Zastępca koronera, Purvis, wyszedł ze mną do przedsionka, jakby dokuczyła mu samotność; ciężkie, metalowe drzwi zamknęły się za nami bezgłośnie.
– Czy władze mają jakiekolwiek wątpliwości co do tego, że Whitmore utonął przypadkowo? – spytałem go.
– Chyba nie. Był już trochę za stary na pływanie w tych falach przybrzeżnych koło Sycamore Point. Koroner uznał to za wypadek. Nie kazał nawet robić sekcji.
– Myślę, że powinien jej zażądać, Henry.
– Ale dlaczego?
– Whitmore’a łączyły z Grimesem jakieś interesy. Nie jest zapewne dziełem przypadku, że obaj się tu znaleźli. Będziecie przecież przeprowadzać sekcję zwłok Grimesa, prawda?
Purvis kiwnął potakująco głową.
– Ma się odbyć jutro z samego rana. Ale przeprowadziłem już wstępne badanie i mogę im podać przypuszczalną przyczynę zgonu. Został śmiertelnie pobity jakimś ciężkim przedmiotem, zapewne łyżką do zdejmowania opon.
– Nie znaleziono narzędzia zbrodni?
– O ile wiem, nie. Powinieneś spytać o to na policji. Narzędzia zbrodni to ich branża. – Przyjrzał mi się uważnie. – Czy znałeś Grimesa?
– Właściwie nie. Wiedziałem, że handluje obrazami.
– Czy był kiedyś narkomanem? – spytał Purvis.
– Nie znałem go aż na tyle, żeby to wiedzieć. Jaki rodzaj narkomanii masz na myśli?
– Chyba heroina. Miał stare ślady od zastrzyków na ramionach i udach. Pytałem o nie tę kobietę, ale nabrała wody w usta. Tak histeryzowała, że może sama jest narkomanką. Roi się od nich nawet tu, w szpitalu.
– O jakiej kobiecie mówisz?
– Takiej ciemnej – hiszpański typ urody. Kiedy pokazałem jej ciało, o mało nie zaczęła chodzić po ścianach. Zaprowadziłem ją do kaplicy i próbowałem wezwać do niej jakiegoś księdza, ale o tej porze żadnego nie udało mi się znaleźć… był środek nocy. Dzwoniłem na policję. Chcą z nią rozmawiać.
Spytałem go, gdzie jest kaplica. Była to niewielka, wąska sala na pierwszym piętrze; na jej przeznaczenie wskazywał tylko jeden mały witraż. Stał tam pulpit i osiem czy dziesięć wyściełanych krzeseł. Paola siedziała na podłodze ze zwieszoną głową, obejmując kolana: ciemne włosy niemal zupełnie zasłaniały jej twarz. Miała czkawkę. Kiedy się zbliżyłem, zasłoniła głowę zgiętym ramieniem, jakbym miał zamiar ją zamordować.
– Proszę dać mi spokój.
– Nie zrobię ci nic złego, Paola.
Odgarnąwszy grzywę włosów, przyjrzała mi się mrużąc oczy i najwyraźniej mnie nie poznając. Unosiła się wokół niej atmosfera nieopanowanego, posępnego erotyzmu.
– Nie jest pan księdzem.
– Oczywiście, że nie.
Usiadłem obok niej na dywanie, ozdobionym takimi samymi motywami, jakie widziałem na witrażu. Bywały chwile, w których żałowałem niemal, że nie jestem księdzem. Coraz bardziej nużyły mnie nieszczęścia innych i zastanawiałem się, czy sutanna i biała koloratka nie stanowią zbroi, w której można się przed nimi schronić. Czułem, że nigdy się tego nie dowiem. Kiedy mieszkaliśmy w okręgu Contra Costa, babka przeznaczyła mnie do stanu duchownego, ale wymknąłem się spod jej władzy.
