Hotel Monte Christo mieścił się w trzypiętrowym, murowanym gmachu, będącym dawniej dużą prywatną rezydencją. Obecnie wisiało tu ogłoszenie o „Specjalnej zniżce dla gości przyjeżdżających na weekendy”. Niektórzy z nich pili właśnie piwo w hallu i grali w monety, żeby ustalić, kto za nie zapłaci. Recepcjonista był drobnym, uśmiechniętym sztucznie człowieczkiem o czujnym spojrzeniu, które na widok mojej osoby stało się jeszcze czujniejsze. Zastanawiał się chyba, czy jestem policjantem.
Nie wyjaśniłem jego wątpliwości. Sam niekiedy nie byłem tego pewien. Spytałem go o Paolę Grimes. Spojrzał na mnie, jakby nie rozumiał, o co mi chodzi.
– To taka ciemna dziewczyna… ma długie, czarne włosy. I dobrą figurę.
– Ach. Tak. Numer 312. – Odwrócił się i zajrzał do przegródki na klucze. – Nie ma jej w pokoju.
Nie pytałem nawet, kiedy można się jej spodziewać. Sam tego pewnie nie wiedział. Zatrzymałem w portfelu pięćdziesiąt dolarów i zapamiętałem numer jej pokoju. Przed wyjściem z gmachu zajrzałem do baru. Był już ruiną dawnej świetności. Wszystkie czekające w nim dziewczyny były blondynkami. Na plaży przylegającej do hotelu było sporo kobiet o długich, czarnych włosach, ale nie znalazłem wśród nich Paoli.
Dotarłem do gmachu redakcji i zaparkowałem obok krawężnika w miejscu, w którym wolno było stać piętnaście minut. Betty siedziała w dziale wiadomości przy maszynie do pisania. Spokojnie przebierała palcami po klawiszach. Miała niebieskawe kręgi pod oczami i nie umalowane usta. Wydawała się zniechęcona i mój widok nie wpłynął w sposób dostrzegalny na poprawę jej humoru.
– Co się stało, Betty?
– Nie posunęłam się naprzód w sprawie tej Mildred Mead. Prawie nic się o niej nie mogę dowiedzieć.
– To przeprowadź z nią wywiad.
Zrobiła taką minę, jakbym chciał ją uderzyć w twarz.
– Głupie żarty.
– Wcale nie żartuję. Mildred Mead ma skrytkę na głównej poczcie w Santa Teresa, numer 121. Jeśli nie uda ci się dotrzeć do niej tą drogą, znajdziesz ją zapewne w jednym z tutejszych zakładów dla rekonwalescentów.
– Czy jest chora?
– Chora i stara.
Spojrzenie Betty i wyraz jej twarzy stały? się znacznie łagodniejsze.
– Ale co u Boga ojca robi tutaj, w Santa Teresa?
– Spytaj ją o to. A kiedy coś powie, powtórz mnie.
– Nie wiem, w którym zakładzie przebywa.
– To dzwoń do wszystkich po kolei.
– Dlaczego sam tego nie zrobisz?
– Muszę pogadać z kapitanem Mackendrickiem. Poza tym tobie łatwiej załatwić to telefonicznie. Znasz ludzi w tym mieście, a oni znają ciebie. Jeśli ją znajdziesz, nie mów nic, co mogłoby ją wystraszyć. Na twoim miejscu nie wspominałbym, że jesteś dziennikarką.
– Więc co mam powiedzieć?
– Jak najmniej. Skontaktuję się z tobą później. Dojechałem przez centrum miasta do komendy policji.
Był to prostokątny kamienny gmach, leżący jak ciemny sarkofag w samym środku asfaltowego parkingu. Przekonałem uzbrojoną i umundurowaną wartowniczkę, by wpuściła mnie do małego, ciemnawego gabinetu Mackendricka. Stała w nim wielka szafa na akta, biurko i trzy krzesła, z których jedno zajmował Mackendrick. Jedyne okno było zakratowane.
Mackendrick wpatrywał się w leżący przed nim arkusz maszynopisu. Nie podniósł od razu głowy. Zastanawiałem się, czy czuje się zbyt mało ważny i chce mi w ten sposób pokazać, że jest ważniejszy niż ja. W końcu uniósł ku mnie swe pozbawione wyrazu oczy.
– Pan Archer? Myślałem, że opuścił pan już nasze miasto.
