Za dwadzieścia pierwsza pojawił się doktor Courtney-Briggs. Zapukał krótko do drzwi, wszedł nie czekając na zaproszenie, i powiedział szorstko:
– Mam dla pana piętnaście minut, Dalgliesh, jeśli to panu odpowiada.
Dalgliesh przystał na tę propozycję, wyrażoną kategorycznym tonem, i wskazał mu krzesło. Chirurg spojrzał na sierżanta Mastersona, siedzącego z notesem w gotowości, zawahał się, po czym odwrócił krzesło tyłem do niego. Usiadł i wsunął rękę do kieszeni płaszcza. Papierośnica, którą wyjął, była ze szczerego złota i tak cienka, że wydawała się niefunkcjonalna. Poczęstował papierosem Dalgliesha, ale nie Mastersona, bez zdziwienia przyjął odmowę i sam zapalił. Dłonie, trzymające zapalniczkę, doskonale zadbane, były duże i silne, jak u cieśli, a nie praktykującego chirurga.
Dalgliesh, na pozór zajęty przerzucaniem papierów, obserwował go ukradkiem. Mężczyzna był solidnie zbudowany, ale jeszcze nie tęgi. Ubranie leżało na nim niemal idealnie, skrywając foremne, dobrze odżywione ciało i podkreślając ukrytą siłę, nie do końca trzymaną na wodzy. Nadal można go było nazwać przystojnym. Długie włosy, zaczesane do tyłu z wysokiego czoła, były gęste i ciemne prócz pojedynczego, białego pasma. Dalgliesh był ciekaw, czy je rozjaśnił. Jego oczy były za małe w stosunku do dużej, rumianej twarzy. Miały jednak ładny kształt i były szeroko rozstawione. Nic nie zdradzały.
Dalgliesh wiedział, że to głównie Courtney-Briggs ponosił odpowiedzialność za to, że tutejszy komendant wezwał Scotland Yard. Z krótkiego i dość gorzkiego sprawozdania, które złożył inspektor Bailey, kiedy przekazywał mu sprawę, nietrudno było zrozumieć dlaczego. Chirurg od początku wtrącał się w śledztwo, a jego motywy, jeśliby je racjonalnie tłumaczyć, wiodły do interesujących spekulacji. Najpierw z przekonaniem dowodził, że panna Pearce niewątpliwie została zamordowana, że absolutnie nikt ze szpitala nie mógł mieć z tym nic wspólnego, a lokalna policja ma obowiązek przyjąć to założenie, bezzwłocznie znaleźć i aresztować mordercę. Kiedy dochodzenie nie przyniosło szybkich rezultatów, stał się niespokojny. Był człowiekiem przywykłym do tego, aby się z nim liczono, i umiał to egzekwować. Miał wielu prominentnych znajomych w Londynie, którzy zawdzięczali mu życie i mogli sprawić nieco kłopotu. Zaczęły się telefony, jedne taktowne i na wpół przepraszające, inne jawnie krytyczne, zarówno do komendanta jak i do Scotland Yardu. Kiedy inspektor zaczął dochodzić do wniosku, że śmierć panny Pearce była rezultatem głupiego żartu, który miał tragiczne skutki, doktor Courtney-Briggs i jego poplecznicy tym głośniej dowodzili, że została zamordowana, i naciskali, aby oddać sprawę do Scotland Yardu. A później znaleziono martwą pannę Fallon. Można się było spodziewać, że lokalny wydział zabójstw zostanie pobudzony do tym większej aktywności, że rozproszone światło nad pierwszą zbrodnią zaostrzy się i skupi na drugiej śmierci. I w tym właśnie momencie doktor Courtney-Briggs uznał za stosowne zadzwonić do komendanta i oznajmić, że dalsze postępowanie nie jest konieczne, że jest dla niego jasne, iż panna Fallon popełniła samobójstwo, co mogło stać się jedynie na skutek wyrzutów sumienia z powodu tragicznych skutków żartu, który zabił jej koleżankę, i że w interesie wszystkich jest zamknąć tę sprawę jak najszybciej, przed nowym naborem studentek do szkoły pielęgniarskiej, zanim cała przyszłość szpitala stanie pod znakiem zapytania. Dla policji takie naciski nie są niczym nowym, co nie znaczy, że mile widzianym. Dalgliesh wyobrażał sobie, że komendant musiał z niejaką satysfakcją zdecydować, iż w zaistniałych okolicznościach roztropnie będzie wezwać Scotland Yard do zbadania obu zgonów.