Patrząc w czarne, nieprzeniknione oczy Paoli pomyślałem, że we współczuciu, jakie okazujemy dotkniętym nieszczęściem kobietom, zawsze jest pewien procent pożądania. Przynajmniej czasem można je zaprowadzić do łóżka i wspólnie przeżyć chwile czułości, która dla księży jest owocem zakazanym. Ale nie dotyczyło to Paoli. Zarówno ona, jak i kobieta z Sycamore Point należały tej nocy do zmarłych mężczyzn. Właściwym miejscem ich rozważań była kaplica.
– Co stało się Paulowi? – spytałem.
Uniosła ku mnie zalękniony wzrok, opierając podbródek na ramieniu i wysuwając dolną wargę.
– Nie przedstawił się pan. Czy jest pan policjantem?
– Nie. Prowadzę drobną firmę. – Skrzywiłem się, wypowiadając to półkłamstwo; atmosfera kaplicy zaczynała na mnie działać. – Słyszałem, że Paul kupował obrazy?
– Już przestał. Nie żyje.
– Nie zamierza pani dalej prowadzić sklepu? Uniosła ramiona, gwałtownie potrząsając głową, jakby groziło jej nagłe niebezpieczeństwo.
– Nie. Czy myśli pan, że chcę zostać zamordowana, jak mój ojciec?
– Naprawdę był pani ojcem?
– Tak, był.
– Kto go zabił?
– Nic panu nie powiem. Pan też nie mówi wiele. – Pochyliła się w moim kierunku. – Czy to nie pan był dziś w sklepie?
– Owszem.
– Miało to jakiś związek z obrazem Biemeyerów, prawda? Czym się pan zajmuje? Jest pan antykwariuszem?
– Interesuję się obrazami.
– Zdążyłam to zauważyć. Po czyjej pan jest stronie?
– Po stronie przyzwoitych ludzi.
– Nie ma przyzwoitych ludzi. Jeśli pan o tym nie wie, nic tu po panu. – Uniosła się na kolana, odprawiając mnie gniewnym machnięciem ręki. – Więc niech pan lepiej spływa.
– Chcę pani pomóc. – Było w tym trochę prawdy.
– Oczywiście. Chce mi pan pomóc. Potem zechce pan, abym ja pomogła panu. A potem zamierza pan zgarnąć zyski i zniknąć. O to przecież chodzi, prawda?
– Jakie zyski? Nie ma pani wiele poza kupą zmartwień. Milczała przez chwilę. Nie spuszczała oczu z mojćj twarzy. Widziałem w nich odbicie procesów zachodzących w jej umyśle, niemal tak namacalnie, jakby grała w szachy lub warcaby i zastanawiała się, co musi mi ofiarować, by zyskać znacznie więcej.
– Przyznaję, że mam kłopoty. – Odwróciła trzymane na kolanach ręce dłońmi ku górze, jakby chciała oddać mi część swych trosk. – Ale myślę, że pan ma ich jeszcze więcej. Kim pan właściwie jest?
Podałem swe nazwisko i zawód. Jej oczy zmieniły wyraz, ale nie odezwała się. Poinformowałem ją, że Biemeyerowie wynajęli mnie, bym odnalazł ich zaginiony obraz.
– Nic o tej sprawie nie wiem. Powiedziałam to już panu po południu w sklepie.
– Wierzę – odparłem bez wewnętrznego przekonania. – Chodzi o to, że kradzież obrazu może być związana z zabójstwem pani ojca.
– Skąd pan wie?
– Nie wiem, ale wydaje mi się to prawdopodobne. Skąd wziął się ten obraz, panno Grimes?
Skrzywiła się, mrużąc oczy.
– Mów do mnie Paola. Nigdy nie używam nazwiska ojca. I nie mogę ci powiedzieć, skąd wziął ten obraz. Byłam tylko figurantką – nigdy mi nic nie mówił o swoich interesach.
– Nie możesz czy nie chcesz?
– Jedno i drugie.
– Czy obraz był prawdziwy?
– Nie wiem. – Milczała przez chwilę, podczas której miałem wrażenie, że przestała nawet oddychać. – Mówisz, że chcesz mi pomóc, ale bez przerwy zadajesz mi pytania.
Ja mam na nie odpowiadać. Co mi to pomoże, jeśli moje odpowiedzi zaprowadzą mnie do więzienia?
