Kiedy wstawałem następnego ranka, Fred jeszcze spał. Zasłaniał oczy ramieniem, jakby bał się światła nowego dnia. Poprosiłem dyżurującego na posterunku oficera, by miał go na oku. Potem wyruszyłem swym wynajętym wozem do Copper City, kierując się w stronę zawieszonej nad hutą chmury dymu.
Fryzjer ogolił mnie za cztery dolary. Za podobną kwotę otrzymałem śniadanie oraz wskazówki, jak dotrzeć do oddziału Southwestern Savings.
Bank leżał w centrum, w dzielnicy handlowej; wyglądała ona jak fragment południowej Kalifornii, który oderwał się i przeleciał nad pustynią. Otaczające ją miasteczko wydawało się być pozbawione wszelkich sił żywotnych przez leżącą opodal kopalnię i stałe wdychanie wyziewów huty. Dym unosił się nad miastem jak wielka, groteskowa flaga.
Napis na szklanych drzwiach Southwestern Savings poinformował mnie, że bank jest czynny od dziesiątej. Na moim zegarku dochodziła dopiero dziewiąta. Robiło się coraz goręcej.
Wszedłem do budki telefonicznej i zacząłem szukać Paula Grimesa w spisie abonentów. Nie figurował w nim, ale znalazłem dwa numery jego żony: jeden w mieszkaniu prywatnym, drugi zaś w firmie: „P. Grimes – Przybory Malarskie i Szkolne”. Stwierdziłem, że mieści się ona w centrum, o kilka kroków od mojej budki.
Był to mały sklepik na bocznej ulicy, pełen artykułów papierniczych i reprodukcji, ale opuszczony przez klientów. Głębokie, ciemne, wąskie wnętrze przypominało mi prehistoryczną, malowaną jaskinię, choć wiszące na ścianach nowoczesne obrazy nie były tak realistyczne jak malowidła jaskiniowców.
Kobieta, która wyszła z zaplecza, wyglądała jak siostra Paoli. Miała szerokie ramiona, duży biust, równie ciemną cerę i wydatne kości policzkowe. Jej strój składał się z haftowanej bluzki, obszytej grzechoczącymi koralikami, długiej, obszernej spódnicy i sandałów.
Miała czarne, błyszczące żywo oczy i delikatne rysy. Odnosiłem wrażenie, że promieniuje z niej od dawna gromadzona, ale nie użytkowana energia.
– Czy mogę panu czymś służyć?
– Chyba tak. Jestem przyjacielem pani córki. – Przedstawiłem się.
– Oczywiście. Pan Archer. Paola wspominała o panu przez telefon. To pan znalazł ciało Paula?
– Tak. Bardzo mi przykro.
– I jest pan detektywem, prawda?
– Tak, właśnie tym się zajmuję. Spojrzała na mnie badawczo.
– Czy zajmuje się pan tym w tej chwili?
– Niestety, w tym zawodzie trzeba pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę.
– Czy jestem podejrzana?
– Nie wiem. Istnieją jakieś powody, żeby panią podejrzewać?
Potrząsnęła swą kształtną głową.
– Nie widziałam się z Paulem od przeszło roku. Rozwiedliśmy się wiele lat temu. Gdy Paola przestała być dzieckiem, nie mieliśmy żadnych powodów, żeby ze sobą zostać. Wszystko było już od dawna skończone.
Jej otwartość i bezpośredniość zrobiły na mnie dobre wrażenie. Musiała jednak zdać sdbie sprawę, że powiedziała więcej, niż było to konieczne. Zasłoniła usta lewą dłonią. Zauważyłem, że jej czerwone paznokcie są niemal zupełnie obgryzione, i zrobiło mi się przykro, że ją wystraszyłem.
– Nie sądzę, żeby ktokolwiek podejrzewał panią o coś.
