III

Za milczącą zgodą Dalgliesh i Mary Taylor poszli bez słowa przez cichy dom do jej mieszkania. Nikt im nie towarzyszył. Kiedy weszli do salonu, zegar na kominku wybił szóstą trzydzieści. Nadal było bardzo ciemno i w przeciwieństwie do ogrzanego ogniem powietrza na zewnątrz, tu panował przejmujący chłód. Zasłony były rozsunięte, a okno otwarte. Przełożona podeszła szybko, żeby je zamknąć, zdecydowanym ruchem zaciągnęła zasłony i odwróciła się do Dalgliesha, patrząc na niego uważnie i ze współczuciem, jakby widziała go po raz pierwszy.

– Musi pan być śmiertelnie zmęczony i zmarznięty. Niech pan siądzie przy kominku.

Podszedł i oparł się o kominek, bojąc się, że jeśli raz usiądzie, to już nie wstanie. Ale miał wrażenie, że półka nad kominkiem się chwieje, a marmur jest śliski jak lód. Opadł na fotel i patrzył, jak Mary Taylor klęka na dywaniku i kładzie suche szczapy drewna na gorący jeszcze popiół z poprzedniego wieczoru. Buchnął ogień. Dorzuciła kilka bryłek węgla, wyciągając ręce, żeby się ogrzać. Później, nie wstając, sięgnęła do kieszeni peleryny i podała mu list.

Jasnoniebieska koperta była niezaklejona, a na niej okrągłą, dziecinną ręką wypisano: „Dla odnośnych władz”. Tani papier listowy, zupełnie zwyczajny, nieliniowany, był zapełniony tak równym pismem, jakby użyto rygi.

To ja zabiłam Heather Pearce i Josephine Fallon. Odkryły coś z mojej przeszłości, co nie było ich sprawą, i próbowały mnie szantażować. Kiedy siostra Gearing zadzwoniła, że Fallon zachorowała i poszła do szpitala, wiedziałam, że Pearce zajmie jej miejsce jako pacjentka podczas lekcji. Wcześnie rano zabrałam z łazienki środek odkażający i napełniłam nim w naszej kuchence jedną z pustych butelek po mleku. Zamknęłam starannie kapslem i wzięłam ze sobą w torbie na śniadanie. Potem wystarczyło tylko wślizgnąć się do sali ćwiczeń i podmienić butelki. Gdybym tam kogoś zastała, wytłumaczyłabym się pod jakimś pretekstem i spróbowała później. Ale sala była pusta. Wzięłam butelkę mleka na górę do kuchenki sióstr, a pustą butelkę po środku odkażającym wyrzuciłam z okna łazienki.

Byłam przy tym, jak siostra Gearing pokazała pojemnik z nikotynowym preparatem na róże i przypomniałam to sobie, gdy postanowiłam zabić Fallon. Wiedziałam, gdzie jest klucz do oranżerii i włożyłam rękawiczki chirurgiczne, żeby nie zostawić odcisków palców. Bez przeszkód nalałam truciznę do drinka Fallon, kiedy się kąpała, a napój stygł przy łóżku, jak zawsze. Miałam zamiar postawić potem pojemnik na stoliku nocnym i upozorować samobójstwo. Zdawałam sobie sprawę, że powinnam też odcisnąć na nim jej odciski palców, ale to nie byłoby trudne. Musiałam zmienić plan, bo doktor Courtney-Briggs zatelefonował tuż przed dwunastą, wzywając mnie na oddział. Nie mogłam cały czas nosić pojemnika przy sobie w torbie, a bałam się zostawić go w swoim pokoju. Więc schowałam go w wiadrze z piaskiem naprzeciwko pokoju Fallon z zamiarem podłożenia go po powrocie do Nightingale House. Ten plan też się nie powiódł. Kiedy już byłam na schodach, bliźniaczki Burt wyszły ze swoich sypialni. Z pokoju Fallon sączyło się światło, więc postanowiły zanieść jej kakao. Spodziewałam się, że ciało zostanie lada chwila odkryte. Nie pozostawało mi nic innego, jak iść do łóżka i czekać na alarm. Całą noc zastanawiałam się, czy bliźniaczki zmieniły zdanie, czy może Fallon zasnęła przed wypiciem drinka. Ale nie odważyłam się zejść i sprawdzić. Gdybym zdołała postawić pojemnik z nikotyną przy jej łóżku, nikt nigdy nie podejrzewałby, że została zamordowana, a mnie udałoby się popełnić dwie zbrodnie doskonałe.