– Pojechałem do Arizony po córkę Biemeyerów. Jej ojciec kazał nas przywieźć jednym z odrzutowców firmy.
Moja informacja zrobiła wrażenie na Mackendricku i zaskoczyła go lekko, a tego właśnie chciałem. Potarł dłonią swój mięsisty policzek, jakby chciał się upewnić, że nadal znajduje się on na swoim miejscu.
– Oczywiście – powiedział. – Pracuje pan dla Biemeyerów. Zgadza się?
– Zgadza się.
– ,Czy interesuje ich zabójstwo Grimesa?
– Grimes sprzedał im ten portret. Istnieją pewne wątpliwości, czy to falsyfikat, czy też naprawdę nowo odkryty obraz Chantry’ego.
– Jeśli Grimes miał z tym coś wspólnego, wątpię, żeby był autentyczny. To ten obraz, który został ukradziony?
– Właściwie nie został ukradziony – powiedziałem – w każdym razie nie za pierwszym razem. Wziął go Fred Johnson, by przeprowadzić na nim w muzeum pewne badania. Ktoś go stamtąd ukradł.
– Czy to wersja Johnsona?
– Tak, i wierzę mu. – Ale kiedy powtarzałem ją, nawet mnie samemu wydała się niezbyt przekonująca.
– A ja nie. I Biemeyer również. Właśnie rozmawiałem z nim przez telefon. – Mackendrick uśmiechnął się z chłodnym zadowoleniem. Zdobył na mnie punkt w nie kończącej się grze o wpływy, pod znakiem której upływało jego życie. – Jeśli zamierza pan dalej pracować dla Biemeyera, niech pan lepiej uzgadnia z nim wszystkie te drobne szczegóły.
– Nie jest moim jedynym źródłem informacji. Rozmawiałem dość długo z Fredem Johnsonem i nie wydaje mi się on przestępcą.
– Niemal każdy nim jest – powiedział Mackendrick. – Trzeba tylko stworzyć mu sposobność. A Fred Johnson ją miał. Być może działał nawet w zmowie z Grimesem. To byłby niezły numer: sprzedać Biemeyerom lewy obraz Chantry’ego i ukraść go na powrót, zanim sprawa wyjdzie na jaw.
– Myślałem o takiej możliwości. Ale wątpię, czy tak było. Fred Johnson nie potrafiłby zaplanować tego rodzaju akcji ani zrealizować jej. A Paul Grimes nie żyje.
Mackendrick wychylił się do przodu, umieścił oba łokcie na blacie biurka i objąwszy lewą dłonią prawą pięść; wsparł na niej podbródek.
– Mogą być w to wmieszane inne osoby. Niemal na1 pewno tak jest. A może mamy do czynienia z grupą złodziei dzieł sztuki, złożoną z pedałów i narkomanów? Żyjemy w zwariowanym świecie.
Rozłączył dłonie i zamachał palcami przed twarzą, jaki by ilustrując tym gestem dzikość świata.
– Czy wie pan, że Grimes był pedałem?
– Tak. Powiedziała mi to dziś rano jego żona. Mackendrick szeroko otworzył oczy.
– To on ma żonę?
– Miał. Wiem od niej, że od dawna żyli w separacji. Ale prowadzi w Copper City sklep z przyborami malarskimi pod nazwiskiem męża.
Mackendrick zapisał coś ołówkiem w żółtym notatniku
– Czy Fred Johnson też jest pedałem?
– Wątpię. Ma dziewczynę.
– Właśnie dowiedziałem się od pana, że Grimes miał żonę.
– To prawda. Fred może mieć skłonności biseksualne. Ale spędziłem z nim sporo czasu i nie zauważyłem nic takiego. Nawet gdyby je miał, to nie znaczy, że jest złodziejem.
– Ukradł obraz.
– Wziął go z wiedzą i za zgodą córki właściciela. Fred jest początkującym historykiem sztuki. Chciał zbadać wiek i autentyczność obrazu.
– Teraz tak mówi.
– Wierzę mu. Naprawdę uważam, że nie powinien siedzieć w więzieniu.
Dłoń i pięść Mackendricka znów połączyły się, jak części jakiegoś mechanizmu.
– Czy Fred Johnson płaci panu za takie gadanie?