W ciągu tygodnia po śmierci panny Pearce Courtney-Briggs zadzwonił nawet do Dalgliesha, który trzy lata temu był jego pacjentem. Chodziło o nieskomplikowany przypadek zapalenia wyrostka robaczkowego i choć próżność Dalgliesha została zaspokojona małą i ledwo widoczną blizną, uważał, że kunszt chirurga został dostatecznie wynagrodzony we właściwym czasie. Nie miał najmniejszej ochoty dać się wykorzystywać do jego prywatnych celów. Ten telefon wprawił go w zakłopotanie i irytację. Z zainteresowaniem zobaczył teraz, że Courtney-Briggs najwyraźniej uznał, iż najlepiej będzie, jeśli obaj zapomną o tym incydencie. Nie podnosząc oczu znad papierów, powiedział:
– Jak rozumiem, jest pan zdania, że panna Fallon popełniła samobójstwo?
– Oczywiście. To wyjaśnienie samo się narzuca. Chyba nie przypuszcza pan, że ktoś zatruł jej whisky? Dlaczego?
– Ale pozostaje mały problem brakującego pojemnika z trucizną, prawda? To znaczy, jeśli to była trucizna. Nie będziemy wiedzieć, dopóki nie dostaniemy wyników autopsji.
– Jaki problem? Nie ma żadnego problemu. Kubek był nieprzezroczysty i gorący. Mogła wlać do niego, co chciała, wcześniej. Nikt by nie zauważył. Albo mogła przynieść proszek w kawałku papieru i wyrzucić ten papier potem w ubikacji. Brak pojemnika to żaden problem. Przy okazji, tym razem to nie była substancja żrąca. Tyle mogę powiedzieć po oględzinach ciała.
– Był pan pierwszym lekarzem, który ją widział?
– Nie. Nie było mnie w szpitalu, kiedy ją znaleźli. Wezwano doktora Snellinga. To internista, który opiekuje się naszymi pielęgniarkami. Od razu zobaczył, że już nic się nie da zrobić. Przyszedłem, jak tylko usłyszałem, co się stało. Przyjechałem do szpitala tuż przed dziewiątą. Policja już tu była, oczywiście. To znaczy, lokalna policja. Nie rozumiem, czemu nie zostawiono tego w ich gestii. Dzwoniłem do komendanta, żeby mu przekazać moje zdanie w tej sprawie. Nawiasem mówiąc, Miles Honeyman powiedział, że umarła koło północy. Widziałem się z nim, kiedy wychodził. Byliśmy razem w akademii medycznej.
– Tak słyszałem.
– Mądrze pan zrobił, że go pan wezwał. Ma opinię najlepszego w swoim fachu.
Mówił ze spokojną pewnością siebie – człowiek sukcesu protekcjonalnie chwalący innego człowieka sukcesu. Jego kryteria są mało subtelne, pomyślał Dalgliesh. Pieniądze, prestiż, uznanie, władza. Tak, Courtney-Briggs będzie zawsze domagał się dla siebie tego, co najlepsze, przekonany, że jest w stanie za to zapłacić.
– Była w ciąży. Wiedział pan o tym?
– Honeyman mi wspomniał. Nie, nie wiedziałem. Takie rzeczy się zdarzają, nawet dzisiaj, kiedy środki antykoncepcyjne są skuteczne i łatwo dostępne. Ale spodziewałbym się raczej, że dziewczyna o jej inteligencji będzie brać pigułkę.
Dalgliesh przypomniał sobie scenę w bibliotece, kiedy Courtney-Briggs podał jej wiek co do dnia. Zadał następne pytanie bez nuty przeprosin.
– Dobrze ją pan znał?
