Dom Lashmana stał na skraju pustyni, u podnóża góry, która wyłoniła się przed mymi oczami już na długi czas przed wylądowaniem samolotu. Był to rozległy, jednopiętrowy budynek, otoczony drewnianym płotem, przypominającym miniaturowy ostrokół. Dzień zbliżał się już do końca, ale nadal było gorąco.
Lashman otworzył furtkę w płocie i wyszedł mi na spotkanie. Jego głęboko pobrużdżona twarz okolona była siwymi włosami, opadającymi aż do ramion. Miał na sobie spodnie i koszulę ze spłowiałego, niebieskiego materiału i płaskie mokasyny z koźlej skóry. Niebieskie oczy były, podobnie jak odzież, wyblakłe, na skutek zbyt długiego kontaktu ze światłem.
– Pan Archer?
– Tak jest. Dziękuję, że pozwolił mi pan przyjechać. Stary człowiek zachowywał się w sposób całkowicie swobodny, ale w jego postawie było coś, co zmuszało mnie do traktowania go z szacunkiem. Dłoń, którą mi podał, była powykręcana przez artretyzm i poplamiona farbami.
– W jakim stanie jest Fred Johnson?
– Wydawał się bardzo zmęczony – odparł Lashman. – Ale i podniecony. Podniecenie dodawało mu sił.
– Ale czym było wywołane?
– Chciał jak najprędzej porozmawiać z Mildred Mead. Chodzi mu o ustalenie autorstwa jakiegoś obrazu. Twierdził, że pracuje w muzeum w Santa Teresa. Czy to prawda?
– Tak. A jak dziewczyna?
– Była bardzo spokojna. O ile pamiętam, nie odezwała się ani słowem. – Lashman posłał mi badawcze spojrzenie, ale udałem, że go nie dostrzegam. – Wejdźmy do środka.
Poprowadził mnie przez wewnętrzny dziedziniec do swej pracowni. Jedyne duże okno wychodziło na ciągnącą się aż do horyzontu pustynię. Na sztalugach stał nie dokończony, a być może zaledwie zaczęty, portret kobiety. Kręgi farby wydawały się świeżo położone, a wyłaniające się z nich rysy kobiety przypominały twarz Mildred Mead, która wynurzała się opornie z otchłani minionego czasu. Na stojącym obok stole, poplamionym łuszczącymi się cętkami starej farby, leżała prostokątna paleta, pokryta błyszczącymi barwnymi plamkami.
Zatrzymałem się przed obrazem. Lashman stanął obok mnie.
– Tak, to Mildred. Dopiero zacząłem ten portret, już po naszej rozmowie telefonicznej. Kusiło mnie, żeby namalować ją jeszcze raz. A jestem już w wieku, w którym należy natychmiast wcielać w życie wszystkie nagłe pokusy.
– Czy pozowała panu do tego portretu? Spojrzał na mnie uważnie.
– Nie było jej tu, jeśli to chce pan wiedzieć. Nie widziałem jej prawie od dwudziestu lat. Zdaje się, że powiedziałem to już panu przez telefon – dodał rzeczowo.
– Chyba często ją pan malował?
– Była moją ulubioną modelką. Mieszkała u mnie z przerwami przez dłuższy czas. Potem pojechała na drugi koniec stanu. Nie widziałem jej od tej pory. – W jego głosie rozbrzmiewała dumą, tęsknota i żal. – Inny mężczyzna zaproponował jej układ, który uznała za bardziej korzystny. Nie mam jej tego za złe. Starzała się. Muszę wyznać, że nie traktowałem jej zbyt dobrze.
Jego słowa wzbudziły w moim umyśle pewien rezonans. Ode mnie też odeszła kiedyś pewna kobieta, ale nie porzuciła mnie dla innego mężczyzny. Straciłem ją z własnej winy.
– Czy nadal przebywa w Arizonie? – spytałem.
– Chyba tak. W zeszłym roku przysłała mi kartkę na Boże Narodzenie. Od tej pory nie miałem od niej wiadomości. – Utkwił wzrok w ciągnącej się przed oknem pustyni. – Szczerze mówiąc chętnie bym się z nią skontaktował, choć oboje jesteśmy już starzy jak spróchniałe drzewa.
– Gdzie ona teraz mieszka?
– W Kanionie Chantry’ego, w górach Chiricahua. Niedaleko granicy z Nowym Meksykiem. – Narysował kawałkiem węgla zarysy mapy Arizony i wytłumaczył mi, jak dojechać do kanionu, położonego w południowo-wschodnim zakątku stanu. – Biemeyer kupił dla niej przed dwudziestu laty dom Chantry’ego i od tej pory tam właśnie mieszka. Zawsze chciała go mieć zależało jej na nim bardziej niż na tym facecie.
– Ma pan na myśli Jacka Biemeyera?
– I Felixa Chantry, który wybudował dom i uruchomił kopalnię miedzi. Zakochała się w willi Felixa Chantry i w jego kopalni o wiele wcześniej niż w nim samym. Powiedziała mi, że zamieszkanie w tym domu było marzeniem jej życia. Została jego kochanką i urodziła mu nawet nieślubnego syna, ale dopóki żył, nigdy nie pozwolił jej się tam wprowadzić. Pozostał przy żonie i synu, którego z nią miał.
– To znaczy z Richardem – stwierdziłem. Lashman kiwnął głową.
