Dalgliesh szybko załatwił swoje sprawy w Scotland Yardzie i o jedenastej był już w North Kensington.
Pod numerem 49 na Millington Square stał duży, zniszczony budynek w stylu włoskim, z odpadającym tynkiem. Nie było w nim nic rzucającego się w oczy. W tej dzielnicy stały setki podobnych domów. Został najwyraźniej podzielony na małe kawalerki, bo w każdym oknie wisiała inna firanka i sprawiał wrażenie przeludnionego. Przy wejściu nie było rzędu dzwonków ani listy lokatorów. Drzwi frontowe były otwarte. Dalgliesh wszedł do środka i natychmiast owionął go zapach kuchni, pasty do podłogi i brudnych ubrań. Ściany holu pokrywała tapeta z grubego, wytłaczanego papieru, pomalowana teraz na kolor ciemnobrązowy i lśniąca, jakby nasiąknęła tłuszczem i potem. Podłoga i schody były wyłożone wzorzystym linoleum, tu i ówdzie załatanym jaśniejszym, nowszym wzorem w miejscach, gdzie dziury byłyby niebezpieczne, lecz poza tym podartym i zniszczonym. Drewniane powierzchnie zamalowano zgniłą zielenią. Nigdzie nie było śladu życia, nawet o tej porze dnia, ale czuł obecność ludzi za szczelnie zamkniętymi i ponumerowanymi drzwiami, kiedy nie spotkawszy nikogo po drodze wchodził na górę.
Znalazł numer 14 w głębi najwyższego piętra. Kiedy podszedł do drzwi, usłyszał stukot maszyny do pisania. Zapukał głośno i dźwięk się urwał. Czekał ponad minutę, zanim drzwi się uchyliły i spojrzała na niego para podejrzliwych i niechętnych oczu.
– Kim pan jest? Pracuję. Moi przyjaciele wiedzą, że nie należy odwiedzać mnie rano.
– Niestety nie należę do pańskich przyjaciół. Mogę wejść?
– Proszę. Ale nie mogę poświęcić panu wiele czasu. I chyba szkoda pańskiego trudu. Nie chcę się do niczego przyłączyć, nie mam czasu. I nie chcę niczego kupować, bo nie mam pieniędzy. Poza tym mam już wszystko, czego potrzebuję.
Dalgliesh pokazał mu legitymację.
– Niczego nie sprzedaję ani nie kupuję, nawet informacji, które są celem mojej wizyty. Chodzi o Josephine Fallon. Jestem oficerem policji i prowadzę dochodzenie w sprawie jej śmierci. Pan, jak rozumiem, nazywa się Arnold Dowson.
Drzwi otworzyły się szerzej.
– Proszę, niech pan wejdzie. – W szarych oczach nie było strachu, tylko pewna rezerwa.
Pomieszczenie, w którym się znalazł, okazało się dość niezwykłe – była to mała mansarda ze skośnym sufitem i oknem w dachu, umeblowana niemal wyłącznie surowymi, drewnianymi skrzynkami, na których widniały gdzieniegdzie nazwy sklepów lub winiarni. Ustawiono je sprytnie jedne na drugich, tak że ściany przypominały plastry miodu z jasnymi komórkami różnych wielkości i kształtów, w których umieszczono wszystkie niezbędne do życia przedmioty. Stały w nich książki w twardych okładkach i osobno tanie, pomarańczowe tomiki. W jednej znajdował się mały piecyk elektryczny, zupełnie wystarczający do ogrzania tak niewielkiego pokoju, w innej leżał równy stosik czystych choć niewyprasowanych ubrań. W jeszcze innej były niebieskie kubki i talerzyki, w kolejnej pamiątkowe drobiazgi: muszle, pies z porcelany, mały słoiczek z ptasimi piórkami. Pod oknem stało pojedyncze łóżko nakryte kocem, obok jeszcze jedna przewrócona dnem do góry skrzynka, pełniąca rolę stołu. Jedyne dwa krzesła były z gatunku piknikowych, składanych mebli. Dalglieshowi przypomniał się artykuł z niedzielnego dodatku do gazety, jak urządzić kawalerkę za mniej niż pięćdziesiąt funtów. Arnold Dowson zrobił to zapewne za połowę tej sumy. Jednak wnętrze sprawiało dość miłe wrażenie. Dominowała funkcjonalność i prostota. Może było tu nieco zbyt klaustrofobicznie na niektóre gusta, a pedantyczny porządek i sposób, w jaki wykorzystano każdy centymetr przestrzeni miał w sobie coś obsesyjnego, co nie pozwalało czuć się w pełni swobodnie. Było to mieszkanie samowystarczalnego, dobrze zorganizowanego człowieka, który, jak sam powiedział, miał tu wszystko, co chciał.