Nie mam nic więcej do dodania, oprócz tego, że nikt o niczym nie wiedział i nikt mi nie pomagał.

Ethel Brumfett.

– To jej pismo, bez żadnych wątpliwości – powiedziała Mary Taylor. – Znalazłam ten list w jej sypialni na półce nad kominkiem, kiedy po telefonie do pana poszłam sprawdzić, czy wszyscy są w pokojach. Ale czy to prawda?

– O tak, to prawda. Zabiła obie te dziewczyny. Tylko morderca wiedział, gdzie schowano pojemnik z nikotyną. Było jasne, że druga śmierć ma wyglądać na samobójstwo. Więc dlaczego pojemnik nie został podrzucony na stolik nocny? Mogło to tylko oznaczać, że zabójcy przeszkodzono w planach. Siostra Brumfett była jedyną osobą w Nightingale House, którą wyciągnięto w nocy z domu i której po powrocie uniemożliwiono udanie się do pokoju Fallon. Ale ona zawsze była pierwszą podejrzaną. Butelka z trucizną musiała zostać przygotowana w spokoju przez kogoś, kto miał dostęp do mleka i do środka odkażającego i kto mógł ją niepostrzeżenie zanieść na miejsce. Siostra Brumfett nie ruszała się nigdzie bez swojej wielkiej torby. Miała pecha, że przypadkiem wzięła butelkę ze złym kolorem kapsla. Ciekawe, czy w ogóle się zorientowała? Ale nawet gdyby, nie miała już czasu tego naprawić. Cały plan polegał na podmianie, która zajęła zaledwie sekundę. Musiała liczyć na to, że nikt nic nie zauważy. I rzeczywiście tak się stało. Poza tym jedna rzecz różniła ją od innych podejrzanych. Tylko ona nie była obecna przy żadnej z tych śmierci. Nie mogła podnieść ręki na Fallon, kiedy ta była jej pacjentką. To była dla niej rzecz niewyobrażalna. Wolała też nie oglądać skutków swoich działań. Trzeba być psychopatycznym mordercą albo zawodowym zabójcą, by dobrowolnie obserwować śmierć ofiar.

– Wiemy już – powiedziała Mary Taylor – że Heather Pearce była potencjalną szantażystką. Ciekawa jestem, jaki smutny incydent z szarej przeszłości biednej Brumfett wygrzebała sobie dla rozrywki.

– Myślę, że wie pani równie dobrze jak ja. Heather Pearce dowiedziała się o Felsenheim.

Zastygła w milczeniu, skulona u jego stóp, z twarzą odwróconą do kominka. Po chwili podniosła głowę i spojrzała na niego.

– Uznano ją za niewinną, jak pan wie. Brumfett była uległa wobec przełożonych, nauczono ją, że bezwzględne posłuszeństwo to pierwszy obowiązek pielęgniarki. Ale nie zabijała swoich pacjentów. Werdykt tego sądu w Felsenheim był sprawiedliwy. A nawet jeśli nie, był to werdykt wydany zgodnie z prawem. Została oficjalnie uznana za niewinną.

– Nie jestem tu po to, by kwestionować wyrok sądu w Falsenheim – powiedział Dalgliesh.

Nie zwracając uwagi na jego słowa, ciągnęła dalej żarliwym tonem, jakby za wszelką cenę chciała go przekonać.

