35

Korona magnolii wisiała jak przywiązana dp pnia chmura nad osiedlem, które wzięło od niej swą nazwę. Tylko w jednym z domków paliło się światło, stłumione przez zasunięte żaluzje. Zapukałem do zewnętrznych siatkowych drzwi.

Usłyszałem za nimi jakiś ruch, a potem oddech nadsłuchującej w milczeniu osoby.

– Kto tam? – spytał wreszcie kobiecy głos.

– Nazywam się Archer. Jestem prywatnym detektywem pracującym dla Jacka Biemeyera.

– Więc idź pan do diabła – powiedziała spokojnie. – Ale zanim pan to zrobi, może pan wrócić do Biemeyera i zaproponować mu, żeby wybrał się tam również.

– Chętnie, panno Mead. Ja też nie lubię tego sukinsyna. Otworzyła wewnętrzne drzwi, ukazując na tle oświetlonego wnętrza zarys swej drobnej, filigranowej postaci.

– Nie dosłyszałam pańskiego nazwiska.

– Lew Archer.

– Czy przysłał pana Jack Biemeyer?

– Niezupełnie. Ukradziono mu obraz – pani portret. Myślałem, że może zechce pani pomóc mi go odszukać.

– Skąd Jack wiedział, że tu mieszkam? Nie mówiłam o tym żywej duszy.

– Przysłała mnie Paola Grimes.

– Rozumiem. Zrobiłam głupstwo, wpuszczając ją do domu. – Wyprostowała się, jakby zamierzała zatrzasnąć mi drzwi przed nosem. – Jest pechowym członkiem pechowej rodziny.

– Dziś rano rozmawiałem w Copper City z jej matką, Juanitą. Kazała panią serdecznie pozdrowić.

– Tak? To miło z jej strony.

Wymówiłem właściwe hasło. Podeszła bliżej, by otworzyć zewnętrzne drzwi. Do tej pory nie widać było po niej wieku. Teraz zauważyłem, że kuleje i niepewnie kołysze się w biodrach. Przypominała mi niektóre gatunki ptaków morskich, które poruszają się z łatwością w powietrzu i na falach oceanu, ale z trudem chodzą po ziemi.

Jej siwa głowa również przypominała głowę ptaka. Miała wysokie czoło, regularne rysy, zapadłe policzki, cienki, prosty nos i bystre oczy, w których nadal tliła się radość życia. Zauważyła, że na nią patrzę, i uśmiechnęła się. Nie miała jednego przedniego zęba. Jej uśmiech był przez to nieco łobuzerski.

– Podobam się panu? Nie mogę powiedzieć, żeby starość korzystnie wpływała na moją urodę.

– To prawda.

– No i bardzo dobrze – uśmiechała się w dalszym ciągu. – Moja uroda naraziła mnie na liczne kłopoty. Ale nie narzekam. Kobieta nie może mieć w życiu wszystkiego. Dużo podróżowałam – przeważnie pierwszą klasą. Znałam zdolnych i sławnych ludzi.

– Jednego z nich poznałem w Tucson wczoraj.

– Lashmana?

– Tak.

– Co u niego słychać?

– Starzeje się. Ale maluje nadal. Prawdę mówiąc, kiedy tam byłem, pracował właśnie nad pani kolejnym portretem.

Milczała przez chwilę. Uniosła głowę i zauważyłem w jej oczach pustkę.

– Czy wyglądam na nim tak jak teraz, czy tak jak kiedyś?

– Tak jak kiedyś.

– Oczywiście, jakże mogłoby być inaczej. Przecież nie widział mnie, od kiedy się naprawdę postarzałam. – Mówiła o sobie, jakby była pięknym, lecz nietrwałym niestety dziełem sztuki; japońską ikebaną lub pieśnią, której kompozytor nie znał zapisu nutowego. – Ale dość już o mnie. Niech pan opowiada, co porabia Juanita.

Zajęła fotel pod stojącą lampą, ja zaś usiadłem naprzeciwko. Opowiedziałem jej pokrótce o Juanicie Grimes, potem o jej byłym mężu, Paulu, i o jego śmierci.

Wydawała się wstrząśnięta moimi informacjami.

– Nie mogę uwierzyć w śmierć Paula. Był tu ze swoją córką zaledwie kilka dni temu.

– Mówiła mi o tym. Podobno chciał, żeby potwierdziła pani autentyczność swojego portretu.

