Jeśli nocny portier w Falconer’s Arms był zdziwiony powrotem dwóch gości nad ranem, z których jeden miał obandażowaną głowę i ledwo się trzymał na nogach, to starał się tego nie okazać. Jego pytanie, czy może w czymś dżentelmenom pomóc, było zdawkowe, a odpowiedź Mastersona szorstka. Weszli trzy kondygnacje po schodach na swoje piętro, gdyż staroświecka winda była kapryśna i głośna. Dalgliesh, zdeterminowany, by nie okazać przed sierżantem słabości, z uporem pokonywał stopień po stopniu bez trzymania się poręczy. Wiedział, że to niemądra próżność i zapłacił za nią, jak tylko znalazł się w swoim pokoju. Był tak słaby, że musiał się na dłuższą chwilę oprzeć o drzwi, zanim zebrał siły, by chwiejnym krokiem podejść do umywalki. Uchwycił się kranu i oparł czoło na przedramieniu, wstrząsany bolesnymi i bezskutecznymi torsjami. Nie podnosząc głowy, przekręcił prawy kurek. Chlusnęła lodowato zimna woda. Przemył sobie twarz i napił się parę łyków ze złączonych dłoni. Od razu poczuł się lepiej.
Spał niespokojnie. Obandażowana głowa nie dawała się wygodnie ułożyć na poduszce, a umysł, nienaturalnie ożywiony i klarowny po utracie krwi, buntował się przeciwko usypianiu. Kiedy wreszcie się zdrzemnął, naszły go majaki. Chodził po terenie szpitala z Mavis Gearing. Biegała jak dzierlatka pomiędzy drzewami, wymachując nożycami ogrodowymi i pokrzykując figlarnie:
– To cudowne, ile wspaniałości można tu znaleźć nawet o tej porze roku!
Nie widział nic dziwnego w tym, że odcina rozkwitłe czerwone róże z martwych gałęzi ani w tym, że żadne z nich nie wspomniało słowem o ciele Mary Taylor, z pętlą na białej szyi, wiszącym na jednym z drzew.
Nad ranem zasnął głębiej. Mimo to ostry, natarczywy dzwonek telefonu natychmiast przywołał go do przytomności. Podświetlana tarcza podróżnego budzika pokazywała piątą czterdzieści dziewięć. Z trudem podniósł głowę z wygniecionej poduszki i sięgnął po słuchawkę. Od razu poznał ten głos. Ale wiedział, że poznałby go pośród wszystkich kobiecych głosów na świecie.
– Pan Dalgliesh? Mówi Mary Taylor. Przepraszam, że pana budzę, ale pomyślałam, że powinnam dać panu znać. Mamy tu pożar. Nic groźnego, tylko w ogrodzie. Wybuchł chyba w nieużywanym domku ogrodnika w pobliżu Nightingale House. Sam nasz dom nie jest zagrożony, ale ogień szybko rozprzestrzenia się wśród drzew.
Był zdumiony, jak jasno myśli. Rana już go nie bolała, głowę miał tak lekką, że musiał dotknąć bandaża, aby się przekonać, że wciąż tam jest.
– Morąg Smith – powiedział. – Nic jej nie jest? Ten domek był dla niej czymś w rodzaju azylu.
– Wiem. Powiedziała mi to wieczorem, kiedy pana przyprowadziła. Dałam jej tu łóżko na noc. Morąg jest bezpieczna. Od razu to sprawdziłam.
– A inne mieszkanki Nightingale House?
Na ułamek sekundy zapadła cisza, po czym odparła ostrzejszym tonem:
– Zaraz zobaczę. Nie przyszło mi do głowy…
– Naturalnie. Czemu miałaby pani coś podejrzewać? Już przyjeżdżam.
– Czy to konieczne? Doktor Courtney-Briggs nalegał, żeby pan odpoczął. Straż pożarna ma wszystko pod kontrolą. Początkowo obawiali się, że ogień może się przenieść na Nightingale House, ale wycięli kilka najbliższych drzew. Za pół godziny powinno być po wszystkim. Nie może pan poczekać do rana?
– Zaraz tam będę.
Masterson leżał na plecach, z półotwartymi ustami, pogrążony w głębokim, ciężkim śnie. Dobudzenie go zajęło niemal minutę. Dalgliesh wolałby nie ciągnąć go ze sobą, ale wiedział, że w obecnym stanie nie powinien sam prowadzić samochodu. Sierżant, brutalnym potrząsaniem doprowadzony do przytomności, wysłuchał instrukcji komisarza bez słowa i ubrał się z ponurą miną. Roztropność nie pozwalała mu kwestionować decyzji Dalgliesha, lecz było jasne, że uważa powrót do Nightingale House za zbędny i krótka droga do szpitala upłynęła im w milczeniu.
Łunę pożaru widać było już z daleka na ciemnym niebie, a kiedy wjechali przez otwartą bramę na Winchester Road, dobiegł ich trzask palących się drzew i sugestywny zapach tlącego się drewna, silny i słodki w zimnym powietrzu. Masterson rozchmurzył się. Wciągnął go głęboko w płuca i powiedział z rozbrajającą szczerością:
– Lubię ten zapach, panie komisarzu. Przypomina mi dzieciństwo. Obozy skautowskie. Wieczory przy ognisku, snopy iskier strzelające w niebo. To cholerna frajda, kiedy ma się trzynaście lat i jest się zastępowym. Już nigdy potem nie ma się takiego poczucia siły i władzy. Sam pan wie, panie komisarzu.