– Opowiedziała mi o tym, kiedy byłyśmy studentkami w Nethercastle General Infirmary. Wychowywała się w Niemczech, ale jej babka była Angielką. Po rozprawie została naturalnie uwolniona i ostatecznie skończyło się na tym, że w 1944 roku poślubiła Anglika, sierżanta Ernesta Brumfetta. Miała pieniądze i było to tylko małżeństwo z rozsądku, sposób na to, aby wydostać się z Niemiec i wyjechać do Anglii. Jej babka już nie żyła, ale nadal wiele ją wiązało z tym krajem. Zaczęła pracować w Nethercastle jako sanitariuszka i tak dobrze wywiązywała się ze swoich obowiązków, że po osiemnastu miesiącach siostra przełożona zgodziła się przyjąć ją do szkoły jako studentkę. Dobrze wybrała sobie szpital. Nie grzebano tam w niczyjej przeszłości, zwłaszcza w przeszłości kobiety, która pokazała swoją wartość. Ten szpital to duży, wiktoriański budynek, zawsze przepełniony i cierpiący na chroniczny niedobór personelu. Brumfett i ja skończyłyśmy razem szkołę, razem odbyłyśmy kurs dla położnych w miejscowym szpitalu położniczym, razem przyjechałyśmy do Carpendara. Znałam Ethel Brumfett od niemal dwudziestu lat. Patrzyłam, jak całym życiem spłaca wszystko, co się zdarzyło w zakładzie w Steinhoff. Była wtedy młodą dziewczyną. Nie wiemy, jak przebiegało jej dzieciństwo w Niemczech. Wiemy tylko, co zrobiła jako dorosła kobieta dla tego szpitala i swoich pacjentów. Przeszłość była bez znaczenia.

– Dopóki nie wydarzyło się coś, czego musiała się cały czas podświadomie obawiać. Dopóki ktoś z tej przeszłości jej nie poznał.

– Niwecząc wszystkie te lata pracy i wysiłku. Mogę zrozumieć, czemu uznała za konieczne zabić Pearce. Ale dlaczego Fallon?

– Z czterech powodów. Przed rozmową z siostrą Brumfett, Pearce chciała uzyskać dowód na potwierdzenie słów Martina Dettingera. Najprościej było skonfrontować to z jakąś relacją z procesu. Dlatego poprosiła Fallon o pożyczenie karty wstępu do biblioteki. Pojechała do biblioteki Westminster w czwartek, a potem znów w sobotę, kiedy przygotowano dla niej książkę. Musiała podczas rozmowy pokazać ją siostrze Brumfett i wspomnieć, skąd miała kartę biblioteczną. Prędzej czy później Fallon chciałaby tę kartę odzyskać, a nikt nigdy nie powinien się dowiedzieć, po co Pearce ją brała ani jaką książkę wypożyczyła. To jeden z kilku znaczących faktów, jakie siostra Brumfett pominęła w swojej spowiedzi. Po podłożeniu butelki z trucizną w miejsce butelki mleka wróciła na górę, wzięła książkę z pokoju Pearce i schowała w wiadrze z piaskiem, do czasu aż będzie miała okazję zwrócić ją anonimowo do biblioteki. Wiedziała aż nazbyt dobrze, że Pearce już nie wyjdzie żywa z sali ćwiczeń. Co dla niej typowe, wybrała później to samo miejsce, żeby ukryć pojemnik z nikotyną. Siostra Brumfett nie była obdarzona zbyt bujną wyobraźnią.

Ale problem z książką nie był głównym powodem zabicia Fallon. Były jeszcze trzy inne. Chciała podsunąć błędny motyw, upozorować, że to Fallon miała być ofiarą. Gdyby Fallon umarła, zawsze pozostawało prawdopodobieństwo, że Pearce została zabita przez pomyłkę. To Fallon była na liście jako „pacjentka” w dzień inspekcji. Fallon była bardziej prawdopodobną ofiarą. Była w ciąży, co już samo w sobie mogło stanowić motyw. Siostra Brumfett miała ją na oddziale i mogła o tym wiedzieć lub się tego domyślić. Sądzę, że niewiele symptomów u pacjentów umykało jej uwagi. Istniała też możliwość, że Fallon zostanie uznana za winną śmierci Pearce. W końcu, przyznała się, że wróciła do Nightingale House rano w dniu jej zabójstwa i odmówiła wyjaśnień. Mogła wlać truciznę do pokarmu. A później, może dręczona wyrzutami sumienia, popełniła samobójstwo. To wytłumaczenie rozwiązałoby gładko obie zagadki. Ponadto jest wygodne z punktu widzenia szpitala i sporo osób wolało w to wierzyć.