Lokator pasował do pokoju. Wyglądał aż za schludnie. Był to młody chłopak, zdaniem Dalgliesha niewiele po dwudziestce. Miał na sobie czysty, jasnobeżowy pulower z równo podwiniętymi rękawami, spod którego wystawał rąbek śnieżnobiałej koszuli. Wypłowiałe niebieskie dżinsy, bez śladu plamki, były świeżo wyprane i zaprasowane w kant, a nogawki miały starannie podwinięte i przyszyte mankiety, co dawało osobliwy efekt przy takim nieformalnym stroju. Był w sandałach na klamerki, jakie zwykle noszą dzieci, i bez skarpetek. Bardzo jasne włosy miał obcięte na pazia i wyglądał jak średniowieczny giermek. Twarz pod lśniącą grzywką była koścista i wrażliwa, nos haczykowaty i zbyt duży, usta małe, wyraźnie zarysowane, z grymasem rozdrażnienia. Ale najbardziej wyróżniającą cechą były jego uszy. Były to najmniejsze uszy, jakie Dalgliesh kiedykolwiek widział u mężczyzny, i całkiem pozbawione koloru, nawet na koniuszkach. Jakby były ulepione z wosku. Arnold Dowson, siedząc na skrzynce po pomarańczach z rękami spuszczonymi luźno między kolanami i wzrokiem wbitym w Dalgliesha, wyglądał jak centralny akcent surrealistycznego obrazu – pojedynczy, precyzyjnie zarysowany na tle wielokomórkowej ściany. Dalgliesh podciągnął bliżej jedną ze skrzynek i usiadł naprzeciwko chłopca.
– Jak rozumiem, wiesz, że nie żyje? – spytał.
– Tak. Przeczytałem o tym w porannej prasie.
– Wiedziałeś, że była w ciąży?
To przynajmniej wywołało jakąś emocję. Napięta twarz chłopaka pobladła. Podrzucił głowę i przez chwilę wpatrywał się w Dalgliesha bez słowa.
– Nie. Nie wiedziałem. Nie powiedziała mi.
– Była w trzecim miesiącu. Czy to mogło być twoje dziecko? Dowson spojrzał na swoje ręce.
– Sądzę, że tak. Nie stosowałem żadnych środków ostrożności, jeśli to pan ma na myśli. Powiedziała, żebym się nie martwił, że ona się tym zajmie. W końcu była pielęgniarką. Myślałem, że wie, jak dbać o siebie.
– Mam wrażenie, że tego akurat nigdy nie wiedziała. Może lepiej opowiedz mi o wszystkim.
– Muszę?
– Nie, nie musisz. Możesz domagać się obecności adwokata, robić mnóstwo trudności, gmatwać i mocno opóźnić przesłuchanie. Ale czy to ma sens? Nikt cię nie oskarża o to, że ją zamordowałeś. Ale ktoś to zrobił. Znałeś ją i zapewne lubiłeś. W każdym razie przez jakiś czas. Jeśli chcesz pomóc, najlepiej zrobisz, opowiadając mi o niej wszystko, co wiesz.
