III

Pannę Dakers obudził dzwonek budzika. Fosforyzujące wskazówki pokazywały szóstą piętnaście. Nawet przy rozsuniętych zasłonach w pokoju było nadal całkiem ciemno. Ledwo widoczny, jaśniejszy prostokąt okna odbijał dalekie światła szpitala, gdzie nocna zmiana roznosiła już pierwszą, poranną herbatę. Przez chwilę leżała nieruchomo, dając sobie czas na rozbudzenie, na zebranie sił przed wstaniem z łóżka. Spała dobrze mimo burzy, na którą nie zwróciła większej uwagi. Nagle w przypływie radości zdała sobie sprawę, że z optymizmem patrzy na nadchodzący dzień. Poczucie przygnębienia i lęku, przygniatające ją poprzedniego wieczoru i w ciągu poprzednich tygodni, minęło jak ręką odjął. Z pewnością wszystkiemu winne było zmęczenie i chwilowa depresja. Od śmierci Pearce żyła w czarnym tunelu, a teraz, jakimś cudem, wyszła na światło dzienne. Było to jak ranek Bożego Narodzenia w dzieciństwie. Jak początek wakacji. Jak przebudzenie się bez gorączki po długiej chorobie z błogą świadomością, że mama jest obok i czeka nas miły okres rekonwalescencji. Był to powrót do normalnego życia.

Dzień zaświecił przed nią pełnym blaskiem. Przejrzała w myśli jego obietnice i przyjemności. Rano miały wykład z farmacji. To ważne. Zawsze była słaba z dozowania lekarstw. Później, po przerwie na kawę, doktor Courtney-Briggs poprowadzi swoje seminarium z trzecim rokiem. To rzadki przywilej, aby chirurg jego rangi poświęcał czas na szkolenie pielęgniarek. Bała się go trochę, zwłaszcza jego krótkich, ostrych pytań. Ale tego ranka będzie odważna i nie zawaha się przy odpowiedzi. Później, po południu, autobus szpitalny weźmie je do miejscowej kliniki położniczej, żeby mogły asystować w pracy tamtejszego personelu. To też było ważne dla kogoś, kto chciał w przyszłości zostać pielęgniarką okręgową. Leżała jeszcze przez chwilę, kontemplując ten bogaty program, potem wyskoczyła z łóżka, wsunęła kapcie, włożyła swój tani szlafroczek i udała się na koniec korytarza do kuchenki.

Studentki w Nightingale były wzywane na śniadanie przez jedną z pokojówek punktualnie o siódmej, ale większość dziewcząt, przyzwyczajona do wczesnego wstawania podczas pracy na oddziałach, nastawiała budziki na szóstą trzydzieści, żeby dać sobie czas na herbatę i plotki. Ranne ptaszki już tam były. Małe pomieszczenie, jasno oświetlone i przytulne, pachniało jak zawsze herbatą, gotowanym mlekiem i detergentem. Wszystko było kojąco znajome. Bliźniaczki, lekko opuchnięte od snu, owinięte w jaskrawoczerwone szlafroki, już nastawiły wodę. Maureen przyniosła tranzystor i poruszała biodrami w rytm muzyki z porannego programu BBC. Jej bliźniaczka postawiła dwa wielkie kubki na tacy i gmerała w puszce herbatników. Oprócz nich była jeszcze Madeleine Goodale, która, ubrana w wiekowy szlafrok w kratę, czekała z czajniczkiem w dłoni na pierwsze obłoczki pary, zwiastujące zagotowanie się wody. W swoim pełnym optymizmu i pogody nastroju, panna Dakers miała ochotę je uściskać.

– Gdzie się podziewa Fallon? – spytała Maureen Burt bez większego zainteresowania.

Fallon zwykle ostatnia wstawała z łóżka, ale pierwsza parzyła herbatę. Miała zwyczaj wracać z nią później do sypialni i wylegiwać się do ostatniego momentu przed zejściem na śniadanie. Lecz tego ranka jej osobisty czajniczek z filiżanką i spodkiem od kompletu stał nadal na półce kredensu obok pojemnika z zieloną chińską herbatą, którą przedkładała nad silny, brązowy napar, jakim reszta grupy raczyła się o brzasku dnia.