– O to mu z grubsza chodziło. Niestety, nie mogłam sobie przypomnieć tego obrazu. Miał ze sobą tylko jego małą fotografię, a mnie malowano tyle razy, że dawno już straciłam rachubę. Powiem panu szczerze, że nudzą mnie obrazy, szczególnie te, które przedstawiają moją własną twarz. Od chwili wprowadzenia się tu nie powiesiłam ani jednego, choć mam ich mnóstwo w bocznym pokoju. – Wskazała dłonią na nagie ściany. – Nie chcę, żeby mi przyporninały wszystko, co straciłam.

– Rozumiem to. Ale czy zechciałaby pani raz jeszcze spojrzeć na fotografię obrazu?

– Mojego portretu?

– Chyba tak. To ten sam obraz, którym interesował się Paul Grimes.

Wręczyłem jej fotografię. Obejrzała ją dokładnie w świetle lampy. Potem wydała nieartykułowany pomruk, oznaczający, że poznaje portret.

– Czy widziała go pani już kiedyś, panno Mead?

– Oglądam go po raz trzeci. Po raz drugi w ciągu tego wieczora. Ale nadal nie jestem pewna, kto i kiedy go malował. Na pewno wygląda na dzieło Chantry’ego, ale nie przypominam sobie, żebym do niego pozowała.

– Niektórzy twierdzą, że został namalowany z pamięci, bez modelki, i to, być może, całkiem niedawno.

– To samo mówiła dziś wieczorem ta młoda dziewczyna.

– Jaka dziewczyna?

– Dziennikarka z tutejszej gazety. Powiedziałam jej, że nie udzielam wywiadów. Ale była tak natarczywa, że w końcu pozwoliłam jej przyjść. Muszę przyznać, że robi bardzo sympatyczne wrażenie. Nie na wiele jej się jednak przydałam.

– Czy nazywała się Betty Siddon?

– Zgadza się. Betty Siddon. Zna ją pan?

– Próbowałem się z nią skontaktować. Czy mówiła, dokąd się wybiera po wizycie u pani?

– Powiedziała, że jedzie na jakąś plażę… do Sycamore Beach?

– Może Sycamore Point?

– Chyba ma pan rację. Tak czy owak człowiek, który sprzedał Grimesowi ten obraz, utonął tam przedwczoraj w oceanie. Jak on się nazywał?

– Jake Whitmore. Ale nie utonął w oceanie. Został utopiony w słodkiej wodzie, najprawdopodobniej w czyjejś wannie.

Udało mi się nią wstrząsnąć, choć wcale tego nie zamierzałem. Z jej twarzy odpłynęło życie i cały koloryt. Rysy nadal były ładne, ale oczy stały się martwe jak oczodoły i posągu.

Poruszyła bladofioletowymi ustami.

– Więc ten Whitmore również został zamordowany?

– Takiego zdania są policjanci i koroner.

– Jezu! – Oddychała ciężko jak biegacz.

– Może przynieść pani trochę wody, panno Mead?

– Mam coś lepszego. – Wyciągnęła rękę w stronę stojącego przy ścianie kredensu. – Jest tam butelka whisky Jack Daniels. I szklanki. Niech pan naleje również sobie. Dla mnie bez wody. Podwójną.

Wyjąłem butelkę i nalałem podwójną porcję dla niej oraz pojedynczą dla siebie. Wypiła swoją jednym haustem. Poprosiła o jeszcze jedną podwójną. I tym razem natychmiast opróżniła szklankę. Jej twarz znów nabrała koloru.

– Niech pan łyknie – powiedziała. – Nienawidzę pić sama.

Zacząłem się zastanawiać, czy jest alkoholiczką, i doszedłem do wniosku, że zapewne moje podejrzenia są słuszne.

– Dlaczego pan na mnie tak patrzy? – spytała. – Czy wyglądam śmiesznie? Czy widzi pan w moich oczach coś dziwnego?

– Nie. Skądże?

– Więc proszę się na mnie tak nie gapić.

– Przepraszam. Zresztą muszę już iść.

– Interesuje się pan tą panną Siddon, co?

– Owszem, interesuję się. Czyta pani w myślach.

– Znam mężczyzn – powiedziała. – Czy ona nie jest trochę za młoda dla pana?

– Być może. Kiedy tu przyszła?

– Nie patrzałam na zegarek. Był wczesny wieczór.

– Jak panią znalazła?