Dowson wstał ociężale. Poruszał się wolno i niezdarnie jak stary człowiek. Rozejrzał się wokół, jakby nieco zdezorientowany. W końcu oświadczył:
– Zrobię herbatę.
Poczłapał do maszynki gazowej, zamontowanej w małym, nieużywanym kominku, podniósł czajnik, jakby sprawdzał na wagę, czy jest w nim dość wody, i zapalił gaz. Wziął dwa kubki ze skrzynki i ustawił je na drugiej skrzynce, którą przyciągnął pomiędzy nich. Leżał na niej stos równo ułożonych gazet, które wyglądały, jakby ich nikt nie czytał. Rozpostarł jedną z nich w charakterze obrusa i postawił na środku niebieskie kubki i butelkę mleka tak pieczołowicie, jakby stawiał na stole chińską porcelanę. Nie odezwał się, dopóki nie zaparzył i nie nalał herbaty. Później powiedział:
– Nie byłem jej jedynym kochankiem.
– Mówiła ci o innych?
Nie, ale wydaje mi się, że jeden z nich był lekarzem. Może więcej niż jeden. Nie byłoby w tym nic dziwnego w takich okolicznościach. Rozmawialiśmy kiedyś o seksie i powiedziała, że charakter i natura mężczyzny zawsze w pełni objawia się podczas uprawiania miłości. Jeśli jest egoistą, prostakiem albo brutalem, nie ukryje tego w łóżku, nawet jeśli udaje mu się maskować, kiedy jest w ubraniu. Powiedziała, że sypiała kiedyś z pewnym chirurgiem, było oczywiste, że większość ciał, z jakimi miał kontakt, była najpierw uśpiona. Był tak zajęty podziwianiem własnej techniki, że nigdy nie przyszło mu do głowy, iż leży w łóżku z żywą kobietą. Śmiała się z tego. Chyba niezbyt się tym przejmowała. Śmiała się z wielu rzeczy.
– Twoim zdaniem była szczęśliwa?
Chłopak milczał przez chwilę. Dalgliesh pomyślał: Tylko, na miłość boską, nie odpowiadaj: „A kto jest?”
– Nie, nie była tak naprawdę szczęśliwa. W każdym razie na co dzień. Ale umiała się cieszyć. A to najważniejsze.
– Jak się poznaliście?
– Próbuję swoich sił jako pisarz. Od zawsze chciałem być pisarzem i nikim innym. Muszę zarabiać na życie, zanim skończę i opublikuję moją pierwszą powieść, więc pracuję nocami w centrali telefonicznej jako operator rozmów międzynarodowych. Znam francuski na tyle, że sobie radzę. Pensja nie jest zła. Nie mam wielu przyjaciół, bo brak mi na to czasu i Jo była pierwszą dziewczyną, z którą poszedłem do łóżka. Kobiety na mnie nie lecą. Spotkałem ją zeszłego lata w St James’s Park. Spędzała tam jeden ze swoich wolnych dni, a ja przyszedłem poobserwować kaczki i rozejrzeć się po parku. Chciałem umieścić jedną ze scen książki w lipcu w St James’s Park, więc przyszedłem zrobić notatki. Leżała na trawie, patrząc w niebo. Była całkiem sama. Uciekła mi kartka z notesu i opadła na jej twarz. Pobiegłem po nią, przeprosiłem i razem goniliśmy za kartką.
Trzymał kubek herbaty, wbijając w niego wzrok, jakby znów patrzył na letnią powierzchnię jeziora.
– To był dziwny dzień, upalny, bez słońca, wietrzny. Wiatr miał gorące porywy. Woda w stawie lśniła jak olej. – Urwał na chwilę, a kiedy Dalgliesh się nie odezwał, ciągnął dalej: – Więc tak się poznaliśmy, zaczęliśmy rozmawiać i zaprosiłem ją do siebie na herbatę. Nie wiem, czego się spodziewałem. Po herbacie znów rozmawialiśmy i zaciągnęła mnie do łóżka. Dużo później powiedziała mi, że nie miała takiego zamiaru, kiedy tu przychodziła, ale nie wiem. Nie wiem nawet, dlaczego wróciła. Może się nudziła.