Podtekst był jasny i chirurg przez chwilę nie odpowiadał. Dalgliesh nie spodziewał się po nim krzyków ani gróźb, i rzeczywiście nic takiego nie nastąpiło. W szybkim spojrzeniu, jakie rzucił rozmówcy, był narastający szacunek.
– Przez jakiś czas owszem. – Urwał. – Można powiedzieć, że znałem ją bardzo dobrze.
– Była pana kochanką?
Courtney-Briggs popatrzył na niego beznamiętnie, z zamyśleniem. Potem powiedział:
– Tak się to zwykle określa. Spaliśmy ze sobą dość regularnie przez pierwsze pół roku jej pobytu tutaj. Ma pan coś przeciwko temu?
– Trudno, żebym ja miał coś przeciwko temu, jeśli ona nie miała. Jak rozumiem, była chętna?
– Można to tak nazwać.
– Kiedy to się skończyło?
– Myślałem, że już mówiłem. Trwało do końca jej pierwszego roku. To było półtora roku temu.
– Pokłóciliście się?
– Nie. Uznała, że, nazwijmy to, nasz układ wyczerpał swoje możliwości. Niektóre kobiety lubią odmianę. Sam lubię. Nie zaczynałbym z nią, gdybym podejrzewał, że należy do tych, co robią później kłopoty. Niech pan mnie źle nie zrozumie. Na ogół nie mam zwyczaju sypiać ze studentkami. Jestem dość wybredny.
– Nie mieliście kłopotów z utrzymaniem romansu w tajemnicy? W szpitalu trudno o prywatność.
– Ma pan romantyczne wyobrażenia, komisarzu. Nie całowaliśmy się ani nie obściskiwaliśmy się po kątach. Kiedy powiedziałem, że z nią sypiałem, miałem na myśli dokładnie to. Nie używam eufemizmów na seks. Przychodziła do mojego mieszkania na Wimpole Street, kiedy nie miała nocnego dyżuru, i spaliśmy tam. Mam to mieszkanie do wyłącznej dyspozycji i mój dom jest blisko Selborne. Portier na Wimpole Street musiał wiedzieć, ale potrafi trzymać buzię na kłódkę. W przeciwnym razie w budynku zostałoby niewielu lokatorów. Nie było żadnego ryzyka pod warunkiem, że ona sama tego nie rozgada, ale nie była paplą. Nie żebym się tym szczególnie przejmował. Są pewne sfery życia prywatnego, w których robię, co mi się podoba. Pan z pewnością też.
– Więc to nie było pańskie dziecko?
– Nie. Nie jestem nieostrożny. Poza tym nasz romans dawno się skończył. Ale tak czy owak bym jej nie zabił. Takie rozwiązanie przynosi więcej kłopotów niż korzyści.
– Co by pan zrobił?
– To by zależało od okoliczności. Musiałbym się upewnić, że to moje dziecko. Takie problemy się zdarzają i można je rozwiązać, jeśli kobieta jest rozsądna.
– Powiedziano mi, że panna Fallon planowała aborcję. Przyszła z tym do pana?
– Nie.
– Ale mogła przyjść?
– Z pewnością mogła przyjść, ale nie przyszła.
– Pomógłby jej pan?
Chirurg zmierzył go wzrokiem.
– To pytanie chyba wykracza poza zakres pańskich kompetencji.
– Ja będę o tym decydował. Dziewczyna była w ciąży, podobno chciała ją usunąć. Powiedziała przyjaciółce, że zna kogoś, kto jej pomoże. Jest rzeczą oczywistą, że chcę wiedzieć, kogo miała na myśli.
– Zna pan prawo. Jestem chirurgiem, nie ginekologiem. Wolę trzymać się własnej specjalności i praktykować ją legalnie.
– Ale są inne rodzaje pomocy. Skierowanie do odpowiedniego lekarza, pomoc finansowa.
Dziewczyna, która zapisała koleżance szesnaście tysięcy funtów, nie potrzebowała wsparcia na opłacenie aborcji. Jednakże wieść o spadku panny Goodale nie została upubliczniona i Dalgliesh był ciekaw, czy Courtney-Briggs wiedział o kapitale Fallon. Ale chirurg nie dał nic po sobie poznać.