– Biemeyer płaci mi, żebym odzyskał jego obraz. Fred twierdzi, że go nie ma. Może więc nadeszła pora, by poszukać go gdzie indziej. Tym właśnie się zajmowałem, mniej lub bardziej świadomie.
Mackendrick czekał. Podzieliłem się z nim swymi informacjami o życiu Grimesa w Arizonie i o jego związkach z Richardem Chantry. Powiedziałem mu też o śmierci Williama, nieślubnego syna Mildred Mead, i o pospiesznym wyjeździe Richarda Chantry z Arizony w lecie 1943 roku.
Mackendrick wziął do ręki ołówek i zaczął rysować na żółtej kartce łączące się z sobą kwadraty; tworzyły one nieregularną szachownicę, której pola symbolizować mogły okręgi, miasta lub obszary jego umysłu.
– Nic o tym nigdy nie słyszałem – przyznał w końcu. – Czy jest pan pewien, że te informacje są wiarygodne?
– Uzyskałem większość z nich od szeryfa, który prowadził dochodzenie w sprawie zabójstwa Williama Meada. Może je pan u niego sprawdzić.
– Zrobię to. Kiedy Chantry przyjechał do Santa Teresa i kupił ten dom nad oceanem, odbywałem służbę wojskową. Wróciłem do cywila, zacząłem od roku 1945 pracować w policji i byłem jednym z niewielu ludzi, którzy go osobiście znali. – Ze słów Mackendricka wynikało, że dzieje tego miasta utożsamiał z własnym życiem. – Przez wiele lat, dopóki nie zostałem sierżantem, patrolowałem ten odcinek plaży. W ten sposób poznałem pana Chantry Miał bzika na punkcie bezpieczeństwa. Stale narzekał, że wkoło jego domu kręcą się jacyś ludzie. Wie pan, jak plaża i ocean przyciągają zawsze nowo przybyłych.
– Czy był nerwowy?
– Chyba można go za takiego uznać. W każdym razie był odludkiem. Nigdy nie słyszałem, żeby wydał przyjęcie czy choćby zaprosił przyjaciół do swego domu. Zresztą o ile wiem, nie miał przyjaciół. Siedział w domu z żoną i facetem imieniem Rico, który był ich kucharzem. I praco wał. Słyszałem, że ciągle zajmował się pracą. Czasem malował przez całą noc i kiedy przejeżdżałem tamtędy podczas porannej służby, w domu paliły się jeszcze światła. – Mackendrick podniósł ku mnie oczy, które patrzały w przeszłość, a teraz znów wypełniły się zdumieniem nad teraźniejszością. – Czy jest pan pewny, że był – pedałem? Nigdy nie widziałem, żeby któryś z nich lubił ciężko pracować.
Nie wspomniałem o Leonardzie da Vinci, żeby nie komplikować całej sprawy.
– Jestem niemal pewny. Może pan spytać kogo innego Mackendrick gwałtownie potrząsnął głową.
– Nie mogę tego zrobić w tym mieście. Santa Teres zawdzięcza mu rozgłos – zniknął dwadzieścia pięć la temu, ale nadal jest jednym z naszych czołowych obywateli. Niech pan uważa, co pan o nim mówi.
– Czy to groźba?
– To ostrzeżenie. Powinien mi pan być za nie wdzięczny. Pani Chantry może pana zaskarżyć i niech pan sobie nie wyobraża, że tego nie zrobi. Tak omotała redakcji gazety, że pozwalają jej czytać przed wydrukowanie wszystkie mające się ukazać wzmianki o mężu. Szczegół nie problem jego zniknięcia musi być traktowany niezwykle delikatnie.
– Jak pan myśli, kapitanie, co się z nim stało? Powiedziałem panu wszystko, co wiem.
– Doceniam to. Jeśli, jak pan twierdzi, był pedałem, to mamy odpowiedź. Żył z żoną przez siedem lat i nie mógł tego dłużej znieść. Zauważyłem u tego rodzaju ludzi jedną wspólną cechę. Ich życie ma różne fazy… nie wytrzymują długiego dystansu, a w dodatku biegną po trudniejszym torze niż większość z nas.
Mackendrickowi udało się mnie zaskoczyć. W jego granitowej strukturze było jednak ziarnko tolerancji.
– Czy tak brzmi oficjalna teoria, kapitanie? – spytałem. – Że Chantry odszedł po prostu z własnej woli? Nie było to morderstwo? Samobójstwo? Szantaż?