– I słusznie. Nie wyrządziłam Paulowi żadnej krzywdy, próbowałam tylko zrobić z niego mężczyznę. Paola może być innego zdania… zawsze brała jego stronę. Ale robiłam dla niego, co mogłam, gdy tylko dawał mi okazję. Prawdę mówiąc nie powinien się był w ogóle żenić.
Jej utajone życie i wspomnienia z czasów małżeństwa, wzbierające pod osłoną ciemnej, spokojnej twarzy, zdawały się niemal wypływać na powierzchnię.
Przypomniałem sobie informację otrzymaną od Paoli i spytałem wprost:
– Czy był homoseksualistą?
– Lubił mężczyzn i kobiety. W czasach, kiedy byłam jego żoną, nie zadawał się chyba z chłopcami. Ale zawsze lubił towarzystwo młodych ludzi, między innymi uczniów ze szkoły, w której wykładał. Nie było to zresztą takie złe. Kochał pracę nauczyciela.
– Ja też wiele się od niego nauczyłam – dodała w zamyśleniu. – Przede wszystkim nauczył mnie poprawnej angielszczyzny. Zmieniło to całe moje życie. Ale w jego życiu coś się popsuło. Może z mojej winy. Nie umiał się ze mną obchodzić. – Niecierpliwie poruszyła biodrami. – Zawsze twierdził, że wykoleił się przeze mnie. Może miał rację.
Pochyliła głowę i mocno zacisnęła pięści.
– Miałam dawniej trudny charakter. Dochodziło między nami do awantur, nawet do bójek. Ale też bardzo go kochałam. Paul nie był we mnie naprawdę zakochany. W każdym razie odkąd przestałam być jego uczennicą i stałam się żoną.
– Kogo kochał?
Zastanowiła się nad moim pytaniem.
– Paolę. Naprawdę ją kochał, choć nie wyszło jej to na dobre. Kochał też niektórych swoich studentów.
– Czy dotyczy to również Richarda Chantry?
Jej posępne spojrzenie zwróciło się do wewnątrz, ku przeszłości. Niemal niedostrzegalnie kiwnęła głową.
– Tak, kochał Richarda Chantry.
– Czy byli kochankami w sensie dosłownym?
– Chyba tak. Tak uważała młoda pani Chantry. Prawdę mówiąc zastanawiałasię, czy nie zażądać rozwodu.
– Skąd pani wie?
– Kiedy Paul wprowadził się do nich, złożyła mi wizytę. Chciała, żebym przerwała ich związek, tak przynajmniej wtedy twierdziła. Teraz podejrzewam, że zamierzała użyć mnie jako świadka przeciw swemu mężowi, gdyby doszło do sprawy rozwodowej. Nic jej nie powiedziałam.
– Gdzie odbyła się ta rozmowa?
– Tutaj, w tym sklepie.
Zastukała w podłogę czubkiem buta, wyginając się kokieteryjnie. Należała do kobiet, których erotyzm przybrał z wiekiem utajoną formę, ale w razie prowokacji mógł wybuchnąć na nowo. Stałem zupełnie nieruchomo.
– Kiedy odbyła pani tę rozmowę z panią Chantry?
– Musiało to być w roku 1943, na początku lata. Dopiero co otworzyliśmy ten sklep. Paul pożyczył od Richarda sporo gotówki, żeby urządzić go i wyposażyć. Pieniądze miały być zaliczką na poczet dalszych lekcji malarstwa. Ale Richard nigdy ich nie odzyskał. Oboje z żoną przenieśli się do Kalifornii, jeszcze przed końcem tego lata. – Parsknęła śmiechem tak gwałtownie, że koraliki zagrzechotały głośno. – Był to najbardziej desperacki postępek, jaki widziałam w życiu.
– Dlaczego pani tak uważa?
– Jestem absolutnie pewna, że był to jej pomysł. Przeprowadziła wszystko w pośpiechu, w ciągu jednego dnia, byle tylko wywieźć Richarda poza granice stanu i wyrwać go spod wpływu mojego męża. Ja sama byłam zadowolona, że ta para się rozpadła. – Wymownym gestem uniosła rozłożone dłonie i ramiona, potem opuściła je znowu.
