Siostry i studentki mieszkające w Nightingale House dostawały w szkole tylko śniadanie i podwieczorek. Na dwa główne posiłki w południe i wieczorem chodziły do bufetu szpitalnego, gdzie wszyscy prócz lekarzy jedli w zinstytucjonalizowanej i hałaśliwej bliskości. Jedzenie było zawsze pożywne, należycie przygotowane i zróżnicowane, aby zaspokoić potrzeby i gusty kilkuset osób i dostosować się do ich religijnych i dietetycznych wymagań, w ramach obowiązującego budżetu. Zasady rządzące jadłospisem były niezmienne. Wątróbki i cynaderek nie podawano nigdy w dni, kiedy operował urolog, a pielęgniarkom nie proponowano tego samego menu, które właśnie zaserwowały pacjentom.
System bufetowy został wprowadzony w Szpitalu im. Johna Carpendara wbrew silnej opozycji ze strony całego personelu.
Osiem lat temu były osobne jadalnie dla sióstr i studentek, jedna wspólna dla administracji i personelu pomocniczego oraz kantyna dla portierów i rzemieślników. Ten układ odpowiadał wszystkim jako zachowujący właściwy dystans między poszczególnymi grupami i zapewniający ludziom spokojne spożywanie posiłku w wybranym przez siebie gronie. Ale teraz tylko lekarze mogli cieszyć się zaciszem własnej jadalni. Ten przywilej, zazdrośnie strzeżony, był nieustannie atakowany przez księgowych ministerstwa, doradców finansowych i rozmaitych ekspertów, którzy wyposażeni w tabelę kosztów bez trudu dowodzili, że taki system jest nieekonomiczny. Jednak na razie lekarze byli górą. Ich najsilniejszym argumentem była potrzeba zachowania dyskrecji w rozmowie o pacjentach. Sugestia, że nigdy nie przestają pracować, nawet podczas posiłków, była przyjmowana z niejakim sceptycyzmem, ale trudna do obalenia. Tajemnica lekarska, na którą tak chętnie się powoływali, stanowiła barierę nie do pokonania nawet dla urzędników ministerstwa finansów. Co więcej, lekarze mieli poparcie siostry przełożonej. Panna Taylor uważała to za wysoce wskazane, aby nadal korzystali z własnej jadalni. A wpływ panny Taylor na prezesa zarządu szpitala był tak oczywisty i tak długotrwały, że już nawet nie wywoływał komentarzy. Sir Marcus Cohen był bogatym i przystojnym wdowcem, a jedyną zagadkę dla otoczenia stanowiło pytanie, czemu on i siostra przełożona się nie pobrali. Powszechnie zakładano, że albo sir Marcus, niekwestionowany przywódca tutejszej społeczności żydowskiej, nie chciał się żenić z kimś spoza swojej religii, albo panna Taylor, zaślubiona swemu powołaniu, nie chciała w ogóle wychodzić za mąż.
Niemniej potężny wpływ siostry przełożonej na prezesa, a tym samym na cały zarząd szpitala, nie podlegał dyskusji, co szczególnie irytowało doktora Courtney-Briggsa, gdyż ograniczało jego własne wpływy. Jednak w kwestii jadalni dla lekarzy obróciło się to na jego korzyść i okazało czynnikiem decydującym.
Tymczasem reszta personelu, zmuszona do niechcianej wspólnoty, nie dała się zmusić do fraternizacji. Hierarchia została zachowana. Ogromną salę podzielono na mniejsze pomieszczenia, odseparowane kratownicami z pnącą się roślinnością, a w każdej z tych altan zachowano atmosferę prywatnej jadalni.
Siostra Rolfe wzięła sobie rybę z frytkami, zaniosła tacę do stolika, który przez ostatnie osiem lat dzieliła z siostrą Brumfett i siostrą Gearing, i rozejrzała się wokół po mieszkańcach tego dziwnego świata. W niszy przy drzwiach siedzieli laboranci w poplamionych fartuchach, rozprawiając o czymś z ożywieniem. Obok nich przycupnął stary Fleming, farmaceuta z ambulatorium, lepiąc kulki chleba w zażółconych od nikotyny palcach. Sąsiedni stolik okupowała czwórka stenografów medycznych w niebieskich roboczych kombinezonach. Panna Wright, główna sekretarka, która pracowała tu od dwudziestu lat, jadła z błyskawiczną szybkością, jak zawsze spiesząc się do maszyny do pisania. Za sąsiednią ścianką zgromadziła się grupka personelu pomocniczego – panna Bunyon, kierowniczka pracowni radiologicznej, pani Nethern zarządzająca medyczną opieką społeczną i dwóch fizjoterapeutów, starających się zachować swój odrębny status poprzez powolność ruchów, widoczny brak zainteresowania jedzeniem i wybór miejsca przy stole jak najdalej od młodszego personelu urzędniczego.
