16

Poranny wiatr już ucichł. Powietrze było czyste i ostre. Jastrząb kołysał się nad domem Biemeyerów jak błyszcząca ozdoba zwisająca z nieskończenie wysokiego sufitu.

Państwo Biemeyer wyszli mi naprzeciw. Byli ubrani dość konserwatywnie, jak para małżeńska wybierająca się na pogrzeb, i wyglądali tak, jakby to oni mieli zostać pochowani.

Pani Biemeyer szła przodem. Miała pod oczami ciemne kręgi, których nie udało się jej całkiem zatuszować makijażem.

– Czy ma pan jakieś wiadomości o Doris?

– Zdaje się, że wyjechała wczoraj wieczorem z miasta razem z Fredem Johnsonem.

– Dlaczego jej pan nie zatrzymał?

– Nie uprzedziła mnie, że wyjeżdża. Nawet gdyby to zrobiła i tak nie mógłbym jej zabronić.

– Dlaczego? – Ruth Biemeyer pochyliła się ku mnie, unosząc swą kształtną głowę jak tomahawk.

– Doris jest już w tym wieku, że ma prawo robić, co chce. Może nie mieć dość rozsądku, ale ma wystarczającą ilość lat.

– Dokąd pojechali?

– Chyba do Arizony. Trafiłem na ślad prowadzący do Tucson i myślę, że tam właśnie się wybrali. Nie wiem, czy mają z sobą ten obraz. Fred twierdzi, że ktoś mu go ukradł.

– Bzdury – odezwał się po raz pierwszy Jack Biemeyer. Nie zamierzałem się z nim spierać.

– Zapewne ma pan rację. Jeśli państwo chcecie, żebym pojechał do Tucson, musicie oczywiście liczyć się z dodatkowymi wydatkami.

– Naturalnie. – Biemeyer odwrócił wzrok ode mnie i spojrzał na żonę. – Mówiłem ci, że będziemy narażeni na nowe koszta. Zawsze tak jest.

Miałem ochotę go uderzyć. Zamiast tego, odwróciłem się na pięcie i odszedłem na drugi koniec podjazdu. Nie dotarłem daleko. Zatrzymało mnie wysokie na pieć stóp druciane ogrodzenie.

Stok wzgórza opadał stromo ku krawędzi wąwozu. Na przeciwległym wzniesieniu stała willa pani Chantry, wyglądająca z tej odległości jak mały domek w szklanej kuli.

Stojąca za nią oranżeria pokryta była szklanym dachem. Przez lśniące małe szybki dostrzegłem wśród gęstej zieleni jakiś ruch. Wydawało mi się, że stoją tam naprzeciw siebie dwie osoby, wykonujące zamaszyste gesty, jak para szermierzy, których dzieli zbyt duży dystans, by mogli zrobić sobie jakąś krzywdę.

Usłyszałem za sobą spokojny głos Ruth Biemeyer:

– Proszę, niech pan wróci. Wiem, że Jack potrafi być nieznośny. Bóg mi świadkiem, że się już o tym przekonałam. Ale jest nam pan naprawdę potrzebny.

Nie mogłem się oprzeć jej prośbie i powiedziałem to głośno. Poprosiłem ją jednak, by poczekała chwilę, i wyjąłem z samochodu lornetkę. Dostrzegłem przez nią wyraźnie, co dzieje się w oranżerii pani Chantry. Szpakowata kobieta i czarnowłosy mężczyzna, w którym rozpoznałem Rico, stali w gąszczu chwastów i rozłożystych krzewów orchidei, obcinając je przy pomocy długich, zakrzywionych noży.

– O co chodzi? – spytała Ruth Biemeyer.

Podałem jej lornetkę. Stanęła na palcach, by spojrzeć nad krawędzią płotu.

– Co oni robią?

– Wygląda na to, że porządkują oranżerię. Czy pani Chantry lubi zajęcia ogrodnicze?

– Być może. Ale nigdy dotąd nie widziałam, żeby sama coś robiła.

Podeszliśmy z powrotem do jej męża, który stał przez cały czas nieruchomo obok mojego wozu, pogrążony w gniewnym milczeniu.

– Czy chce pan, żebym pojechał w pańskiej sprawie do Tucson? – spytałem go.

– Chyba tak. Nie mam wyboru.

– Ależ ma pan.

Pani Biemeyer przerwała naszą rozmowę, zerkając na przemian to na mnie, to na męża jak sędzia tenisowy.

– Chcemy, żeby dalej zajmował się pan tą sprawą, panie Archer. Jeśli chce pan otrzymać zaliczkę, chętnie wypłacę ją panu z moich własnych oszczędności.

– Nie będzie to konieczne – wtrącił się Biemeyer.

– Dobrze. Dziękuję ci, Jack.

– Wezmę od państwa pięćset dolarów – powiedziałem. Biemeyer jęknął cicho i wydawał się zdruzgotany. Powiedział jednak, że wypisze mi czek, i wszedł do domu.

– Dlaczego ma taki stosunek do pieniędzy? – spytałem.

– Chyba dlatego, że ich trochę zarobił. Kiedy pracował w kopalni jako młody, biedny inżynier, był zupełnie inny. Ale ostatnio naraził się wielu ludziom.

– Na przykład własnej córce. I własnej żonie. A jak jest z Simonem Lashmanem?

– Tym malarzem? Co pan ma na myśli?

– Rozmawiając z nim dziś rano wymieniłem nazwisko pani męża. Lashman zareagował nieprzychylnie. Szczerze mówiąc powiedział mi, żebym poszedł do diabła, i odłożył słuchawkę.

– Bardzo mi przykro.