– Ale w końcu obaj wylądowali w Santa Teresa – powiedziałem. – Ciekaw jestem dlaczego. I po co pani były mąż i Paola pojechali w tym roku do Santa Teresa?
Powtórzyła swój poprzedni gest, unosząc dłonie i ramiona, ale tym razem chciała chyba dać mi do zrozumienia, że nie potrafi odpowiedzieć na żadne z tych pytań.
– Nie wiedziałam, że się tam wybierają. Nic mi nie mówili. Po prostu wyjechali.
– Czy myśli pani, że miał z tym jakiś związek Richard Chantry?
– Wszystko jest możliwe. Ale moim zdaniem – twierdzę to zresztą od dawna – Richard Chantry nie żyje.
– Zamordowano go?
– Niewykluczone. Takie rzeczy zdarzają się wśród homoseksualistów i biseksualistów, czy jak tam się to nazywa. Sporo ich spotykam, pracując w tej branży. Niektórzy zadają się z przestępcami, niemal jakby sami szukali śmierci. Albo odchodzą gdzieś samotnie i popełniają samobójstwo. Być może tak właśnie postąpił Richard Chantry. Z drugiej strony może znalazł jakąś bratnią duszę i żyje sobie szczęśliwie w Algierii czy na Tahiti.
Uśmiechnęła się bez sympatii, ale bardzo szeroko; zauważyłem, że brak jej jednego z trzonowych zębów. Doszedłem do wniosku, iż podupadła nieco tak w dziedzinie życia uczuciowego, jak i urody.
– Czy pani mąż również zadawał się ze światem przestępczym?
– Być może. Spędził trzy lata w więzieniu federalnym – pewnie pan o tym słyszał. Na dodatek do wszystkiego innego był jeszcze narkomanem.
– Tak mi mówiono. Ale podobno zerwał z tym.
Nie odpowiedziała na moje zakamuflowane pytanie, a ja nie sformułowałem go w sposób bardziej bezpośredni. Przyczyną śmierci Grimesa nie była heroina czy jakiś inny narkotyk. Został śmiertelnie pobity – podobnie jak William Mead.
– Czy znała pani Williama, przyrodniego brata Richarda Chantry? – spytałem.
– Tak. Poznałam go za pośrednictwem jego matki, Mildred Mead. Była słynną w tych stronach modelką. – Zmrużyła oczy, jakby przypomniała sobie jakiś zaskakujący szczegół. – Wie pan co, ona też jest w Kalifornii.
– Ale gdzie?
– W Santa Teresa. Przysłała mi stamtąd pocztówkę.
– Czy nie wspomniała w niej o Jacku Biemeyerze? On też mieszka w Santa Teresa.
Ściągnęła swe ciemne brwi.
– Chyba nie. Wydaje mi się, że nie wymieniała żadnych nazwisk.
– Czy ona i Biemeyer są nadal przyjaciółmi?
– Wątpię. Jak pan zapewne wie, odziedziczył on Mildred po starym Felixie Chantry. Zamknął ją w tym domu w górach i był jej kochankiem przez wiele lat. Ale wydaje mi się, że zerwał z nią na jakiś czas przed przejściem na emeryturę. Mildred była od niego sporo starsza. Długo nie wyglądała na swoje lata, ale teraz zaczyna je odczuwać. Napisała to wyraźnie w tej pocztówce, którą od niej dostałam.
– Czy podała pani swój adres?
– Zatrzymała się w motelu w Santa Teresa. Napisała mi, że szuka jakiegoś stałego locum.
– W którym motelu? Na jej twarzy odbił się wysiłek myślowy.
– Niestety nie pamiętam. Ale jego nazwa jest na odwrocie pocztówki. Spróbuję ją znaleźć.