– Zadzwoniła do… – Gwałtownie zamknęła usta. Po krótkim, pełnym napięcia milczeniu, podjęła przerwaną wypowiedź: – Nie mam pojęcia.

– Zaczęła pani mówić, że telefonowała do kogoś.

– Tak mówiłam? Zatem wie pan więcej niż ja. Chyba myślałam o czym innym. Skoro musi pan już iść, to nie zatrzymuję pana. Proszę tylko postawić butelkę w takim miejscu, żebym mogła po nią sięgnąć, dobrze?

Dotknęła białą, pomarszczoną dłonią blatu stolika, który stał obok jej fotela.

– Jeszcze nie wychodzę – powiedziałem.

– Wolałabym, żeby pan poszedł. Jestem bardzo zmęczona. Zresztą powiedziałam panu wszystko, co wiem.

– Bardzo w to wątpię, panno Mead. Kiedy byłem w Arizonie, poznałem przypadkiem szereg bardzo interesujących faktów. Na początku lat czterdziestych pani syn William został zamordowany przez nieznanego snrawcę i porzucony na pustyni.

Jej twarz zmieniła się i pobladła.

– Juanita Grimes zawsze dużo gadała.

– Nie była moim głównym źródłem informacji. Morderstwo pani syna było i jest powszechnie znanym faktem. Rozmawiałem z człowiekiem, który znalazł jego ciało i prowadził dochodzenie w tej sprawie. Z szeryfem Brothertonem.

– I co z tego?

– Czy nie chce się pani dowiedzieć, kto zabił pani syna?

– Teraz to już wszystko jedno – powiedziała. – Co za różnica? On nie żyje. Nie żyje od przeszło trzydziestu dwóch lat.

– Ale moim zdaniem człowiek, który go zabił, żyje ladal.

– Skąd pan wie?

– Czuję to przez skórę. Zresztą mam również liczne poszlaki. Zginęli dalsi ludzie: Paul Grimes, Jacob Whitmore. I mężczyzna, którego szczątki wykopano dziś w oranżerii Richarda Chantry.

Chciała coś powiedzieć, ale udało jej się wydobyć głos dopiero przy drugiej próbie.

– Jaki mężczyzna?

– Nie został jeszcze zidentyfikowany, ale to tylko kwestia czasu. Dwadzieścia pięć lat temu pojawił się w domu państwa Chantry z jakąś kobietą i małym chłopczykiem. Między nim a Chantrym doszło do kłótni, potem do bójki. Według wersji, która do mnie dotarła, upadł, uderzył się w głowę i umarł. Państwo Chantry zakopali go.

– Czy wie pan to od pani Chantry? – spytała.

– Między innymi.

Otworzyła szeroko oczy, przy czym jej twarz jakby skurczyła się i zmalała.

– Co jeszcze panu powiedziała?

– To chyba byłoby wszystko. Czy jeszcze coś więcej powinna powiedzieć?

– To ja pana o to pytam.

– A ja podejrzewam, że właśnie pani zna odpowiedź. Dlaczego Jack Biemeyer kupił pani ten dom w Kanionie Chantry’ego?

– Bo go o to poprosiłam.

– Jack Biemeyer nie jest aż tak hojny.

– Dla mnie wtedy bywał. – Lekki rumieniec napłynął do jej twarzy, osiadając na kościach policzkowych. – Przyznaję, że z wiekiem nie zmienił się na korzyść. Ale ja też nie.

– Przypuszczam, że Biemeyer zakupił dla pani ten dom w imieniu całej rodziny Chantrych. A może oni dali go pani w prezencie, za jego pośrednictwem?

– Dlaczego mieliby to robić?

– Żeby zapewnić sobie pani dyskrecję w sprawie morderstwa pani syna.

– Śmierć Williama była faktem ogólnie znanym. Komu mogło zależeć na dyskrecji?

– Jego mordercy. Przypuszczam, że był to Richard Chantry. Natychmiast po tym zabójstwie przeniósł się z Arizony do Kalifornii i nigdy już tam nie powrócił. Śledztwo przeciwko niemu zostało umorzone, o ile w ogóle je wdrożono. Jeśli miała pani jakieś podejrzenia, zachowała je pani dla siebie.

Potrząsnęła głową.

– Nie zna mnie pan. Kochałam mego syna. Kiedy pokazali mi ciało Williama, o mało sama nie umarłam. I niech pan nie zapomina, że on też należał do tej rodziny. Felix Chantry był jego ojcem. Między Williamem a Richardem nie było żadnego konfliktu.

