie.

– Pamięta pan, jak podpisał tę pocztówkę?

– Chyba Jackson – powiedział szeryf po chwili wahania. – Jerry Jackson. Miał dość niewyraźne pismo.

– A może Jerry Johnson?

Szeryf znów milczał przez chwilę. Słyszałem rozbrzmiewające w przewodach niewyraźne głosy, na wpół zapomniane wspomnienia, znów powołane do życia.

– Chyba tak – powiedział w końcu. – Ta kartka jest chyba nadal gdzieś w moich papierach. Miałem nadzieję, że będę mógł kiedyś posłać temu biedakowi jakąś konkretną odpowiedź. Ale nigdy do tego nie doszło.

– Może jeszcze kiedyś pan to zrobi.

– W każdym razie nie tracę nadziei.

– Czy podejrzewał pan kogoś, szeryfie?

– A pan?

– Nie. Ale ja nie prowadziłem śledztwa w tej sprawie. Poruszyłem drażliwy temat.

– Ja też nie – powiedział z goryczą. – Zostało mi odebrane.

– Przez kogo?

– Przez ludzi, którzy mieli dość władzy, by to zrobić. Nie zamierzam wymieniać żadnych nazwisk.

– Czy Richard Chantry był podejrzany o zabójstwo brata?

– To żadna tajemnica. Opowiadałem panu, że wywieźli go w pośpiechu poza granice stanu. O ile wiem, nigdy nie wrócił.

– Więc istniał między nimi konflikt?

– Nie wiem, czy można to nazwać konfliktem. Raczej zdrową rywalizacją. Konkurencją. Obaj chcieli być malarzami. Obaj chcieli żenić się z tą samą dziewczyną. Można powiedzieć, że Richard wygrał obie rundy. I na dodatek zgarnął majątek rodzinny.

– Ale jego szczęście trwało tylko siedem lat.

– Tak słyszałem.

– Czy domyśla się pan, co mogło się z nim stać?

– Nie. Nie domyślam się. To nie moje terytorium. A poza tym jestem z kimś umówiony i muszę kończyć rozmowę, bo się spóźnię. Do widzenia.

Odłożył nagle słuchawkę. Wyszedłem na korytarz i zapukałem do Paoli. Usłyszałem jej ciche kroki.

– Kto to? – spytała przez drzwi.

Powiedziałem jej swoje nazwisko. Otworzyła. Wyglądała, jakby nękały ją złe sny podobnie jak mnie i jeszcze się całkiem nie obudziła.

– O co chodzi?

– Potrzebuję jeszcze kilku informacji.

– Powiedziałam ci już wszystko.

– Nie jestem pewny.

Próbowała zamknąć drzwi. Przytrzymałem je. Oboje czuliśmy nawzajem swój ciężar i siłę przeciwstawnej woli.

– Nie chcesz wiedzieć, kto zabił twojego ojca, Paola? Przyjrzała się uważnie mojej twarzy, ale nie dostrzegłem w jej ciemnych oczach wiele nadziei.

– Czy wiesz na pewno?

– Będę wiedział. Ale potrzebuję twojej pomocy. Czy mogę wejść?

– Ja wyjdę do ciebie.

Usiedliśmy w końcu korytarza na plecionych fotelach ustawionych przy oknie. Paola cofnęła swój fotel, żeby nie było jej widać przez szybę.

– Czego się boisz, Paola?

– Głupie pytanie. Przedwczoraj wieczorem zamordowano mojego ojca. A ja nadal siedzę w tym parszywym mieście.

– Kogo się boisz?

– Richarda Chantry. To na pewno on. Uważany tu jest za coś w rodzaju bohatera. Bo nikt nie wie, jakim był sukinsynem.

– Znałaś go?

– Właściwie nie. Urodziłam się zbyt późno. Ale ojciec i matka znali go bardzo dobrze. W Copper City krążyły o nim dość dziwne historie. O nim i o jego przyrodnim bracie, który nazywał się William Mead.

– Jakie historie?

Między jej czarnymi brwiami pojawiły się dwie głębokie bruzdy.

– Słyszałam, że Richard Chantry ukradł obrazy brata. Obaj byli uzdolnionymi malarzami, ale to William miał prawdziwy talent. Richard naśladował jego styl, a kiedy Williama powołano do wojska, zagarnął rysunki oraz obrazy i przedstawiał je jako własne. Poderwał też jego dziewczynę.

– To znaczy obecną panią Chantry?

– Chyba tak.

Wychylała się stopniowo w stronę okna, jak kochająca światło roślina. Ale jej oczy były nadal posępne i zalęknione. Cofnęła głowę, jakby dostrzegła na ulicy strzelców wyborowych.

Poszła za mną do pokoju i podczas mej rozmowy telefonicznej z Mackendrickiem stała w drzwiach. Podzieliłem się z nim dwoma ważnymi informacjami, które zdobyłem tego ranka: że Richard Chantry kradł obrazy swego przyrodniego brata i przedstawiał je jako własne oraz że po śmierci Williama zjawił się w Arizonie jego kolega z wojska, nazwiskiem Jerry Johnson.

– Nazwisko Johnson jest bardzo popularne – przerwał mi Mackendrick. – Ale nie byłbym zaskoczony, gdyby to był nasz Gerard Johnson z O1ive Street.

– Ja też nie. Jeśli Gerard był ranny na wojnie i przebywał jakiś czas w szpitalu, łatwo wytłumaczyć sobie jego dziwactwa.

– Przynajmniej niektóre z nich. Możemy przesłuchać go w tej sprawie. Ale najpierw chciałbym przekazać te dodatkowe dane do szpitali dla inwalidów wojennych.

– Dodatkowe dane?

– Tak jest. Pański przyjaciel Purvis badał te kości, które przyniósł nam pan wczoraj wieczorem. Znalazł na nich ślady czegoś, co wyglądało jak urazy od szrapneli, najwyraźniej fachowo leczone. Porozumiewa się więc na własne konto ze szpitalami dla inwalidów.

– A co robicie w sprawie Betty Siddon?

– Jeszcze się nie pojawiła?

Głos Mackendricka wydawał się znudzony. Z trzaskiem odłożyłem słuchawkę. Potem siedziałem przez chwilę nieruchomo, żałując, że nie umiem opanować gniewu, i zastanawiając się, co robić dalej.

Загрузка...