25

Odrzutowiec piął się w górę, lecąc długo po linii prostej. Na lewo ode mnie rozciągały się rozległe, suche sawanny Meksyku. Na prawo wznosił się na wysokość przeszło dziesięciu tysięcy stóp szczyt dominującej nad Tucson góry. W miarę, jak posuwaliśmy się na północ, uciekał z wolna w tył, niby wędrująca piramida.

Fred odwrócił się ode mnie i obserwował przesuwający się pod nami krajobraz. Dziewczyna siedząca za kabiną pilota wydawała się równie zamyślona i odległa. Na horyzoncie wyrastał zamglony łańcuch skalnych szczytów.

Fred spojrzał na widoczne przed nami góry, jakby były to ściany więzienia, w którym zostanie zamknięty. Potem odwrócił się w moją stronę.

– Jak pan myśli, co mi zrobią?

– Nie wiem. To zależy od dwu rzeczy. Czy odzyskamy obraz i czy zdecydujesz się opowiedzieć całą historię.

– Opowiedziałem ją panu wczoraj wieczorem.

– Zastanawiałem się nad nią i nie jestem pewien, czy to prawda. Myślę, że pominąłeś pewne istotne fakty.

– To niech pan sobie myśli.

– A nie mam racji?

Odwrócił głowę i spojrzał na wielki, zalany słońcem świat, w którym schronił się na dzień czy dwa. Zdawał się on odlatywać wstecz, ku przeszłości. Przed nami wyrastały skalne ściany i odrzutowiec z głośniejszym nieco wyciem silnika piął się w górę, by przelecieć ponad nimi.

– Co wzbudziło w tobie takie zainteresowanie losem; Mildred Mead? – zapytałem.

– Nic. Nie interesowałem się nią wcale. Nie wiedziałem nawet, kim była… powiedział mi to dopiero wczoraj pan Lashman.

– I nie wiedziałeś, że Mildred przeniosła się kilka miesięcy temu do Santa Teresa?

Odwrócił się ku mnie. Był nie ogolony, przez co wydawaj się starszy i jakby bardziej skryty. Ale miałem wrażenie, że jego zdziwienie jest autentyczne.

– Oczywiście, że nie. Co ona tam robi?

– Przypuszczalnie szuka jakiegoś miejsca, w którym mogłaby się osiedlić. Jest starą, schorowaną kobietą.

– Nie wiedziałem o tym. Nic o niej nie wiem.

– Więc co obudziło twoje zainteresowanie obrazem Biemeyerów?

– Nie mogę tego powiedzieć – odparł, potrząsając głową. – Zawsze fascynowała mnie twórczość Chantry’ego. Zamiłowanie do obrazów nie jest przestępstwem.

– Chyba że się je kradnie, Fred.

– Ależ nie miałem zamiaru nic kraść. Pożyczyłem ten obraz tylko na jedną noc. Miałem zamiar odnieść go nazajutrz.

Doris zwróciła się w naszą stronę. Uklękła na siedzeniu i przyglądała się nam nad oparciem fotela.

– To prawda – potwierdziła. – Fred powiedział mi, że pożycza ten obraz. Nie robiłby tego, gdyby zamierzał go ukraść, prawda?

Chyba że chciał ukraść również ciebie – pomyślałem.

– Wydawałoby się to nielogiczne – odparłem. – Ale niemal wszystko można wytłumaczyć w logiczny sposób, kiedy zrozumiemy okoliczności.

Obdarzyła mnie długim, chłodnym, taksującym spojrzeniem.

– Naprawdę pan wierzy, że wszystko można rozwiązać z pomocą logiki?

– W każdym razie stosuję taką zasadę w mojej pracy – odparłem.

Wymownie podniosła wzrok ku niebu i uśmiechnęła się. Po raz pierwszy zobaczyłem jej uśmiech.

– Czy pozwoli mi pan posiedzieć chwilę koło Freda? – spytała.

Spod sumiastych wąsów młodego człowieka wyjrzał jego delikatny uśmiech. Poczerwieniał z radości.

– Oczywiście, panno Biemeyer – powiedziałem. Zamieniłem się z nią miejscami i udałem, że zasypiam.

Rozmawiali spokojnie i cicho, zbyt cicho, bym mógł ich dosłyszeć wśród szumu silników. W końcu naprawdę zasnąłem.

Gdy się obudziłem, zataczaliśmy łuk nad morzem, kierując się w stronę lotniska w Santa Teresa. Samolot wylądował łagodnie i podkołował do budynku portu lotniczego, mieszczącego się w domu zajmowanym dawniej przez hiszpańskich misjonarzy.

Przy furtce czekał Jack Biemeyer. Gdy wysiedliśmy, zza jego pleców wybiegła żona. Zarzuciła Doris ręce na szyję.