Głęboko wciągnął powietrze przez nos i z cichym gwizdem wypuścił je ustami.
– Nawet nie będę panu mówił, ile razy słyszałem już to pytanie. Zdążyłem je już nawet polubić – dodał z ironią. – I zawsze udzielam tej samej odpowiedzi. Nie natrafiliśmy nigdy na żadne poszlaki świadczące o tym, że Chantry mógł zostać zamordowany lub uprowadzony. W świetle dostępnych nam faktów uznaliśmy, że odszedł, ponieważ pragnął rozpocząć nowe życie. A to, co powiedział mi pan o jego skłonnościach seksualnych, tylko potwierdza tę hipotezę.
– Przypuszczam, że zbadano dokładnie ten jego pożegnalny list?
– Jak najdokładniej. Pismo, odciski palców, papier listowy – wszystko. Chantry go pisał, on zostawił na nim odciski, do niego należał papier. I nic nie wskazywało na to, że pisał go pod przymusem. W ciągu dwudziestu pięciu lat, jakie minęły od tej pory, nie natrafiliśmy na żadne nowe poszlaki. Od początku szczególnie interesowałem się tą sprawą, bo znałem Chantry’ego i może pan polegać na wszystkim, co panu powiedziałem. Z jakichś przyczyn poczuł się znużony, miał już dosyć życia w Santa Teresa i wycofał się.
– Niewykluczone, że pojawił się na nowo, kapitanie. Fred Johnson jest zdania, że ukradziony obraz został namalowany przez Chantry’ego, i to zupełnie niedawno.
Mackendrick niecierpliwie machnął lewą ręką.
– Opinia Freda Johnsona to dla mnie za mało. I nie wierzę w tę jego historyjkę, że obraz ukradziono z muzeum. Myślę, że gdzieś go zamelinował. Jeśli to naprawdę Chantry, jest wart sporo pieniędzy. A może pan nie wie, że rodzina Freda Johnsona żyje w nędzy? Jego ojciec jest beznadziejnym pijakiem i nie pracuje już od lat, matka straciła posadę w szpitalu, bo podejrzewano ją o kradzież narkotyków. A zresztą Fred jest odpowiedzialny za stratę tego obrazu, niezależnie od tego, czy zgubił go, sprzedał czy dał komuś w prezencie.
– O jego odpowiedzialności zadecydować może tylko sąd.
– Niech pan nie zaczyna rozmawiać ze mną w ten sposób, Archer. Jest pan prawnikiem?
– Nie.
– Więc niech pan przestanie bawić się w adwokata. Fred przebywa tam, gdzie jest jego miejsce. Pan znajduje się na cudzym terenie. A ja jestem umówiony z zastępcą koronera.
Podziękowałem mu za cierpliwość bez odrobiny ironii. Powiedział mi wiele rzeczy, o których powinienem wiedzieć.
Wychodząc z komendy policji minąłem w drzwiach mego przyjaciela Purvisa. Młody zastępca koronera wyglądał jak dziarski, pełen oddania obrońca społeczeństwa, pozujący fotoreporterom. Mijając mnie nie zwolnił nawet kroku.
Czekałem w pobliżu jego służbowego wozu. Samochody policyjne przyjeżdżały i odjeżdżały. Stadko szpaków przemknęło po niebie jak świergocąca chmura, uciekając przed pierwszym, przedwieczornym zmrokiem. Niepokoiłem się o los siedzącego w więzieniu Freda i żałowałem, że nie udało mi się go wyciągnąć.
Purvis wyszedł wreszcie z gmachu komendy; kroczył teraz wolniej, jak człowiek pewny siebie.
– Co słychać? – spytałem.
– Pamiętasz tego nieboszczyka, którego pokazywałem ci w kostnicy wczoraj wieczorem?
– Nieprędko go zapomnę. Malarz, nazwiskiem Jacob Whitmore.
Purvis przytaknął ruchem głowy.
– Okazuje się, że jednak nie utonął w oceanie. Dziś po południu przeprowadziliśmy bardzo dokładną sekcję zwłok. Whitmore utopił się w słodkiej wodzie.
– Czy to znaczy, że został zamordowany?
– Prawdopodobnie. Tak najwyraźniej uważa Mackendrick. Ktoś utopił go w wannie, a potem wrzucił do oceanu.