– A ostatni powód? Powiedział pan, że były cztery. Chciała uniknąć dochodzeń na temat karty bibliotecznej, chciała zasugerować, że to Fallon miała być ofiarą lub zamieszać ją w śmierć Pearce. A jaki był czwarty motyw?

– Chciała panią chronić. Zawsze tego chciała. Niełatwo jej było przy pierwszym morderstwie. Była pani w Nightingale House i miała taką samą okazję jak wszyscy aby zatruć pokarm. Ale przynajmniej zapewniła pani niezbite alibi na czas śmierci Fallon. Była pani w Amsterdamie. Nie mogła pani zabić drugiej ofiary. Wobec tego po co miałaby pani zabijać pierwszą? Od początku założyłem, że te dwa morderstwa się łączą. Trudno było uwierzyć, by w tym samym domu i w tym samym czasie dwie osoby dopuściły się morderstwa. A to automatycznie wykluczało panią z listy podejrzanych.

– Ale dlaczego ktoś miałby mnie podejrzewać o zabicie którejś z tych dziewcząt?

– Bo motyw, który przypisaliśmy Ethel Brumfett, nie ma sensu. Proszę pomyśleć. Umierający człowiek na chwilę odzyskał przytomność i zobaczył pochylającą się nad nim kobietę. Otworzył oczy. Mimo bólu i maligny poznał jej twarz. Czy to mogła być siostra Brumfett? Poznałaby pani Ethel Brumfett po dwudziestu pięciu latach? Pospolitą, niezbyt urodziwą, nierzucającą się w oczy Brumfett? Zdarza się jedna twarz na milion, tak piękna i tak charakterystyczna, że można ją poznać w mgnieniu oka nawet po dwudziestu pięciu latach. Pani twarz. Irmgard Grobel to pani, a nie siostra Brumfett.

Powiedziała spokojnie:

– Irmgard Grobel nie żyje.

Ciągnął dalej, jakby się nie odezwała.

– Nic dziwnego, że Pearce ani przez moment nie podejrzewała, że to pani mogła być Grobel. Jest pani siostrą przełożoną, otoczoną niemal nabożnym szacunkiem, w powszechnym odczuciu wolną od skazy, a co dopiero grzechu. Psychologicznie rzecz biorąc, nie była w stanie myśleć o pani jako o zabójczyni.

No i były słowa użyte przez Martina Dettingera. Powiedział, że to jedna z opiekujących się nim sióstr. Ta pomyłka była zrozumiała. Wizytuje pani każdy oddział w szpitalu raz dziennie, rozmawia z niemal wszystkimi pacjentami. Twarz, którą zobaczył nad sobą, była nie tylko twarzą Irmgard Grobel, ale kobiety w szerokim, trójkątnym czepku wojskowych służb pielęgniarskich. Dla każdego, kto był w szpitalu wojskowym, a on spędził tam całe miesiące, oznaczało to siostrę opiekującą się chorymi. Powtórzyła:

– Irmgard Grobel nie żyje.

Powiedział pannie Pearce mniej więcej to samo, co swojej matce. Pani Dettinger niezbyt się tym zainteresowała. Co ją to obchodziło? Ale później dostała rachunek ze szpitala i pomyślała, że to może być sposób na zaoszczędzenie paru funtów. Gdyby Courtney-Briggs nie był taki chciwy, to pewno zapomniałaby o całej sprawie. Ale w tym stanie rzeczy Courtney-Briggs otrzymał interesującą informację, którą uznał za wartą sprawdzenia. Możemy się domyślić, co czuła Heather Pearce. Musiała doświadczyć tego samego triumfu i poczucia siły, co w chwili gdy ujrzała pannę Dakers przywłaszczającą sobie banknoty leżące przed nią na ścieżce. Tylko tym razem w jej mocy miał się znaleźć ktoś o wiele ważniejszy niż koleżanka. Ani przez chwilę nie przyszło jej do głowy, że pacjent mógł mówić o kimś innym niż siostra pielęgnująca go na oddziale. Ale wiedziała, że musi zdobyć dowód, a przynajmniej upewnić się, że Dettinger, który w końcu był umierający, nie bredził w malignie ani nie miał halucynacji. Toteż poświęciła pół dnia w czwartek na wizytę w bibliotece Westminster, żeby pożyczyć książkę o procesie w Felsenheim. Musieli ściągnąć ją dla niej z innej filii i wróciła po nią w sobotę. To, co przeczytała, utwierdziło ją w opinii, że Martin Dettinger wiedział, co mówi. Myślę, że rozmawiała z siostrą Brumfett w sobotę wieczorem i że ta nie zaprzeczyła oskarżeniu. Ciekawe, jaką Pearce wyznaczyła cenę? Na pewno nic tak banalnego, zrozumiałego i nagannego jak zapłata dla niej za milczenie. Pearce lubiła pławić się w poczuciu władzy, ale jeszcze większą satysfakcję sprawiało jej okazywanie swej moralnej wyższości. Zapewne już w niedzielę rano napisała do sekretarza Ligi Pomocy Ofiarom Faszyzmu. Siostra Brumfett powinna płacić, ale pieniądze miały wpływać regularnie na konto Ligii. Pearce bardzo się starała, żeby kara była odpowiednia do zbrodni.