– Więc dlaczego Richard wyjechał z Arizony zaraz po śmierci Williama?

– Nie wiem. Może bał się, że też zostanie zamordowany.

– Tak twierdził?

– Nigdy z nim o tym nie rozmawiałam. Nie widziałam go nawet od tamtej pory.

– Od śmierci Williama?

– Zgadza się, Nie widziałam go od trzydziestu dwóch lat. A od dwudziestu pięciu nikt nie wie, co się z nim dzieje. I dopiero dziś dowiedziałam się od pana, dlaczego. – Poruszyła się niespokojnie i zerknęła na stojącą obok butelkę. – Jeśli zamierza pan zostać jeszcze chwilę, może pan nalać mi następnego drinka. I sobie również.

– Nie, dziękuję. Mam jeszcze tylko kilka pytań i dam pani spokój. Podobno pani zamordowany syn zostawił po sobie żonę i małe dziecko.

Wyraz jej oczu zmienił się, jakby spoglądała daleko w przeszłość.

– Chyba tak.

– Czy to znaczy, że nie jest pani pewna?

– Mówiono mi o nich. Nigdy ich nie widziałam.

– Dlaczego?

– Nie wynikło to z mojej woli. Po prostu oboje zapadli się pod ziemię. Słyszałam plotki, że ta kobieta, wdowa po Williamie, wyszła za kogoś innego i dała chłopcu jego nazwisko.

– Zna pani to nazwisko?

– Niestety nie. Nigdy się ze mną nie kontaktowali.

– Myśli pani, że kontaktowali się z Richardem Chantry?

– Skąd mogę wiedzieć? – powiedziała, odwracając głowę.

– A ta kobieta i chłopczyk, którzy przed dwudziestu pięciu laty odwiedzili dom Richarda Chantry… czy mogła to być wdowa po Williamie i jej syn?

– Nie mam pojęcia. Wydaje mi się, że próbuje pan połączyć dość odległe sprawy.

– Muszę tak robić. Rozwiązanie leży w odległej przeszłości. Czy domyśla się pani, kim mógł być ten mężczyzna, którego zabito i pochowano w oranżerii?

– Nie mam zielonego pojęcia.

– Czy mógł to być pani syn William?

– Chyba pan oszalał. William został zamordowany w Arizonie w roku 1943, czyli siedem lat wcześniej.

– Widziała pani jego zwłoki?

– Tak.

– Podobno były dosyć zmasakrowane? Czy była pani w stanie rozpoznać go z całą pewnością?

– Tak. Byłam. Mój syn William umarł trzydzieści dwa lata temu.

– Co zrobiono z jego zwłokami, kiedy pani je zidentyfikowała?

– Nie jestem pewna.

– To dziwne.

– Czyżby? Jak pan wie, miał w Kalifornii żonę. Żądała, żeby jego ciało zostało odesłane do niej i tam pochowane. Nie miałam nic przeciwko temu. Człowiek umarły odchodzi na zawsze. Nie ma żadnego znaczenia, gdzie się go w końcu pochowa.

Mówiła oschłym, obojętnym tonem, ale miałem wrażenie, że świadomie gwałci własne uczucia. Jakby czytając w moich myślach, dodała:

– Kiedy umrę – chyba już niedługo – chcę, żeby spalono moje ciało i rozsypano prochy na pustyni, w pobliżu Tucson.

– Niedaleko Lashmana?

Spojrzała na mnie z irytacją i jakby pewnym zainteresowaniem. – Cholernie dużo pan wie.

– A pani cholernie mało chce mi powiedzieć, Mildred – odparłem. – Gdzie w końcu pochowany został William?

– Podobno gdzieś w Kalifornii.

– Była pani kiedyś na jego grobie?

– Nie, nie wiem, gdzie to jest.

– A wie pani, gdzie mieszka teraz wdowa po nim?

– Nie. Nigdy nie interesowałam się krewnymi. Opuściłam moją własną rodzinę, kiedy miałam czternaście lat, jeszcze w Denver, i nigdy do niej nie wróciłam. Nigdy też nie tęskniłam za nią.

Ale wpatrywała się przymkniętymi oczami w odległą przestrzeń, jakby chciała prześledzić całą drogę swego życia. Być może odczuła to co ja: podziemny wstrząs, wystarczająco silny, by zmusić umarłego do powstania z grobu.

Загрузка...