29

Wspinając się na ciemne wzgórze i podjeżdżając pod dom Biemeyerów, czułem się wściekły i bezsilny. Budynek jaśniał od świateł, ale panowała w nim kompletna cisza.

Biemeyer sam otworzył mi drzwi. Sprawiał wrażenie człowieka, któremu tylko trzymana w ręku szklanka z cocktailem umożliwia zachowanie równowagi.

– Czego pan, do diabła, chce? – Miał ochrypły, zdarty głos, jakby przez dłuższy czas krzyczał.

– Muszę z panem poważnie porozmawiać, panie Biemeyer.

– Wiem, co to znaczy. Żąda pan znowu pieniędzy.

– Niech pan dla odmiany zapomni o pieniądzach. Nie potrzebuję pańskiej gotówki.

Zrobił zawiedzioną minę. Wciągnął na maszt plik banknotów, a ja nie oddałem im honorów. Powoli jego twarz odzyskała normalny wyraz; otoczone zmarszczkami ciemne oczy spoglądały na mnie wrogo.

– Czy to znaczy, że nie zamierza pan przysłać mi rachunku?

Kusiło mnie, żeby odwrócić się do niego plecami i odejść, być może zdzieliwszy go przedtem pięścią. Ale Biemeyer; i członkowie jego rodziny posiadali potrzebne mi informacje. A praca dla nich zapewniała mi w oczach policji pozycję, której nie mógłbym zdobyć w inny sposób.

– Proszę się nie denerwować – powiedziałem. – Zaliczka, którą mi pan dał, powinna wystarczyć. Jeśli okaże siej zbyt mała, wyślę panu rachunek. Ostatecznie, odnalazłem pańską córkę.

– Ale nie obraz.

– Staram się go odzyskać i zbliżam się już do celu. Czy jest tu jakieś miejsce, w którym moglibyśmy spokojnie porozmawiać?

– Nie – odparł. – Nie ma takiego miejsca. Żądam, ab4 uszanował pan nienaruszalność mego domu. Jeśli nie chce pan tego zrobić, może pan iść do wszystkich diabłów.

Nawet szklanka w jego ręku nie była już nieruchomas Zakołysał nią, wykonując wymowny gest, i wylał nieco alkoholu na wypolerowaną podłogę. Pani Biemeyer wyrosła zza jego pleców, jakby wylewanie alkoholu stanowiło w tej rodzinie ustalony sygnał. W głębi, ukryta częściowo stała nieruchoma i milcząca Doris.

– Myślę, że powinieneś z nim porozmawiać, Jack – powiedziała Ruth Biemeyer. – Sporo przeszliśmy w ciągu tych ostatnich dni. I to, że udało nam się je przeżyć, zawdzięczamy w dużym stopniu panu Archerowi.

Miała na sobie wieczorową suknię. Jej twarz była spokojna i pogodna, ale głos zdradzał rezygnację. Przyszło mi do głowy, że zawarła pewnego rodzaju układ z siłami, które jej zdaniem kierowały losem: jeśli Doris wróci, ja wytrzymam z Jackiem. No cóż, Doris była na miejscu i stała w głębi jak posąg Chirico.

Biemeyer nie zdobył się na podjęcie sporu. Nie pokazał nawet po sobie, że słyszał słowa żony. Odwrócił się po prostu na pięcie i poprowadził mnie do swego gabinetu. Kiedy mijaliśmy Doris, posłała mi lekki, pojednawczy uśmiech. W jej oczach malowały się lęk i czujność.

Biemeyer usiadł za biurkiem, pod fotografią swej kopalni miedzi. Postawił szklankę na blacie i odwrócił się wraz z krzesłem w moim kierunku.

– No dobrze. Czego pan znowu chce?

– Szukam dwóch kobiet. Myślę, że mogą być w tej chwili razem. Jedną z nich jest Betty; Betty Jo Siddon.

Biemeyer pochylił się do przodu.

– Ta reporterka kroniki towarzyskiej? Nie chce pan chyba mi wmawiać, że ona też zaginęła?

– Zaledwie dziś wieczorem. Ale niewykluczone, że grozi jej niebezpieczeństwo. Pan może mi pomóc ją znaleźć.

– Nie wiem jak. Nie widziałem jej od tygodni. Rzadko bywamy na przyjęciach.

– Nie zaginęła na przyjęciu, panie Biemeyer. Nie jestem pewien, co się stało, ale myślę, że pojechała do jednego z tutejszych zakładów dla rekonwalescentów i została uprowadzona. Tak w każdym razie brzmi moja robocza hipoteza.

– Co mogę w tej sprawie zrobić? Nigdy w życiu nie byłem w takim zakładzie. – Spojrzał na mnie wzrokiem stuprocentowego mężczyzny i sięgnął po swój cocktail.