– Może dla ojca byłoby lepiej, gdyby poszedł do więzienia?
– Niewykluczone. Ale ja nie chcę tam skończyć. Ani w grobie. – Jej niespokojne spojrzenie zdawało się odbijać nerwowo kłębiące się myśli. – Myślisz, że ten, kto ukradł ten obraz, zabił także mego ojca?
– To możliwe. Mam przeczucie, że tak właśnie było.
– Czy Richard Chantry żyje jeszcze? – spytała słabym głosem.
– Niewykluczone. Co cię skłania do tego przypuszczenia?
– Ten obraz. Nie znam się na tym tak dobrze jak ojciec, ale miałam wrażenie, że to oryginał, prawdziwy Chantry.
– A co mówił o nim ojciec?
– Nie powiem ci. I nie chcę już rozmawiać o tym obrazie. Stale zadajesz mi pytania, żądając, bym na nie odpowiadała, i jestem już zmęczona. Chcę iść do domu.
– Odwiozę cię.
– Nie. Nie wiesz, gdzie mieszkam, i nie dowiesz się. To mój sekret.
Wstała z klęczek i zachwiała się lekko. Podtrzymałem ją ramieniem. Jej biust dotknął mego boku. Stała przez chwilę oparta o mnie, oddychając ciężko, potem odsunęła się. Bijące od niej ciepło przeniknęło częściowo przez moje ciało i dotarło aż do lędźwi. Poczułem się nieco mniej zmęczony.
– Odwiozę cię do domu.
– Nie, dziękuję. Muszę tu zaczekać na policję. Ostatnia rzecz, jaka jest mi potrzebna w tej chwili, to związek z prywatnym detektywem.
– Może przytrafić ci się coś gorszego, Paola. Pamiętaj, że twój ojciec został zamordowany, być może przez człowieka, który namalował ten obraz.
Chwyciła mnie lekko za ramię.
– Stale mi to powtarzasz, ale czy jesteś pewny?
– Nie. Nie jestem.
– Więc przestań mnie straszyć. I tak już się dostatecznie boję.
– Myślę, że masz do tego powody. Widziałem twojego ojca, zanim umarł. Zdarzyło się to przypadkiem niedaleko stąd. Panowały ciemności, a on był ciężko ranny i wziął mnie za Chantry’ego. Prawdę mówiąc, zwracając się do mnie użył jego nazwiska. Z tego, co powiedział, wynika, że zabił go Chantry.
– Dlaczego Richard Chantry miałby zabijać mojego ojca? Byli dobrymi przyjaciółmi, jeszcze w Arizonie. Ojciec często o nim mówił. Był jego pierwszym nauczycielem.
– Musiało to być dawno temu.
– Tak. Minęło już trzydzieści lat.
– Ludzie mogą się zmienić w ciągu trzydziestu lat. Kiwnęła potakująco i zastygła z opuszczoną głową.
Włosy opadły jej na czoło, spływając po twarzy jak czarna woda.
– Co działo się z twoim ojcem w ciągu tych lat?
– Niewiele o tym wiem. Nie widywałam go często, z wyjątkiem ostatniego okresu… kiedy byłam mu potrzebna.
– Czy wstrzykiwał sobie heroinę?
Milczała przez chwilę. Włosy nadal zasłaniały jej twarz, ale nie odgarnęła ich. Wyglądała jak kobieta bez oblicza.
– Znasz odpowiedź na to pytanie, bo inaczej nie zadawałbyś go – odparła w końcu. – Był kiedyś narkomanem. Wysłali go do federalnego więzienia i wyleczył się tam całkowicie. – Rozgarnęła włosy dłońmi i spojrzała na mnie, jakby chciała przekonać się, czy jej wierzę. – Nie przyjechałabym tu z nim, gdyby brał narkotyki. Widziałam, do czego go doprowadziły, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, w Tucson i w Copper City.
– Do czego go doprowadziły?
– Był dawniej porządnym człowiekiem, był kimś. Wykładał nawet na uniwersytecie. Potem zmienił się w kogoś zupełnie innego.