O czym oni wszyscy myśleli? Zapewne o Fallon. Cały szpital, od lekarzy po salowe, musiał już słyszeć, że druga studentka z Nightingale House zmarła w tajemniczych okolicznościach i że wezwano Scotland Yard. Śmierć Fallon była pewno dzisiaj tematem plotek przy wszystkich stolikach. Ale to nie przeszkadzało ludziom jeść ani kontynuować pracy. Było tyle do zrobienia, tyle innych naglących spraw, a nawet tyle innych plotek. W szpitalu komunał, że życie musi toczyć się dalej, miał szczególną wymowę. Tu życie zawsze toczyło się dalej, niesione niezmiennym rytmem narodzin i śmierci. Przychodzili nowi pacjenci, karetki przywoziły rannych z wypadków, wywieszano listy operacji, wywożono zmarłych i wypisywano wyleczonych. Śmierć, nawet nagła i niespodziewana, była czymś na porządku dziennym dla tych młodych ludzi o świeżych twarzach; stykali się z nią częściej niż najbardziej nawet doświadczony oficer śledczy. Istnieją granice podatności na szok śmierci. Albo się człowiek z nią oswaja na pierwszym roku studiów, albo musi zrezygnować z tego zawodu. Ale morderstwo? To, co innego. Nawet w tym pełnym cierpienia i bólu świecie morderstwo nadal miało makabryczną i prymitywną moc szokowania.
Jednakże ile osób w Nightingale House naprawdę wierzy, że Pearce i Fallon zostały zamordowane? Trzeba czegoś więcej niż obecność komisarza Scotland Yardu i jego świty, by uwierzyć w coś tak nieprawdopodobnego. Istniało wiele innych prawdopodobnych rozwiązań, prostszych i bardziej wiarygodnych niż morderstwo. Dalgliesh może sobie sądzić, co chce, ale udowodnienie tego to zupełnie inna rzecz.
Siostra Rolfe pochyliła głowę i zaczęła bez entuzjazmu grzebać w talerzu. Nie czuła głodu. W powietrzu wisiał ciężki zapach jedzenia, odbierający apetyt. Gwar bufetu wciskał się do uszu. Był nieustający i nieuchronny, namolna kakofonia dźwięków, w której trudno było rozróżnić poszczególne głosy.
Obok niej, powiesiwszy złożoną porządnie pelerynę na oparciu krzesła i rzuciwszy pod nogi bezkształtną torbę z grubej, dekoracyjnej tkaniny, z którą się nie rozstawała, siedziała siostra Brumfett, jedząc gotowanego dorsza z zaciętym pośpiechem, jakby drażniła ją potrzeba odżywiania się i wyładowywała na nim swoją irytację. Zawsze wybierała gotowaną rybę i siostra Rolfe poczuła nagle, że nie zniesie już ani jednego lunchu z siostrą Brumfett jedzącą dorsza.
Oczywiście wcale nie było takiej konieczności. Nic nie stało na przeszkodzie, by następnym razem usiąść gdzie indziej, nic, prócz spetryfikowanych przyzwyczajeń, które sprawiały, że prosty akt zaniesienia tacy do innego stolika urastał do rangi trzęsienia ziemi. Po jej lewej stronie siostra Gearing bawiła się duszoną wołowiną i kroiła swój trójkąt kapusty w równe, małe kawałki. Kiedy to w końcu zacznie jeść, będzie pochłaniać wszystko z wielkim apetytem, jak żarłoczna uczennica. Ale najpierw zawsze były te żmudne, wywołujące ślinotok czynności wstępne. Siostra Rolfe zastanawiała się, ile już razy gryzła się w język, żeby nie huknąć: „Na miłość boską, Gearing, przestań się z tym cackać i zacznij jeść!” Któregoś dnia wreszcie nie wytrzyma. I znów rozejdzie się po szpitalu wieść, że jeszcze jedna z podstarzałych, antypatycznych sióstr „staje się bardzo trudna. To z pewnością wina wieku”.
Rozważała zamieszkanie poza szpitalem. Było to dozwolone i mogła sobie na to pozwolić. Zakup mieszkania albo małego domku byłby najlepszą inwestycją na stare lata. Ale Julia Pardoe rozprawiła się z tym pomysłem kilkoma obojętnymi, raniącymi słowami, wrzuconymi niczym zimne kamyki do głębokiej toni jej nadziei i planów. Nadal słyszała jej wysoki, dziecinny głos.
– Zamieszkać osobno. Po co miałabyś to robić? Nie mogłybyśmy się wtedy tak często widywać.
– Ależ mogłybyśmy, Julio. I miałybyśmy o wiele więcej swobody, bez tego całego ukrywania się i ryzyka. To byłby wygodny, mały domek. Polubiłabyś go.