– Panna Siddon poszukiwała Mildred Mead. Zaciśnięta na szklance ręka Biemeyera drgnęła gwałtownie; część napoju wylała mu się na spodnie.

– Nigdy o niej nie słyszałem – powiedział bez przekonania.

– Ją właśnie przedstawia obraz, którego poszukuję. Musiał pan ją poznać.

– W jaki sposób? – spytał. – Nie widziałem tej kobiety nigdy w życiu. Niech pan powtórzy to nazwisko.

– Mildred Mead. Kiedyś, dość dawno temu, kupił jej pan dom w Kanionie Chantry’ego. To bardzo hojny dar dla kobiety, której, jak pan twierdzi, nie widział pan nigdy w życiu. Nawiasem mówiąc pańska córka, Doris, wylądowała w tymże domu przedwczoraj wieczorem. Został przejęty przez jakąś komunę. Mildred sprzedała im dom już kilka miesięcy temu i przeniosła się tutaj. Niech mi pan i tylko nie mówi, że nic pan o tym nie wiedział.

– Nic panu nie mówię.

Jego twarz nabrała barwy jaskrawej czerwieni. Gwałtownie wstał z miejsca. Myślałem, że rzuci się na mnie. Zamiast tego wybiegł z pokoju.

Przypuszczałem, że to już koniec naszej wymiany zdań. Ale wrócił z drinkiem w ręku i znów zasiadł naprzeciw mnie. Na twarzy wystąpiły mu tymczasem blade plamy.

– Czy pan prowadził dochodzenie na mój temat?

– Nie.

– Nie wierzę panu. Skąd pan wie o Mildred Mead?

– Jej nazwisko było wymieniane w Arizonie razem z pańskim.

– Nienawidzą mnie tam – westchnął. – Musiałem kiedyś zamknąć hutę i połowa Copper City została bez pracy.1 Wiem, jak się musieli czuć… sam pochodzę z Copper City. Przed wojną moja rodzina nie miała ani centa. Pracowałem, żeby zarobić na naukę w szkole średniej, a potem ukończyłem studia dzięki grze w futbol. Ale pewnie pan to? już wszystko wie?

Spojrzałem na niego znacząco, jakbym istotnie był o tymi poinformowany, i przyszło mi to bez trudu. Teraz już byłem.

– Czy rozmawiał pan z Mildred? – spytał.

– Nie. Nie widziałem jej.

– Jest już starą kobietą. Ale kiedyś warto było ją widzieć. Piękna dziewczyna. – Otworzył, a potem zacisnął pustą dłoń i wypił łyk cocktailu. – Kiedy wreszcie ją zdobyłem, wszystko nabrało na jakiś czas sensu – i praca, i przeklęte mecze futbolowe, w czasie których o mało nie połamano mi kości. Ale teraz jest już stara. W końcu się zestarzała.

– Czy przebywa w tym mieście?

– Wie pan, że tak, bo inaczej nie zadawałby mi pan tego pytania. W każdym razie była tu. – Wyciągnął wolną rękę i objął nią moje ramię. – Tylko niech pan nie mówi Ruth. Jest obłąkańczo zazdrosna. Wie pan, jakie są kobiety.

Dostrzegłem ruch światła za otwartymi drzwiami gabinetu. Ruth Biemeyer, idąc za własnym cieniem, stanęła w progu.

– To nieprawda, że jestem obłąkańczo zazdrosna – oświadczyła. – Być może okazywałam czasem zazdrość. Ale nie masz prawa mówić o mnie w ten sposób.

Biemeyer wstał i zwrócił się ku żonie, która dzięki swym wysokim obcasom była od niego odrobinę wyższa. Jego twarz zastygła w skurczu pogardliwej nienawiści, nabierając przez to określonego wyrazu, którego dotąd na niej nie dostrzegłem.

– Pożerała cię zazdrość – powiedział. – Przez całe życie. Nie chciałaś mi stworzyć normalnego życia erotycznego, ale nie mogłaś znieść, że zapewniła mi je inna kobieta. Cholernie się starałaś, żebym z nią zerwał. A kiedy to się nie udało, wygryzłaś ją z miasta.

– Było mi wstyd za ciebie – powiedziała z kwaśną słodyczą. – Uganiałeś się za tą biedną, starą kobietą, która była tak chora i zmęczona, że ledwie trzymała się na nogach.

– Mildred nie jest taka stara. Ma więcej seksu w małym palcu niż ty w całym ciele.

– Co ty możesz wiedzieć o seksie. Potrzebowałeś matki, a nie żony.

– Żony? – Ostentacyjnie rozejrzał się po pokoju. – Nie widzę tu żadnej żony. Widzę kobietę, która zatruła mi najlepsze lata życia.

– Bo wolałeś tę starą wiedźmę.

– Nie mów o niej w ten sposób! Ich spór od samego początku był żenująco teatralny.