– Zajrzę do niej – zaofiarowała się panna Dakers, pełna dobrych chęci i szczęśliwa, że uwolniła się od napięcia towarzyszącego jej w ostatnich tygodniach.

– Poczekaj chwilę, weźmiesz jej filiżankę naszej herbaty – powiedziała Maureen.

– Nie będzie chciała indyjskiej. Zobaczę tylko, czy się obudziła, i powiem, że woda już się gotuje.

Przez chwilę miała nawet ochotę zaparzyć Fallon jej własną herbatę, ale się rozmyśliła. Nie żeby Fallon była szczególnie chimeryczna czy nieprzewidywalna, lecz utarło się, że nikt nie rusza jej osobistych rzeczy ani nie oczekuje, by były do wspólnego użytku. Miała tylko parę własnych przedmiotów, ale wszystkie były drogie, eleganckie, starannie wybrane i tak ściśle związane z jej osobą, że wydawały się nietykalne.

Panna Dakers niemal biegiem puściła się do pokoju Fallon. Drzwi nie były zamknięte. Nie zdziwiło jej to. Odkąd parę lat temu jedna ze studentek rozchorowała się i była zbyt słaba, żeby podejść i otworzyć drzwi, zakazano dziewczętom zamykać się na noc. Po śmierci Pearce niektóre z nich przekręcały klucz, lecz nawet jeśli siostry coś podejrzewały, to nic nie mówiły Może one też lepiej spały za zaryglowanymi drzwiami. Ale Fallon się nie bała.

Zasłony były starannie zaciągnięte. Lampka nocna paliła się, lecz jej abażur był tak ustawiony, że rzucał jasny krąg na przeciwległą ścianę, a zacieniał łóżko. Na poduszce widać było zmierzwione, czarne włosy. Panna Dakers wymacała kontakt i na ułamek sekundy się zawahała. Potem nacisnęła go bardzo lekko i delikatnie, jakby można było łagodnie i stopniowo oświetlić pokój, żeby oszczędzić Fallon gwałtownego wyrwania ze snu. Rozbłysło światło. Zamrugała, na moment oślepiona, i podeszła cicho do łóżka. Nie krzyknęła ani nie zemdlała. Stała absolutnie nieruchomo, patrząc na ciało Fallon i uśmiechając się lekko, z wyrazem zaskoczenia. Nie miała wątpliwości, że Fallon nie żyje. Jej oczy nadal były szeroko otwarte, ale zimne i matowe, jak oczy śniętej ryby Dakers pochyliła się i zajrzała w nie, jakby chcąc przywrócić im blask albo szukając w nich na próżno własnego odbicia. Potem wolno odwróciła się i wyszła, gasząc światło i zamykając za sobą starannie drzwi. Szła korytarzem jak w śnie, zataczając się i trzymając rękami ścian.

Studentki w kuchni w pierwszej chwili nie zauważyły jej powrotu. Później nagle wbiły się w nią trzy pary oczu wyrażające nieme pytanie. Panna Dakers oparła się o framugę drzwi i otworzyła usta. Nie wyszedł z nich żaden dźwięk. Coś się stało z jej gardłem. Jej szczęka trzęsła się spazmatycznie, a język przykleił się do podniebienia. Oczy patrzyły błagalnie. Wydawało się, że jej walka o głos trwa całe minuty. Kiedy go w końcu odzyskała, oznajmiła spokojnie i z lekkim zdziwieniem:

– Chodzi o Fallon. Ona nie żyje.

Uśmiechnęła się, jakby budząc ze snu, i cierpliwie wyjaśniła:

– Ktoś zamordował Fallon.

Kuchnia opustoszała. Nie słyszała zbiorowego biegu na korytarzu. Była sama. Czajnik gwizdał, pokrywka podskakiwała pod naporem pary. Ostrożnie zgasiła gaz, marszcząc brwi z wyrazem skupienia. Bardzo wolno, jak dziecko, któremu powierzono trudne zadanie, wyjęła z kredensu pojemnik wraz z eleganckim czajniczkiem, filiżanką i spodkiem, i nucąc cicho pod nosem, zaparzyła Fallon jej poranną herbatę.

Загрузка...