– To nie byłoby tak łatwe, jak wymknięcie się do ciebie na górę, kiedy mam ochotę.
Kiedy ma ochotę? Jak to rozumieć? Siostra Rolfe rozpaczliwie odsunęła od siebie to pytanie, którego nigdy nie odważyła się zadać.
Istota dylematu była stara jak świat. W każdym związku jest ktoś, kto kocha, i ktoś, kto pozwala się kochać. Była to tylko brutalna ekonomia pożądania: od każdego według możliwości, każdemu według potrzeb. Ale czy to zbyt wiele oczekiwać, że ten, kto bierze, zna wartość daru, a ona nie marnuje uczuć na rozwiązłą i perfidną małą krętaczkę, która bierze tylko to, co chce i kiedy chce? Powiedziała:
– Mogłabyś przychodzić do mnie dwa albo trzy razy w tygodniu. Może nawet częściej. Nie wyprowadziłabym się daleko.
– Nie wiem, jakim cudem znalazłabym na to czas. I nie rozumiem, po co ci kłopot z utrzymaniem domu. Tu jest ci całkiem dobrze.
Siostra Rolfe pomyślała: „Wcale nie jest mi tu całkiem dobrze. To miejsce mnie przygnębia. Nie tylko przewlekle chorzy pacjenci są uwiązani do szpitala. Ze mną dzieje się to samo. Nie lubię większości ludzi, z którymi jestem zmuszona pracować. Sama praca też mnie nuży. Studentki są coraz głupsze i gorzej wykształcone z każdym nowym naborem. Nie jestem już nawet pewna, czy to, co robię, ma sens”.
Przy ladzie rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Jedna z pomywaczek upuściła tacę z brudnymi naczyniami. Siostra Rolfe instynktownie skierowała wzrok w tę stronę i zobaczyła komisarza, który właśnie wszedł, wziął swoją tacę i ustawił się na końcu kolejki. Patrzyła na jego wysoką postać, jak przesuwał się wolno wzdłuż lady, nie zwracając uwagi na paplaninę pielęgniarek, brał bułkę i masło, czekał na wydanie głównego dania. Była zdziwiona, że go tu widzi. Nigdy by nie pomyślała, że będzie jeść w szpitalnym bufecie i to sam. Nie spuszczała go z oczu, kiedy płacił przy kasie i rozglądał się w poszukiwaniu wolnego miejsca. Czuł się całkiem swobodnie w tym dziwnym, obcym otoczeniu. Widać było, że to mężczyzna, którego nie onieśmiela żadne towarzystwo, bo jest bezpieczny w swoim prywatnym świecie, dzięki poczuciu własnej wartości, które jest podstawą szczęścia. Ciekawe, jaki jest ten jego świat, pomyślała i szybko pochyliła głowę nad talerzem, speszona tym niezwykłym zainteresowaniem, jakie w niej obudził. Większość kobiet z pewnością uznałaby, że jest przystojny z tą swoją pociągłą, kościstą twarzą, jednocześnie wrażliwą i arogancką. Był to zapewne jeden z jego zawodowych atutów, z którego jako mężczyzna mógł w pełni korzystać. I jeden z powodów, dla których przydzielono mu tę sprawę. Jeśli bezbarwny Bill Bailey sobie nie poradził, wyślijmy tam przystojniaka ze Scotland Yardu. W domu, gdzie w roli głównych podejrzanych występują same kobiety, w tym trzy podstarzałe stare panny, ma niewątpliwie duże szanse. Cóż, powodzenia!
Ale nie ona jedna zauważyła nadejście komisarza. Bardziej poczuła, niż zobaczyła, jak siostra Gearing sztywnieje i sekundę później usłyszała jej głos:
– No, no… Nasz postawny detektyw! Zaprośmy go lepiej do stolika, zanim wyląduje w stadzie studentek. Ktoś powinien był biedakowi wytłumaczyć, jak działa nasz system.
A teraz, pomyślała siostra Rolfe, wyśle mu jeden ze swoich zachęcających uśmiechów rodem spod latarni i będziemy go miały na głowie do końca posiłku. Uśmiech został wysłany i zaproszenie przyjęte. Dalgliesh, zgrabnie manewrując tacą przez pół sali, podszedł do ich stolika. Siostra Gearing spytała:
– Co pan zrobił z tym przystojnym sierżantem? Myślałam, że policjanci chodzą parami, jak zakonnice.
– Mój przystojny sierżant ślęczy nad raportami, zadowalając się kanapkami i piwem, a ja korzystam z przywilejów starszeństwa. Czy to krzesło jest wolne?
Siostra Gearing przysunęła się bliżej siostry Brumfett i odparła z uśmiechem:
– Teraz już nie.