Mówiąc, patrzyli na mnie kątem oczu, jakbym był sędzią mającym ich oceniać. Pomyślałem o Doris i zacząłem się zastanawiać, czy i ona stanowiła widownię ich sporów.

Przypomniałem sobie jej opowieść o scenie, podczas której ukryła się w łazience, w pojemniku na brudną bieliznę, i na nowo poczułem się wściekły. Tym razem ukryłem swój gniew. Rodzice Doris dostarczali mi wielu potrzebnych informacji. W tej chwili oboje patrzyli jednak na mnie, jakby w obawie, że stracili widownię.

– Dlaczego kupiła pani ten obraz i powiesiła go na ścianie? – spytałem Ruth Biemeyer.

– Nie wiedziałam, że przedstawia Mildred Mead. Jest to dość wyidealizowany portret, a ona jest teraz pomarszczoną, starą babą. Dlaczego miałabym skojarzyć ją z tym obrazem?

– A jednak to zrobiłaś – wtrącił się Biemeyer. – Zresztą ona jeszcze wtedy była ładniejsza, niż ty w swoich najlep szych czasach. Tego właśnie nie mogłaś znieść.

– To ciebie nie mogłam znieść.

– Przynajmniej teraz otwarcie to przyznajesz. Dawniej twierdziłaś, że wszystkie konflikty wynikają z mojej winy. Ja byłem King Kongiem z Copper City, a ty delikatnym dziewczątkiem. Nie jesteś wcale taka cholernie delikatna ani zresztą dziewczęca.

– Nie – przyznała. – Stałam się gruboskórna. Inaczej nie mogłabym z tobą wytrzymać.

Miałem ich już dość. Przeszedłem tego typu kłótnie w okresie rozkładu własnego małżeństwa. Doszły one w końcu do punktu, w którym żadna z wypowiedzi nie była w pełni prawdziwa ani nie przynosiła nadziei na poprawę.

Czułem kwaśny, zwierzęcy gniew, emanujący z ich ciał, i słyszałem szybkie, nierówne oddechy. Stanąłem pomiędzy nimi, zwracając się w stronę Biemeyera.

– Gdzie jest Mildred? – spytałem. – Chcę z nią pomówić.

– Nie wiem. Naprawdę.

– Kłamie – oświadczyła jego żona. – Sprowadził ją do Santa Teresa i wynajął dla niej mieszkanie niedaleko plaży. Mam w tym mieście trochę przyjaciół i wiem, co w trawie piszczy. Widziałam, jak wydeptuje ścieżkę do jej drzwi, jak odwiedza ją codziennie. – Odwróciła się do męża. – Swoją drogą co z ciebie za podlec, żeby wymykać się z przyzwoitego domu i sypiać ze zwariowaną, starą babą.

– Nie sypiałem z nią.

– Więc co robiliście?

– Rozmawialiśmy. Wypijaliśmy kilka drinków i gadaliśmy sobie. Tylko o to nam chodziło.

– Po prostu niewinna przyjaźń, co?

– Oczywiście.

– Zawsze taka była – oświadczyła z ironią.

– Wcale tego nie twierdzę.

– Więc co twierdzisz?

Przez chwilę starał się zapanować nad sobą.

– Kochałem ją – oświadczył.

Popatrzyła na niego bezradnie. Chyba nie powiedział jej tego nigdy dotąd. Wybuchnąwszy płaczem usiadła na jego fotelu, pochylając mokrą od łez twarz aż do kolan.

Biemeyer wydawał się przygnębiony, niemal półprzytomny. Wziąłem go pod ramię i odprowadziłem w przeciwległy koniec pokoju.

– Gdzie jest teraz Mildred?

– Nie widziałem jej od tygodni. Nie wiem, dokąd się przeniosła. Pokłóciliśmy się o pieniądze. Pomagałem jej oczywiście, ale chciała więcej. Żądała, żebym sprawił jej dom ze służbą i pielęgniarką, która mogłaby się nią opiekować. Zawsze miała pomysły na wielką skalę.

– A pan nie chciał ich finansować?

– Zgadza się. Gotów byłem dać jakąś część. Ona nie była w nędzy. Poza tym starzała się… ma siedemdziesiąt I kilka lat. Powiedziałem jej, że kobieta w tym wieku musi i przystosować się do okoliczności. Nie może liczyć na to, że i dalej będzie żyć jak królowa.

– Dokąd się przeniosła?

– Nie mam pojęcia. Wyprowadziła się przed kilku tygodniami nie podając mi adresu. Mówiła, że zamierza przenieść się do jakichś krewnych.

– W tym mieście?

– Nie wiem.

– Nie próbował jej pan znaleźć?