– A ty miałeś taki zamiar?
– Tego też nie wiem. Być może. Chciałem się kochać z kobietą. Chciałem poznać, jak to jest. To doświadczenie, którego nie można opisać, dopóki się go nie przeżyje.
– A czasem i wtedy nie. Jak długo dostarczała ci przeżyć do książki?
Chłopak zdawał się nie dostrzegać ironii. Odparł:
– Przychodziła tu mniej więcej raz na dwa tygodnie w swój wolny dzień. Nigdy nie wychodziliśmy razem oprócz okazjonalnych wypadów do pubu. Przynosiła coś do jedzenia, przyrządzała posiłek, a później rozmawialiśmy i szliśmy do łóżka.
– O czym rozmawialiście?
– Głównie ja mówiłem. Ona mało opowiadała o sobie, tylko tyle, że jej rodzice zginęli, kiedy była dzieckiem, i została wychowana w Cumberland przez starą ciotkę. Ta ciotka już nie żyje. Nie wydaje mi się, aby Jo miała szczęśliwe dzieciństwo. Zawsze chciała być pielęgniarką, ale kiedy miała siedemnaście lat, zachorowała na gruźlicę. Jej stan nie był ciężki, spędziła osiemnaście miesięcy w sanatorium w Szwajcarii i wyzdrowiała. Jednak lekarze odradzali jej pielęgniarstwo. Więc imała się różnych innych zajęć. Przez jakieś trzy lata była aktorką, bez większych sukcesów. Później przez jakiś czas pracowała jako kelnerka i ekspedientka. Zdążyła się nawet zaręczyć, ale nic z tego nie wyszło. Zerwała zaręczyny.
– Powiedziała dlaczego?
– Nie, tylko tyle, że dowiedziała się czegoś o tym mężczyźnie, co uniemożliwiło ślub.
– Nie mówiła, co to było ani kim był ten mężczyzna?
– Nie, a ja nie pytałem. Wydaje mi się, że mógł się okazać jakimś zboczeńcem seksualnym.
Widząc twarz Dalgiesha, dodał szybko:
– Ale tak naprawdę to nie wiem. Nie mówiła mi. Większość rzeczy, jakie wiem o Jo, wypłynęła przypadkiem w rozmowie. Nigdy się nie rozwodziła na swój temat. O tym narzeczonym to tylko tak mi przyszło do głowy. W jej głosie była jakaś gorzka rezygnacja, kiedy o nim mówiła.
– Co było potem?
Cóż, w końcu, jak widać, uznała, że może równie dobrze wrócić do pierwotnego pomysłu zostania pielęgniarką. Wybrała Szpital im. Johna Carpendara, bo chciała być blisko Londynu, ale nie w samym mieście. Poza tym pewno bała się o swoje zdrowie i wolała spokojniejszą pracę w mniejszym ośrodku.
– Mówiła coś o szpitalu?
– Niewiele. Chyba czuła się tam w miarę dobrze. Ale oszczędzała mi intymnych szczegółów latania z basenem.
– Nie orientujesz się, czy miała jakiegoś wroga?
– Musiała mieć, skoro została zabita, czyż nie? Ale nigdy o tym nie napomknęła. Może sama nie wiedziała.
– Czy te nazwiska coś ci mówią?
Podał mu nazwiska wszystkich ludzi, studentek, sióstr, chirurga, farmaceuty, którzy byli w Nightingale House w nocy, gdy zmarła Fallon.
– Wydaje mi się, że wspominała coś o Madeleine Goodale. Mam wrażenie, że się przyjaźniły. I Courtney-Briggs brzmi znajomo. Ale nie przypominam sobie szczegółów.
– Kiedy ją ostatni raz widziałeś?