– Nie czuję się osobiście dotknięty, ale jego pomoc może mi być potrzebna. Czy dobrze go pani zna?

– Nie znam go wcale. Oczywiście wiem, kto to jest.

– Czy pani mąż go zna? Zawahała się przez chwilę.

– Chyba tak – powiedziała w końcu niechętnie. – Nie mam ochoty o tym rozmawiać.

– Proszę jednak spróbować.

– Nie. To dla mnie zbyt bolesne.

– Dlaczego?

– Wiąże się z tyloma dawnymi wydarzeniami. – Potrząsnęła głową, jakby nadal ciążyła jej przeszłość. Potem zaczęła mówić cicho, obserwując drzwi, za którymi zniknął jej mąż. – Mój mąż i pan Lashman byli kiedyś rywalami. Ta kobieta była starsza od Jacka, należała raczej do pokolenia Lashmana, ale wolał ją ode mnie. Odkupił ją od Laśhmana.

– Mildred Mead?

– A więc słyszał pan o niej, prawda? – Gniew i pogarda zmieniły na chwilę jej głos. – Była znana w całej Arizonie.

– Tak, słyszałem o niej. To ona pozowała do zakupionego przez panią obrazu.

Spojrzała na mnie niepewnie, nie rozumiejąc, o czym mówię.

– Jakiego obrazu?

– Tego, którego pani szuka. Chantry’ego.

– Niemożliwe.

– Ależ tak. Nie wiedziała pani, że to portret Mildred Mead?

Zasłoniła oczy dłonią i mówiła nie patrząc w moim kierunku.

– Właściwie powinnam się domyślić. Jeśli tak było, to wykreśliłam ten fakt z pamięci. Kiedy Jack kupił jej dom, przeżyłam straszny szok. Był lepszy niż ten, w którym ja wtedy mieszkałam. – Opuściła dłoń i zmrużyła oczy, oślepiona mocnym, ostrym światłem. – Musiałam być szalona, kiedy przywiozłam ten obraz i powiesiłam go tutaj. Jack z pewnością wiedział, kogo przedstawia. Nigdy nie powiedział ani słowa, ale zastanawiał się chyba, do czego zmierzam.

– Może go pani spytać, co o tym sądził. Potrząsnęła głową.

– Nie odważę się. Nie chcę wkładać kija w mrowisko. – Spojrzała za siebie, jakby pragnąc się upewnić, czy jej słowa nie docierają do uszu męża, ale nie wyszedł jeszcze z domu.

– A jednak włożyła pani kij w mrowisko. Kupiła pani ten obraz i sprowadziła go do domu.

– To prawda. Chyba straciłam rozum. Nie sądzi pan?

– Pani powinna to wiedzieć lepiej niż ja. To pani rozum.

– Chętnie go komuś odstąpię. – Wyczułem w jej głosie delikatną nutę podniecenia; była zaskoczona swym własnym wyrafinowaniem.

– Czy widziała pani kiedyś Mildred Mead?

– Nie. Nigdy. Kiedy… kiedy wkroczyła w moje życie, specjalnie jej unikałam. Bałam się.

– Jej?

– Siebie – odpowiedziała. – Bałam się, że mogę zrobić coś brutalnego. Musiała być przynajmniej dwadzieścia lat starsza ode mnie. A Jack, który wobec mnie zawsze był takim kutwą, kupił jej ten dom.

– Czy nadal w nim mieszka?

– Nie wiem. Być może.

– Gdzie jest ten dom?

– W Kanionie Chantry’ego, w Arizonie. Na granicy Nowego Meksyku, niedaleko kopalni. Nawiasem mówiąc, jego właścicielem był niegdyś Chantry.

– Ten malarz?

– Jego ojciec, Felix – odparła. – Felix Chantry był inżynierem. To on uruchomił tę kopalnię. Kierował nią aż do śmierci. Dlatego właśnie czułam się tak dotknięta, kiedy Jack kupił dom od jego spadkobierców i ofiarował go tej kobiecie.

– Nie bardzo panią rozumiem.

– To całkiem proste. Jack przejął kopalnię od Felixa Chantry. Był zresztą jego krewnym. Matka Jacka była kuzynką Chantry’ego. Oto jeszcze jeden powód, dla którego powinien był kupić ten dom dla mnie. – W jej głosie rozbrzmiewała niemal infantylna gorycz.

– Czy dlatego właśnie kupiła pani obraz Chantry’ego?

– Być może. Nigdy nie myślałam o tym w ten sposób. Kupiłam go chyba dlatego, że interesował mnie jego autor. Niech pan nie pyta, w jakim sensie mnie interesował, ten problem stał się ostatnio dość drażliwy.

– Czy nadal chce go pani odzyskać?

– Sama nie wiem – odpowiedziała. – Ale chcę odzyskać córkę. Nie powinniśmy tu stać i tracić czasu.

– Wiem o tym. Czekam na ten czek, który miał przynieść pani mąż.

Pani Biemeyer spojrzała na mnie z zakłopotaniem i weszła do domu. Pozostała w nim przez dłuższą chwilę.

Lornetka nadal zwisała na pasku z mojej szyi, przeszedłem więc raz jeszcze na przeciwległy koniec podjazdu i stanąłem nad krawędzią stoku. Ciemnowłosy mężczyzna i szpakowata kobieta nadal zajęci byli wycinaniem rosnących w oranżerii chwastów.

W drzwiach pojawiła się sama pani Biemeyer. Z jej oczu spływały łzy gniewu. Czek, który mi wręczyła, wystawiony był przez nią, nie zaś przez męża.

– Odejdę od niego. – Skierowała swe słowa zarówno do mnie, jak i do własnego domu. – Gdy tylko zakończymy tę sprawę.

Загрузка...