– Cóż, nie przyszła do mnie. Może miała mnie na myśli, ale nie przyszła. Gdyby jednak tak się stało, nie pomógłbym jej. Staram się brać odpowiedzialność za swoje czyny, ale nie za czyny innych. Jeśli wolała szukać przyjemności gdzie indziej, powinna też gdzie indziej szukać pomocy. Ja jej nie zapłodniłem. Zrobił to ktoś inny. I on powinien się nią zająć.
– Taka byłaby pańska odpowiedź?
– Z całą pewnością. I całkiem rozsądnie.
W jego tonie brzmiała nuta złośliwej satysfakcji, twarz mu poczerwieniała. Ten człowiek z trudem nad sobą panował i Dalgliesh nie miał wątpliwości, jakie emocje nim targają. Była to nienawiść. Ciągnął przesłuchanie dalej.
– Był pan zeszłej nocy w szpitalu?
– Tak. Zostałem wezwany do nagłej operacji. Stan jednego z moich pacjentów gwałtownie się pogorszył. To nie była sytuacja całkiem niespodziewana, ale bardzo poważna. Skończyłem operować o jedenastej czterdzieści pięć. Czas będzie odnotowany w karcie szpitalnej. Wezwałem przez telefon siostrę Brumfett z Nightingale House, prosząc ją, by była tak dobra i przyszła na oddział na jakąś godzinę. To był prywatny pacjent. Potem zadzwoniłem do domu z wiadomością, że zaraz wrócę, a nie zostanę na noc w pensjonacie dla lekarzy, jak mi się to czasem zdarza po późnych operacjach. Wyszedłem ze szpitala tuż po dwunastej. Miałem zamiar wyjechać przez bramę przy Winchester Road. Mam do niej klucz. Ale jak pan zapewne zauważył, w nocy był huragan i drogę zatarasował zwalony wiąz. Miałem szczęście, że w niego nie wjechałem. Wysiadłem z samochodu i zawiązałem na jednej z gałęzi mój biały, jedwabny szalik, żeby ostrzec innych kierowców. Jednak było mało prawdopodobne, aby ktoś jeszcze tędy jechał, ale drzewo stanowiło oczywiste niebezpieczeństwo i nie można go było ruszyć do rana. Zawróciłem i wyjechałem główną bramą, zwracając po drodze portierowi uwagę, że należy je czym prędzej usunąć.
– Pamięta pan, która była godzina?
– Nie. Może on zapamiętał. Myślę, że jakieś piętnaście po dwunastej, może później. Straciłem trochę czasu przy tym drzewie.
– Po drodze do tylnej bramy musiał pan przejeżdżać obok Nightingale House. Wchodził pan do środka?
– Nie miałem powodu tam wchodzić. Ani żeby otruć pannę Fallon, ani żadnego innego.
– I nie widział pan nikogo w pobliżu?
– Po północy i w środku burzy? Nie, nikogo nie widziałem.
Dalgliesh zmienił temat.
– Był pan świadkiem śmierci panny Pearce, oczywiście. Przypuszczam, że nie było żadnych szans na jej uratowanie?
– Żadnych. Zrobiłem, co mogłem, lecz to niełatwe, kiedy się nie zna przyczyn.
– Ale domyślił się pan, że to trucizna.
– Bardzo szybko. Tak. Ale nie wiedziałem jaka. Było to zresztą nieistotne. Widział pan wyniki sekcji. Orientuje się pan, co jej ten środek wyrządził.
Dalgliesh spytał:
– Był pan w Nightingale House od godziny ósmej tego ranka, kiedy zginęła?
– Doskonale pan wie, że tak, bo jak rozumiem, zadał pan sobie trud, żeby przeczytać moje poprzednie zeznania. Przyszedłem do Nightingale House tuż po ósmej. Mam umowę na pół etatu; jestem w szpitalu w poniedziałki, czwartki i piątki, ale nierzadko zostaję wezwany do nagłych operacji, zwłaszcza prywatnych pacjentów, i czasem operuję także w soboty rano, jeśli jest długa lista czekających. W niedzielę o jedenastej w nocy musiałem w trybie pilnym operować jednego z moich prywatnych pacjentów z powodu ostrego zapalenia wyrostka robaczkowego i było mi wygodniej przenocować w pensjonacie dla lekarzy.