– Och, mamo – powiedziała dziewczyna, wyraźnie speszona.

– Tak się cieszę, że nic ci się nie stało. Dziewczyna spojrzała na mnie ponad ramieniem matki, jak więzień wyglądający zza muru.

Biemeyer zaczął przemawiać do Freda. Potem podniósł głos do krzyku. Zarzucał mu gwałt i różne inne przestępstwa. Zapowiedział, że doprowadzi do skazania go na dożywotnie więzienie.

Oczy Freda zwilgotniały. Był bliski łez. Przygryzł wąsy dolnymi zębami. Ludzie wychodzący z budynku dworca lotniczego przyglądali się i przysłuchiwali z pewnej odległości.

Bałem się, żeby nie doszło do czegoś poważniejszego. Podniecony własną gadaniną Biemeyer mógł posunąć się do aktu przemocy lub doprowadzić do niego wystraszonego Freda.

Wziąłem Freda pod ramię, przeprowadziłem przez dworzec i wyszedłem z nim na parking. Zanim zdążyłem go stamtąd zabrać, podjechał do nas wóz patrolowy. Wysiedli dwaj policjanci i aresztowali Freda.

Byli jeszcze na parkingu, kiedy z dworca lotniczego wyszła rodzina Biemeyerów. Biemeyer, jakby parodiująo akt aresztowania Freda, chwycił córkę za łokieć i brutalnie popchnął na przednie siedzenie swego Mercedesa. Kazał żonie wsiadać. Odmówiła, gestykulując żywo. Odjechał.

Ruth Biemeyer stała samotnie na parkingu, sparaliżowana wstydem i blada z wściekłości. W pierwszej chwili miałem wrażenie, że mnie nie poznaje.

– Czy coś się stało, proszę pani?

– Nie, nie. Ale mąż odjechał beze mnie. Co pana zdaniem powinnam teraz zrobić?

– Zależy, na co ma pani ochotę.

– Ale ja nigdy nie robię tego, na co mam ochotę – powiedziała. – Nikt w gruncie rzeczy nie postępuje tak, jak by chciał.

Zastanawiając się, na co w gruncie rzeczy miałaby ochotę Ruth Biemeyer, otworzyłem prawe drzwi samochodu.

– Odwiozę panią do domu.

– Nie chcę tam jechać – powiedziała wsiadając.

Sytuacja była dziwna. Biemeyerowie mimo tych wszystkich frazesów i wysiłków nie pragnęli chyba powrotu córki. Nie wiedzieli, jak się z nią obchodzić i co zrobić z Fredem. No cóż, ja sam byłem bezradny wobec tego problemu, przynajmniej do chwili wynalezienia jakiegoś innego świata dla ludzi, którzy nie bardzo pasowali do naszych warunków życia.

Zatrzasnąłem drzwi od strony Ruth Biemeyer i usiadłem za kierownicą. W samochodzie, który stał przez cały ten czas na parkingu, było gorąco i duszno. Uchyliłem okno.

Staliśmy na ponurym, bezbarwnym placyku, wciśniętym pomiędzy lotnisko a szosę i zastawionym pustymi samochodami. W oddali migotała zmarszczona powierzchnia morza.

– Dziwny jest ten nasz świat – powiedziała pani Biemeyer tonem dziewczyny, która przyszła na pierwszą randkę i próbuje znaleźć temat do rozmowy.

– Zawsze taki był.

– Dawniej wydawał mi się inny. Nie wiem, co będzie z Doris. Nie może mieszkać w domu i nie potrafi radzić sobie sama. Nie mam pojęcia, co powinna zrobić.

– A co zrobiła pani?

– Wyszłam za Jacka. Może nie był to najwspanialszy mężczyzna na świecie, ale przynajmniej przeszliśmy jakoś przez życie. – Mówiła tak, jakby jej życie było już skończone. – Miałam nadzieję, że Doris znajdzie sobie jakiegoś odpowiedniego młodego człowieka.

– Ma Freda.

– On nie jest właściwym kandydatem – powiedziała chłodno.

– Ale przynajmniej jest przyjacielem.

Przechyliła głowę, jakby zaskoczona, że ktokolwiek może zaprzyjaźnić się z jej córką.

– Skąd pan wie?

– Rozmawiałem z nim. Widziałem ich razem.

– On ją po prostu wykorzystywał.

– Nie wydaje mi się. Jednego jestem pewien: Fred, biorąc pani obraz, bynajmniej nie zamierzał go sprzedawać i nie zrobił tego z chęci zysku. Niewątpliwie ma na jego punkcie lekkiego bzika, ale to inna sprawa. Chciał przy jego pomocy rozwiązać zagadkę Chantry’ego.