– Ale w kogo?
– Nie wiem. Zaczął interesować się chłopcami. A może zawsze taki był. Nie wiem.
– Czy wyleczył się również z tego nawyku, Paola?
– Chyba tak. – Jej głos był niepewny, pełen bólu i zwątpienia.
– Czy obraz Biemeyerów był autentyczny?
– Nie wiem. On tak sądził, a przecież był ekspertem.
– Skąd o tym wiesz?
– Mówił mi o nim w dniu, kiedy zakupił go na plaży. Twierdził, że musi to być Chantry, bo nie mógł go namalować nikt inny. Że jest to największe odkrycie, jakiego dokonał w życiu.
– Tak ci powiedział?
– Owszem. Po co miałby mnie okłamywać? Nie miał żadnego powodu. – Patrzała mi uważnie w twarz, jakby moja reakcja mogła rozwiązać problem uczciwości jej ojca.
Była przestraszona, a ja bardzo zmęczony. Usiadłem na jednym z wyściełanych krzeseł i wsłuchiwałem się przez kilka minut we własne myśli. Paola podeszła do drzwi, ale nie opuściła kaplicy. Oparła się o futrynę, patrząc na mnie takim wzrokiem, jakbym mógł ukraść jej torebkę albo nawet już to zrobił.
– Nie jestem twoim wrogiem – powiedziałem.
– Więc nie dręcz mnie tak strasznie. Miałam ciężką noc. – Odwróciła twarz, jakby wstydziła się tego, co zamierza powiedzieć. – Kochałam mojego ojca. Kiedy zobaczyłam go martwego, przeżyłam okropny wstrząs.
– Przykro mi, Paola. Mam nadzieję, że jutro będzie lepiej.
– Ja również – stwierdziła.
– Podobno twój ojciec miał fotografię tego obrazu?
– Zgadza się. Ma ją koroner.
– Henry Purvis?
– Nie wiem, jak się nazywa. Tak czy owak ma tę fotografię.
– Skąd wiesz?
– Sam mi pokazał. Mówił, że znalazł ją w kieszeni ojca i pytał, czy poznaję tę kobietę. Powiedziałam mu, że nie.
– Ale obraz rozpoznałaś?
– Tak.
– Czy to ten, który twój ojciec sprzedał Biemeyerom?
– Tak, ten sam.
– Ile mu za niego zapłacili?
– Nie powiedział mi. Myślę, że potrzebował tych pieniędzy, by zapłacić jakiś dług, i nie chciał, żebym wiedziała. Mogę jednak poinformować cię o czymś, co od niego usłyszałam. Znał tę kobietę z portretu i właśnie na tej podstawie doszedł do wniosku, że jest autentyczny.
– A więc był to obraz Chantry’ego?
– Tak twierdził ojciec.
– Czy powiedział ci, jak nazywa się ta kobieta?
– Mildred. Była modelką w Tucson w czasach jego młodości – piękna dziewczyna. Twierdził, że obraz musiał zostać namalowany z pamięci, bo Mildred jest już staruszką, o ile w ogóle żyje.
– Czy pamiętasz jej nazwisko?
– Nie. Zdaje mi się, że przybierała nazwiska mężczyzn, z którymi mieszkała.
Zostawiłem Paolę w kaplicy i wróciłem do kostnicy. Purvis siedział w przedsionku, ale nie miał fotografii obrazu. Powiedział mi, że dał ją Betty Jo Siddon.
– Poco?
– Chciała wziąć ją do redakcji i zrobić kopie.
– Ale Mackendrick się ucieszy, Henry.
– Do diabła, przecież sam kazał mi ją dać. Szef policji i idzie w tym roku na emeryturę i kapitan Mackendrick zaczął dbać o reklamę.
Ruszyłem w kierunku bramy szpitala. Potem zatrzymałem się nagle, zdawszy sobie sprawę, że nie dokończyłem podjętego zadania. Kiedy spotkałem na swej drodze konającego Paula Grimesa, szedłem na rozmowę z panią Johnson, matką Freda.