– Wyrósł na zupełnie dobrego malarza. Muszę to przyznać, choć nienawidziłem jego ojca. Richard Chantry miał prawdziwy talent, ale nie wykorzystał go w pełni. Brakowało mu wytrwałości. A w tym zawodzie jest ona naprawdę niezbędna. – Jego pobrużdżona twarz oświetlona wpadającymi przez okno promieniami popołudniowego słońca wyglądała jak oblicze metalowego posągu, symbolizującego wytrwałość.
– Czy myśli pan, że Richard Chantry żyje?
– To samo pytanie zadał mi młody Fred Johnson. Dam panu tę samą odpowiedź. Moim zdaniem Richard już umarł – podobnie jak jego brat – ale nie ma to większego znaczenia. Malarz, który wyrzeka się swego zawodu w połowie kariery – jak to przecież zrobił Richard – jest już właściwie martwy. Ja też pewnie umrę w dniu, w którym przestanę pracować. – Zagłębiony w swych błądzących myślach starzec obsesyjnie, choć z niesmakiem wracał do problemu własnej śmiertelności. – I taki będzie szlachetny koniec marnego człowieka – jak mawialiśmy w czasach, kiedy byłem jeszcze chłopcem.
– Co stało się z synem Felixa Chantry’ego i Mildred, tym bratem z nieprawego łoża?
– Z Williamem? Umarł młodo. William był jedynym członkiem tej rodziny, którego znałem i lubiłem. Mieszkał u mnie razem z matką przez kilka lat, choć z przerwami. Studiując w tutejszej akademii sztuk pięknych używał nawet mojego nazwiska. Ale wstąpiwszy do wojska przybrał nazwisko matki. Żył jako William Mead i pod tym nazwiskiem umarł.
– Czy zginął w czasie wojny?
– William umarł w mundurze, ale był wtedy na urlopie – odparł poważnym tonem Lashman. – Został pobity na śmierć, a jego ciało porzucono na pustyni, niedaleko miejsca, w którym mieszka obecnie jego matka.
– Kto go zamordował?
– Nigdy tego nie ustalono. Jeśli potrzebuje pan dokładniejszych informacji, radzę się skontaktować z szeryfem Brothertonem z Copper City. On przeprowadził śledztwo czy też je spartaczył. Nie znam dotąd wszystkich okoliczności. Kiedy Mildred wróciła tu, zidentyfikowawszy zwłoki Williama, nie odezwała się ani słowem przez przeszło tydzień. Wiem, co musiała przeżywać. William nie był moim synem i nie widziałem go już wtedy przez długi czas, ale czułem się tak, jakbym stracił własne dziecko.
Milczał przez chwilę, potem ciągnął dalej:
– Zamierzałem zrobić z niego malarza. Prawdę powiedziawszy wczesne prace Williama były lepsze niż obrazy jego przyrodniego brata i Richard złożył mu komplement, imitując jego styl. Ale to właśnie William został zjedzony przez robaki.
Odwrócił się ku mnie z gniewem, jakbym na powrót sprowadził do jego domu śmierć.
– Sam zostanę przez nie niedługo zżarty. Ale zanim to nastąpi, zamierzam namalować jeszcze jeden portret Mildred. Niech jej pan to powie, dobrze?
– Dlaczego sam jej pan tego nie powie?
– Może to zrobię.
Zauważyłem, że Lashman chce się mnie pozbyć, zanim skończy się popołudniowe światło. Spoglądał co chwila w kierunku okna. Przed wyjściem pokazałem mu jeszcze fotografię obrazu, który wyniósł Fred z domu Biemeyerów.
– Czy to Mildred?
– Tak, to ona.
– Może mi pan powiedzieć, kto malował portret?
– Nie potrafię tego na pewno stwierdzić. W każdym razie na podstawie małej, czarno-białej fotografii.
– Ale czy przypomina obrazy Chantry’ego?
– Chyba tak. Właściwie jest też podobny do moich wczesnych prac. – Spojrzał na mnie nagle; w jego wzroku malowała się powaga, zmieszana z rozbawieniem. – Nie zdawałem sobie aż do tej chwili sprawy, że mogłem wywrzeć na Chantry’ego pewien wpływ. Nie ulega wątpliwości, że ten, kto namalował ten obraz, musiał oglądać moje wczesne portrety Mildred Mead. – Zerknął w kierunku stojącej na sztalugach głowy modelki, jakby mogła ona potwierdzić jego twierdzenie.
– Ale to nie pański obraz, prawda?
– .Nie. Tak się składa, że potrafię malować lepiej.
– Lepiej niż Chantry?
– Chyba tak. Oczywiście, ja nie zniknąłem. Zostałem na miejscu i kontynuowałem pracę. Nie zdobyłem takiej sławy jak ten zaginiony artysta. Ale przetrwałem go, i Bóg
119 mi świadkiem, moje prace przeżyją jego twórczość. Ten portret, który maluję teraz, będzie trwalszy niż dorobek Chantry’ego.
Lashman mówił teraz gniewnym, młodzieńczym głosem. Jego twarz była zaczerwieniona z podniecenia. Odniosłem wrażenie, że nawet teraz, jako starzec, nadal współzawodniczy z Chantrym o prawa do Mildred Mead.
Chwycił pędzel i trzymając go w dłoni jak broń, odwrócił się z powrotem w stronę nie skończonego portretu.