– Wierzy pan w to? – spytała przyglądając mi się badawczo.

– Owszem, wierzę. Być może jest niezbyt zrównoważony. Każdy, kto pochodzi z takiej rodziny, miałby do tego prawo. Ale nie jest pospolitym złodziejem… ani niepospolitym zresztą także.

– Więc co się stało z obrazem?

– Zostawił go na noc w muzeum i ukradziono go stamtąd.

– Skąd pan wie?

– Sam mi powiedział.

– I pan mu wierzy?

– Niekoniecznie. Nie wiem, co się stało z obrazem. Wątpię, czy wie to również Fred. Ale moim zdaniem nie zasługuje on na więzienie.

Podniosła na mnie wzrok.

– Więc tam go zawieźli?

– Tak. Może go pani wydostać, jeśli pani zechce.

– Dlaczego miałabym to zrobić?

– Ponieważ, o ile się orientuję, jest on jedynym przyjacielem pani córki. A moim zdaniem Doris jest równic zrozpaczona jak Fred, może nawet bardziej.

Rozejrzała się po parkingu i otaczającym go płaskim terenie. Na horyzoncie wyłaniały się z podmytej przez przypływy skarpy strzeliste baszty uniwersytetu.

– Dlaczego miałaby być zrozpaczona? – spytała. – Daliśmy jej wszystko. Przecież ja w jej wieku byłam w szkole sekretarek, a oprócz tego pracowałam już zarobkowo na połowie etatu. Nawet dość mi się to podobało – powiedziała z żalem i niejakim zaskoczeniem. – W gruncie rzeczy był to najpiękniejszy okres mego życia.

– Doris nie przeżywa najpiękniejszego okresu swego życia.

Przesunęła się do okna i zwróciła ku mnie głowę.

– Nie rozumiem pana. Jest pan dziwnym detektywem. Myślałam, że ludzie pańskiego zawodu tropią złodziei i wsadzają ich za kratki.

– Właśnie to zrobiłem.

– Ale teraz chce pan wszystko odkręcić. Dlaczego?

– Już pani tłumaczyłem. Fred Johnson, niezależnie od tego, co zrobił, nie jest złodziejem. Jest przyjacielem Doris, a ona potrzebuje kogoś życzliwego.

Pani Biemeyer odwróciła się ode mnie i pochyliła głowę. Jasne włosy opadły w dół, odsłaniając jej delikatną szyję.

– Jack mnie zabije, jeśli się wtrącę.

– Jeśli mówi pani serio, to może właśnie Jack powinien przebywać w więzieniu.

Obrzuciła mnie oburzonym spojrzeniem, które po chwili złagodniało i stało się bardziej naturalne.

– Wiem już, co zrobię. Porozmawiam o tym wszystkim z moim adwokatem.

– Jak on się nazywa?

– Roy Lackner.

– Czy to specjalista od spraw kryminalnych?

– Zajmuje się wszystkim. Przez jakiś czas występował w sądzie jako obrońca.

– I jest równocześnie adwokatem pani męża?

Zawahała się przez chwilę; spojrzała mi w twarz i odwróciła wzrok.

– Nie. Nie jest. Poszłam do niego, żeby się dowiedzieć, na co mogę liczyć, gdybym rozwiodła się z Jackiem. Rozmawialiśmy także o Doris.

– Kiedy to było?

– Wczoraj po południu. Nie wiem, po co panu to wszystko mówię.

– Robi pani słusznie.

– Mam nadzieję. Mam nadzieję, że jest pan dyskretny.

– Staram się.

Pojechaliśmy do śródmieścia, do kancelarii Lacknera po drodze powtórzyłem jej wszystko, czego dowiedziałem? się o Fredzie.

– Nie wiadomo jeszcze, co z niego wyrośnie – podsumowałem swe wywody.

Odnosiło się to również do Doris, ale uznałem wspominanie o tym za zbędne.

Kancelaria Lacknera mieściła się w przebudowanym; drewnianym dworku, stojącym na granicy między śródmieściem a dzielnicą slumsów. Drzwi otworzył nam młody człowiek o niebieskich oczach; miał jasną brodę i proste płowe włosy, sięgające mu niemal do ramion. Uśmiechnął się sympatycznie i mocno ścisnął moją dłoń.

Miałem ochotę wejść i porozmawiać z nim, ale Ruth Biemeyer dała mi wyraźnie do poznania, że nie życzy sobie mojej obecności. Zachowywała się stanowczo i wyniośle; zastanowiłem się mimochodem, czy nie łączy ją z młodym człowiekiem bliższy związek.

Podałem jej nazwę mojego motelu. Potem pojechałem ni nadbrzeże, by wręczyć Paoli pięćdziesiąt dolarów otrzymane od jej matki.

Загрузка...