Dalgliesh nie wiedział. Jego samotne dzieciństwo było pozbawione tych chłopięcych uciech. Ale odsłoniło to przed nim nowy, dziwnie wzruszający rys charakteru Mastersona. Zastępowy skautów! Czemu nie? Z innym pochodzeniem, innym kaprysem losu mógłby zostać przywódcą gangu ulicznego, a jego wrodzona ambicja i bezwzględność znalazłyby ujście w mniej chwalebnym działaniu.
Masterson zaparkował w bezpiecznej odległości i podeszli bliżej, zatrzymując się pod osłoną drzew i obserwując w milczeniu. Nikt nie zwracał na nich uwagi, strażacy uwijali się przy ogniu. Był tylko jeden wóz, a wodę do węży ciągnięto z Nightingale House. Pożar był już opanowany, ale nadal widowiskowy. Domek ogrodnika spłonął doszczętnie, został po nim tylko krąg czarnej ziemi, otoczony kikutami zwęglonych, powykręcanych w agonii drzew. Na skraju płonęło jeszcze parę młodych drzewek, trzeszcząc i pękając pod natarciem sikawki. Pojedynczy płomień, niesiony wiatrem, skakał lekko z drzewa na drzewo, zapalając czubki jak świece, póki nie zmiótł go celny strumień wody. Na ich oczach wysoki iglak błyskawicznie stanął w ogniu i eksplodował fajerwerkiem złotych igieł. Rozległ się cichy okrzyk zachwytu i Dalgliesh spostrzegł w czerwonym blasku małą grupkę zapatrzonych studentek. Miał wrażenie, że rozpoznaje twarze Madeleine Goodale i Julii Pardoe. Zaraz jednak podeszła do nich wysoka, charakterystyczna postać siostry przełożonej, która powiedziała kilka słów i dziewczęta niechętnie cofnęły się między drzewa. Dopiero wtedy go zobaczyła. Na chwilę znieruchomiała. Owinięta długą, czarną peleryną z odrzuconym kapturem, stała pod samotnym drzewem, jak ofiara skazana na stos, za jej plecami tańczył ogień, spowijając ją czerwoną łuną. Później wolno do niego podeszła. Jej twarz była bardzo blada.
– Miał pan rację. Nie było jej w pokoju. Zostawiła mi list.
Dalgliesh nie odpowiedział. Miał umysł tak jasny, że zdawał się pracować poza jego wolą, nie tyle obejmując wszystkie aspekty zbrodni, ile widząc je jakby z wielkiej wysokości – krajobraz bez cieni, który rozciągał się pod nim, zrozumiały, znajomy, jednoznaczny. Wiedział już wszystko. Nie tylko, jak obie dziewczyny zostały zabite, nie tylko, kiedy, dlaczego i przez kogo. Wiedział, na czym polegała kwintesencja całej zbrodni, bo to była jedna zbrodnia. Może nigdy nie zdoła tego dowieść, ale znał prawdę.
Pół godziny później pożar był ugaszony. Zaczęto zwijać puste węże strażackie, które pełzały w podskokach po spalonej ziemi, wzbijając w powietrze małe kłęby gryzącego dymu. Ostatni gapie rozeszli się, a kakofonię ognia i wiatru zastąpił łagodny, stłumiony syk, zakłócany tylko rozkazami dowódcy akcji i niewyraźnymi głosami jego ludzi. Nawet wiatr ucichł nieco, unosząc się delikatnym, ciepłym powiewem nad parującą ziemią. Wszędzie wokół wisiał smród zwęglonego drewna. Reflektory wozu strażackiego oświetlały dymiący krąg w miejscu, gdzie kiedyś stała chata. Dalgliesh podszedł bliżej, z Mastersonem u lewego, a Mary Taylor u prawego boku. Podeszwy butów paliły go od gorąca. Niewiele było do zobaczenia: groteskowo powyginany kawałek metalu, który mógł być kiedyś częścią piecyka, zwęglony metalowy czajniczek, który za jednym kopnięciem rozpadłby się w proch. I było coś jeszcze, jakiś kształt, nic więcej, który nawet tak zbezczeszczony po śmierci, był nadal przeraźliwie ludzki. Stali, patrząc w milczeniu. Dopiero po dłuższej chwili rozpoznali parę szczegółów: obręcz biodrową, groteskowo małą bez otoczki mięśni i ciała, czaszkę odwróconą ku górze i niewinną jak kielich, plamę mózgu, który wyciekł z czaszki. Dalgliesh powiedział:
– Niech pan każe zasłonić to miejsce i postawi tu kogoś na straży, a potem zadzwoni po sir Milesa Honeymana.
– Może mieć mały problem z identyfikacją, panie komisarzu – zauważył Masterson.
– Racja – odparł Dalgliesh – gdyby nie to, że wiemy czyje to zwłoki.