– Po co? – spytał Biemeyer. – Po co, do diabła, miałbym to robić? Między nami nic już od dawna nie było. Po sprzedaży domu w Kanionie miała dość pieniędzy do końca życia. Nic nie jestem jej winien. Szczerze mówiąc zaczynała być irytująca.

On również, ale nie mogłem jeszcze odejść.

– Muszę się z nią skontaktować, a pan może mi w tym pomóc. Czy ma pan kogoś w oddziale Southwestern Savings w Copper City?

– Znam kierownika. Nazywa się Delbert Knapp.

– Może się pan od niego dowiedzieć, gdzie realizowała Mildred Mead czeki za dom?

– Mogę spróbować.

– Musi pan zrobić coś więcej, panie Biemeyer. Przykro mi, że pana naciskam, ale może to być sprawa życia lub!

śmierci.

– Czyjej śmierci? Mildred?

– Być może. Ale chwilowo niepokoję się losem Betty Siddon. Próbuję odnaleźć ją poprzez Mildred. Czy może pan porozumieć się z tym Delbertem Knappem?

– Nie wiem, czy uda mi się go złapać jeszcze dziś. Tak czy owak nie ma w domu potrzebnych dokumentów.

– Z kim kontaktowała się Mildred tu, na miejscu? Czy może mi pan pomóc odszukać te osoby?

– Zastanowię się. Ale niech pan pamięta, że nie chcę, aby moje nazwisko znalazło się w gazetach. Nie życzę sobie, żeby w ogóle o mnie wspominano w związku z Mildred Mead. Im dłużej o tym myślę, tym mniejszą mam ochotę wdawać się w to wszystko.

– Być może zależy od pana życie pewnej kobiety.

– Wszyscy musimy umrzeć – odparł. Wstałem z krzesła i spojrzałem na niego z góry.

– Sprowadziłem z powrotem pańską córkę. Teraz proszę pana o pomoc. Jeśli jej pan nie udzieli, a pannie Siddon stanie się coś złego, zniszczę pana.

– Brzmi to jak groźba.

– Bo jest nią. Jest w pańskim życiu dość gnoju, żeby można pana załatwić.

– Przecież jestem pańskim klientem.

– Zatrudniła mnie pańska żona.

Własny głos brzmiał w moich uszach spokojnie, jakby z pewnej odległości. Ale miałem wrażenie, że moje oczy zmniejszyły się nagle i nie mogłem opanować drżenia.

– Upadł pan chyba na głowę. Mógłbym pana kupić i sprzedać tysiąc razy.

– Nie jestem na sprzedaż. Zresztą to wszystko bzdury. Być może ma pan pieniądze, ale jest pan zbyt skąpy, żeby ich użyć. Jeszcze wczoraj awanturował się pan z powodu nędznych pięciuset dolarów, za które sprowadziłem pańską córkę. Czasem zdaje się panu, że jest pan królem świata, a czasem gada pan jak nędzny żebrak.

Wstał z fotela.

– Złożę na pana skargę w Sacramento. Dopuścił się pan groźby i szantażu. Będzie pan tego żałował do końca życia.

Już tego żałowałem. Ale byłem zbyt wściekły, by próbować go zjednać. Wyszedłem z gabinetu i skierowałem się w kierunku drzwi wyjściowych. Zanim do nich dotarłem, I zatrzymała mnie pani Biemeyer.

– Nie powinien pan był tego mówić.

– Wiem o tym. Przykro mi. Czy mogę skorzystać z telefonu?

– Niech pan nie dzwoni na policję. Nie chcę, żeby tu przyjeżdżali.

– Nie. Muszę porozmawiać z przyjacielem. Wprowadziła mnie do wielkiej, wyłożonej cegłami kuchni, kazała mi usiąść przy stole obok okna i przyniosła telefon z długim przewodem. Okno wychodziło na odległą zatokę. Nieco bliżej, u podnóża góry, stał rozjarzony światłami dom pani Chantry. Nakręcając numer podany mi I przez Fay Brighton, spojrzałem w jego kierunku jeszcze raz i zauważyłem, że w oranżerii palą się lampy.

Numer był zajęty, więc nakręciłem go ponownie.

Tym razem pani Brighton odpowiedziała już po pierwszym sygnale.

– Halo?

– Mówi Archer. No i co, miała pani szczęście?

– Raczej pecha. Kłopot polega na tym, że wszyscy ci ludzie wydają się podejrzani. Może jest w moim głosie coś, co ich do tego skłania. Trochę się boję siedzieć tu sama, rozumie pan. I nic nie udało mi się załatwić.

– Daleko ma pani do końca listy?

– Jestem chyba w połowie. Ale czuję, że nic z tego nie będzie. Czy pozwoli pan, że na dziś zrezygnuję?

Nie odpowiedziałem jej od razu. Zanim się odezwałem, wydała krótkie, przepraszające westchnienie i odłożyła słuchawkę.

Загрузка...