– Który jest gdzie?
– Ten idiotycznie zaprojektowany nowy budynek znajduje się niedaleko ambulatorium. Dają tam śniadanie o nieludzkiej porze, czyli o siódmej trzydzieści.
– Był pan tutaj rzeczywiście dość wcześnie. Lekcja pokazowa zaczynała się dopiero o dziewiątej.
Nie przyszedłem tu tylko na lekcję, komisarzu. Niewiele pan wie o szpitalach, prawda? Chirurg specjalista drugiego stopnia nie chodzi normalnie na wykłady dla studentek, chyba że sam je prowadzi. Przyszedłem tu dwunastego stycznia tylko dlatego, że była inspekcja Naczelnej Rady Pielęgniarskiej, a jestem wiceprzewodniczącym Komitetu ds. Edukacji Pielęgniarek. Była to z mojej strony uprzejmość w stosunku do panny Beale. Przyszedłem wcześniej, bo chciałem przejrzeć notatki, które zostawiłem w gabinecie siostry Rolfe po poprzednim wykładzie. Chciałem także zamienić przed inspekcją parę słów z przełożoną i mieć pewność, że się nie spóźnię na spotkanie z wizytatorką. Poszedłem na górę do mieszkania siostry przełożonej o ósmej trzydzieści pięć i zastałem ją kończącą śniadanie. I jeśli pan myśli, że mogłem bez przeszkód dolać substancji żrącej do butelki z mlekiem między ósmą a ósmą trzydzieści pięć, to ma pan całkowitą rację. Szkopuł w tym, że tego nie zrobiłem.
Spojrzał na zegarek.
– A teraz, jeśli nie ma pan więcej pytań, pójdę na lunch. Po południu mam godziny przyjęć w ambulatorium i czas mnie goni. W ostateczności mogę poświęcić panu jeszcze parę minut, ale mam nadzieję, że to nie będzie konieczne. Podpisałem już raz zeznania na temat śmierci Pearce i nie mam nic do dodania. Nie widziałem wczoraj Fallon. Nie wiedziałem nawet, że już ją wypuścili z izby chorych. Nie nosiła mojego dziecka, a nawet gdyby tak było, nie jestem takim idiotą, żeby ją zabijać. Przy okazji, rozumiem, że to, co powiedziałem o naszych dawnych stosunkach, pozostanie między nami. – Rzucił znaczące spojrzenie na sierżanta Mastersona. – Nie zależy mi jakoś szczególnie na dyskrecji. Ale w końcu dziewczyna nie żyje. Powinniśmy także chronić jej pamięć.
Dalglieshowi z trudem przyszło uwierzyć, że Courtney-Briggs dba o czyjąkolwiek reputację oprócz własnej. Ale z poważną miną złożył mu stosowne zapewnienie. Pożegnał chirurga bez żalu. Egoistyczny drań, który aż się prosił, by go prowokować. Ale morderca? Miał pychę, tupet i egotyzm zabójcy. Co więcej, miał okazję. A motyw? Czy to nie było trochę podejrzane, że tak szybko przyznał się do swoich stosunków z Josephine Fallon? Z drugiej strony nie mógł liczyć na zbyt długie zachowanie tego w sekrecie – szpital nie jest najdyskretniejszym miejscem pod słońcem. Może rad nierad wolał, aby Dalgliesh usłyszał to od niego, zanim dotrą do jego uszu nieuniknione plotki? A może była to tylko próżność mężczyzny, bez skrępowania chwalącego się podbojem, który dowodził jego atrakcyjności i witalności?
Odkładając papiery, Dalgliesh poczuł nagły głód. Zaczął dzień bardzo wcześnie i był to długi poranek. Czas oderwać się od Stephena Courtney-Briggsa i pomyśleć o lunchu.