8

Zostawiłem samochód i pieszo poszedłem w stronę szpitala. Miałem nadzieję, że pani Johnson udzieli mi kilku dodatkowych informacji na temat Freda. Było już niemal całkiem ciemno; wśród drzew świeciły rozsiane z rzadka lampy uliczne. Przed sobą na trotuarze dostrzegłem kilka plamek, jakie zostawia kapiąca oliwa; idąc dalej zauważyłem, że odległość między śladami padających kropel stopniowo się zmniejsza.

Dotknąłem palcem jednej z plamek i uniosłem go do światła. Płyn miał czerwonawy odcień, zapachnie przypominał oliwy.

Przede mną, na przylegającym do trotuaru trawniku, ktoś głośno zachrapał. Był to jakiś mężczyzna, leżący twarzą do ziemi. Podbiegłem do niego i przyklęknąłem na trawie. Miał na potylicy ciemną, lśniącą plamę krwi. Uniosłem go nieco, by obejrzeć twarz. Również była zakrwawiona.

Jęknął i próbował się unieść, wykonując żałosną i bezradną parodię pompki, a potem znów runął na twarz. Odwróciłem nieco jego głowę, by mógł swobodniej oddychać.

Otworzył jedno oko.

– Chantry? – wymamrotał. – Zostaw mnie w spokoju.

Potem znów zaczął nierówno sapać, jak człowiek o zmasakrowanej twarzy. Zorientowałem się, że jest niebezpiecznie ranny. Zostawiłem go na trawniku i dobiegłem do bramy szpitalnego ambulatorium. Czekało tam na składanych krzesełkach siedmiu czy ośmiu pacjentów, w tym kilkoro dzieci. Znękana młoda pielęgniarka za kontuarem przypominała żołnierza broniącego barykady.

– Niedaleko stąd, na tej samej ulicy, leży jakiś ciężko ranny mężczyzna – powiedziałem.

– Więc niech go pan przyniesie.

– Nie mogę. Potrzebna jest karetka.

– Jak daleko stąd?

– Zaraz za przecznicą.

– Nie mamy tu karetki. Jeśli chce pan zadzwonić po pogotowie, tam w rogu stoi automat. Ma pan dziesięć centów?

Podała mi numer. Po niespełna pięciu minutach przed wejściem zatrzymała się karetka. Usiadłem obok kierowcy i pokazałem mu, jak dojechać do krwawiącego na trawie mężczyzny.

Chrapał teraz ciszej i mniej regularnie. Sanitariusz skierował na niego światło latarki. Przyjrzałem mu się dokładniej. Miał jakieś sześćdziesiąt lat, spiczastą siwą brodę i gęste, siwe, zakrwawione włosy. Wyglądał jak śmiertelnie ranny lew morski, a jego chrapanie przypominało dochodzący z oddali ryk tego zwierzęcia.

– Czy zna go pan?

Myślałem właśnie o tym, że jego wygląd odpowiadał rysopisowi Paula Grimesa, handlarza obrazami, podanemu przez właściciela sklepu z napojami alkoholowymi.

– Nie – odparłem. – Nigdy go nie widziałem. Sanitariusz ułożył go delikatnie na noszach i dowiózł pod bramę szpitalnego ambulatorium. Pojechałem razem z nimi i stałem obok karetki, kiedy go z niej wynosili. Uniósł się na rękach, niemal zakłócając równowagę noszy, i zwrócił ku mnie swą zmasakrowaną, błyszczącą, zastygłą twarz.

– Znam cię, sukinsynu – powiedział.

Potem opadł na plecy i znieruchomiał. Sanitariusz pospieszył z nim do szpitala. Ja zostałem przed budynkiem, wiedząc, że zjawi się policja.

Przyjechali nie oznakowanym samochodem; dwaj sierżanci wydziału śledczego – mieli letnie, lekkie mundury, ale ich twarze były chłodne jak zimowy wiatr. Jeden z nich wszedł do szpitala, drugi, sierżant Leverett, zatrzymał się przy mnie.

– Czy zna pan rannego?

– Nigdy go nie widziałem. Znalazłem go na ulicy.

– Więc dlaczego wezwał pan do niego pogotowie?

– Wydawało mi się to dość logicznym posunięciem.

– Dlaczego nie zadzwonił pan po nas?

– Wiedziałem, że ktoś to zrobi. Leverett poczerwieniał lekko.

– Gada pan jak sprytny łobuz. Kim pan właściwie, do diabła, jest?

Przełknąłem wściekłość i poinformowałem go, że jestem prywatnym detektywem, pracującym na zlecenie państwa Biemeyer. Leverett znał to nazwisko i usłyszawszy je zmienił ton i zachowanie. – Czy mogę prosić o pańskie dokumenty?

Pokazałem mu je. Spytał, czy zechciałbym zatrzymać się jeszcze przez chwilę. Powiedziałem mu, że zechciałbym.

Swobodnie interpretując swą obietnicę, powoli doszedłem do najbliższej przecznicy i odszukałem na trotuarze miejsce, w którym pojawiły się plamki krwi. W ciepłym powietrzu już niemal wyschły.

Nie opodal stał przy krawężniku stary, czarny kabriolet ze złożonym dachem. Kluczyk tkwił w stacyjce. W szparę między siedzeniem a oparciem wetknięta była biała, kwadratowa koperta. Na półce za siedzeniem leżał stos niewielkich, olejnych obrazów, a obok białe sombrero.

Zapaliłem lampkę nad tablicą rozdzielczą i obejrzałem białą kopertę. Było to zaproszenie na cocktail opiewające na nazwisko Paul Grimes, napisane na papierze listowym pani Chantry i podpisane „Francine Chantry”. Przyjęcie miało się odbyć tego wieczora o ósmej.

Zerknąłem na zegarek – ósma właśnie minęła. Potem obejrzałem stos leżących za siedzeniem obrazków. Dwa z nich miały staroświeckie, złocone ramy, reszta była nie oprawiona. Nie przypominały żadnego z widzianych przeze mnie obrazów Richarda Chantry.

Nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Było tam kilka pejzaży morskich i nadmorskich, które wydały mi się dość marne, oraz jeden portret kobiecy, który uznałem za całkowite nieporozumienie. Ale nie ufałem w pełni swemu oku i gustowi.

Wziąłem jeden z pejzaży morskich i umieściłem go W bagażniku swego wozu. Potem ruszyłem na powrót w kierunku szpitala.

Po drodze spotkałem Leveretta i drugiego sierżanta służby śledczej. Towarzyszył im szef wydziału śledczego, kapitan Mackendrick, potężnie zbudowany mężczyzna w średnim wieku; miał niebieski, pomięty garnitur, pasujący do jego zmiętej twarzy. Poinformował mnie, że człowiek, którego znalazłem, nie żyje. Ja podzieliłem się z nim swymi przypuszczeniami na temat tożsamości zmarłego.

Mackendrick szybko przetrawił moje informacje i zrobił w czarnym notesie kilka notatek. Szczególnie zainteresowała go wiadomość, że Grimes wspomniał tuż przed śmiercią o Richardzie Chantry.

– Pamiętam Chantry’ego – stwierdził. – Byłem jeszcze nowicjuszem, kiedy zainscenizował swoje słynne zniknięcie.

– Myśli pan, że zniknął z własnej woli?

– Jasne. Było na to mnóstwo dowodów.

Nie powiedział mi, jakie to były dowody. Ja nie poinformowałem go, dokąd się wybieram.

Загрузка...