– Jakieś trzy tygodnie temu. Przyszła, korzystając z tego, że nie miała nocnego dyżuru, i zrobiła kolację.
– Jak się zachowywała?
– Była niespokojna i miała wyraźną ochotę na seks. A potem tuż przed wyjściem powiedziała, że się więcej nie zobaczymy. Kilka dni później dostałem od niej list. Napisała tylko: „Mówiłam poważnie. Proszę, nie staraj się ze mną kontaktować. To nie Twoja wina, więc się nie martw. Do widzenia i dziękuję, Jo”.
– Masz ten list?
– Nie. Trzymam tylko ważne papiery. Nie mam tu miejsca na gromadzenie listów.
– Próbowałeś się jeszcze z nią spotkać?
– Nie. Prosiła, żebym tego nie robił, więc po co? Gdybym wiedział o dziecku, może bym spróbował. Ale nie jestem pewien. I tak niewiele mógłbym poradzić. Przecież nie mam tu warunków na dziecko. Sam pan widzi. Co mógłbym zrobić? Ona nie chciałaby za mnie wyjść, a ja też nigdy nie brałem pod uwagę małżeństwa z nią. W ogóle nie mam zamiaru się żenić. Ale nie sądzę, żeby sama targnęła się na życie z powodu ciąży. Nie Jo.
– Dobrze. Nie sądzisz, żeby sama targnęła się na życie. Powiedz mi dlaczego.
– Nie była typem samobójczyni.
– Daj spokój. Stać cię na coś lepszego. Chłopak odparł wojowniczo:
– Ale to prawda! Tak się składa, że znałem dwie osoby, które się zabiły. Pierwszą był kolega z klasy w trakcie matury. Drugą kierownik pralni chemicznej, w której pracowałem jako kierowca furgonetki. W obu przypadkach wszyscy oczywiście powtarzali, jakie to okropne i niespodziewane. Ale mnie to nie zaskoczyło. Co nie znaczy, że spodziewałem się czegoś takiego, tylko po prostu nie byłem zdziwiony. Kiedy myślałem o tych ludziach, nietrudno mi było uwierzyć, że mogli to zrobić.
– To zbyt mała próbka reprezentacyjna.
– Jo się nie zabiła. Dlaczego miałaby się zabijać?
– Powody by się znalazły. Życie niezbyt się jej ułożyło. Nie miała żadnych krewnych i bardzo niewielu przyjaciół. Cierpiała na bezsenność, nie czuła się szczęśliwa. A kiedy w końcu była bliska ukończenia wymarzonej szkoły pielęgniarskiej, okazało się, że jest w ciąży. Wiedziała, że jej kochanek nie będzie chciał tego dziecka, że nie może liczyć na jego pociechę i wsparcie.
Dowson gwałtownie zaprotestował:
– Ona nigdy nie oczekiwała od nikogo pociechy i wsparcia! To właśnie usiłuję panu powiedzieć. Spała ze mną, bo tak chciała. Nie jestem za nią odpowiedzialny. Nie jestem odpowiedzialny za nikogo. Za nikogo! Tylko za siebie. Wiedziała, co robi. Nie była małą dziewczynką, którą się trzeba opiekować.
– Jeśli sądzisz, że tylko ludzie bardzo młodzi i niewinni potrzebują pociechy i wsparcia, to myślisz stereotypami. A kiedy zaczynasz myśleć stereotypami, kończysz na ich wypisywaniu.
Chłopak rzekł chmurnie:
– Może. Ale tak uważam.
Raptem wstał i podszedł do ściany. Kiedy wrócił, trzymał w ręce duży, gładki kamień. Obły kształt pasował jak ulał do jego dłoni. Kamień był jasnoszary, nakrapiany jak jajko. Upuścił go na stół, gdzie kolebał się łagodnie przez chwilę, nim znieruchomiał. Dowson usiadł i pochylił się do przodu, z głową na rękach. Obaj wbili wzrok w kamień. Dalgliesh się nie odezwał. Nagle chłopak powiedział:
– Dała mi go. Znaleźliśmy go razem na plaży w Ventnor, na Isle of Wight. Pojechaliśmy tam w październiku. Ale pan to oczywiście wie. Dzięki temu pan mnie wytropił. Niech pan go podniesie. Jest zdumiewająco ciężki.
Dalgliesh wziął kamień do rąk. Był miły w dotyku, gładki i zimny. Wygładzony przez morze i krągły, przyjemnie wpasowywał się w dłoń.
– W dzieciństwie nigdy nie byłem nad morzem. Ojciec umarł, kiedy byłem małym chłopcem, a staruszka nie miała pieniędzy. Zawsze chciałem tam pojechać. Jo wymyśliła, że fajnie będzie wybrać się tam razem. W zeszłym roku w październiku było bardzo ciepło. Pamięta pan? Wzięliśmy prom z Portsmouth, oprócz nas płynęło tylko kilka osób. Wyspa też była pusta. Chodziliśmy na spacer z Ventnor do latarni morskiej, nie spotykając żywej duszy. Było tak ciepło i pusto, że można się było kąpać nago. Jo znalazła ten kamień. Uznała, że nada się na przycisk do papieru. Nie zamierzałem obciążać sobie nim kieszeni w drodze do domu, ale Jo i tak go wzięła. Później, kiedy wróciliśmy, dała mi go na pamiątkę. Chciałem, żeby go zatrzymała, ale powiedziała, że zapomnę o tych wakacjach o wiele szybciej niż ona. Rozumie pan? Umiała być szczęśliwa. Nie jestem pewien, czyja umiem. Ale Jo umiała. Tacy ludzie się nie zabijają. Wiedzą, jak cudowne potrafi być życie. Colette to wiedziała. Napisała o „zniewalającym i sekretnym związku z ziemią i wszystkim, co tryska z jej piersi”. – Spojrzał na Dalgliesha i dodał: – Colette była francuską pisarką.
– Wiem. I sądzisz, że Josephine Fallon umiała tak to czuć?
– Wiem, że umiała. Niezbyt długo i niezbyt często. Ale gdy była szczęśliwa, umiała się cieszyć całym sercem. Kiedy się raz pozna ten rodzaj szczęścia, człowiek się nie zabija. Póki się żyje, zawsze jest nadzieja, że to się powtórzy. Po co się pozbawiać tej nadziei?
– Żeby się pozbyć także bólu. W jakimś momencie to może być ważniejsze. Ale myślę, że masz rację. Nie wierzę, że Josephine Fallon popełniła samobójstwo. Uważam, że została zamordowana. Dlatego pytam, czy masz mi do powiedzenia coś jeszcze.
– Nie. W noc jej śmierci byłem na dyżurze w centrali. Dam panu adres. Pewno zechce pan sprawdzić.
– Z różnych powodów to mało prawdopodobne, aby to był ktoś, kto nie zna dobrze Nightingale House. Ale sprawdzimy twoje alibi.
– Proszę bardzo.
Oderwał róg gazety przykrywającej skrzynkę, wyjął ołówek z kieszeni i nagryzmolił maczkiem adres, dotykając niemal głową papieru. Później złożył ten skrawek, jakby przekazywał tajną wiadomość, i podsunął mu przez blat.
– Niech pan weźmie też ten kamień. Chciałbym, żeby pan go miał. Nie, proszę wziąć. Pomyśli pan, że jestem bez serca i nawet jej nie opłakuję, ale to nieprawda. Chcę, żeby pan znalazł tego, kto ją zabił. To już jej nic nie pomoże, ale naprawdę tego chcę. I bardzo mi przykro. Po prostu nie mogę pozwolić sobie na zbytnie zaangażowanie emocjonalne. Nie mogę się rozpraszać. Rozumie pan?
Dalgliesh wziął kamień do ręki i wstał.
– Tak – powiedział. – Rozumiem.