Tym razem Mary Taylor się nie odezwała; siedziała złożywszy ręce na kolanach, patrząc z twarzą bez wyrazu w jakąś niezgłębioną przeszłość. Powiedział łagodnie:

– To wszystko można sprawdzić. Z jej ciała niewiele zostało, ale mamy pani twarz. Istnieją relacje z procesu, fotografie, świadectwo pani ślubu z sierżantem Taylorem.

Odezwała się tak cicho, że musiał pochylić głowę, aby ją usłyszeć.

– Otworzył oczy bardzo szeroko i wbił we mnie wzrok. Nic nie mówił. Była w nim jakaś dzikość, jakaś desperacja. Myślałam, że popada w malignę albo że się boi. W tym momencie musiał zrozumieć, że umiera. Powiedziałam do niego kilka słów i zamknął oczy. Nie poznałam go. Jakim cudem miałabym go poznać? Nie jestem już tą samą osobą, co to dziecko w Steinhoff. To nie znaczy, że myślę o Steinhoff, jakby to się zdarzyło komuś innemu. To się naprawdę zdarzyło komuś innemu. Nie pamiętam nawet przebiegu procesu w Felsenheim, nie pamiętam żadnej twarzy.

Ale musiała to komuś opowiedzieć. To było konieczne, aby stać się inną osobą, aby wymazać Steinhoff z pamięci, więc opowiedziała Ethel Brumfett. Obie były młodymi studentkami szkoły pielęgniarskiej w Nethercastle i Dalgliesh przypuszczał, że Brumfett czymś ją zjednała: życzliwością, dyskrecją, przywiązaniem. W przeciwnym razie, czemu właśnie ona? Czemu, na miły Bóg, wybrała ją na przyjaciółkę? Chyba musiał wypowiedzieć to na głos, bo dodała z żarem, jakby bardzo jej zależało na jego opinii:

– Powiedziałam jej, bo była taka zwyczajna. To dawało poczucie bezpieczeństwa. Czułam, że jeśli Brumfett mnie wysłucha, uwierzy i nadal będzie mnie lubić, to wszystko, co się zdarzyło, nie było w końcu takie straszne. Pan tego nie zrozumie.

Ale rozumiał. W jego szkole był podobny chłopiec, tak zwyczajny i nieszkodliwy, że stanowił jakby talizman przeciwko śmierci i nieszczęściu. Dalgliesh przypomniał go sobie. Dziwne, ale pomyślał o nim po raz pierwszy od trzydziestu lat. Sproat Minor z jego okrągłą, przyjemną twarzą za okularami, z jego najzwyklejszą w świecie, przyziemną rodziną, z jego konwencjonalnym wychowaniem, z jego błogosławioną normalnością. Sproat Minor, chroniony przeciętnością i spokojem od nieszczęść tego świata. Zycie nie mogło być aż tak przerażające z kimś takim jak Sproat Minor. Przez chwilę zastanawiał się, co się z nim teraz dzieje.

– A Brumfett od tej pory do pani przylgnęła – powiedział. – I przyjechała tu razem z panią. Ten impuls, żeby się komuś zwierzyć, potrzeba posiadania choć jednej przyjaciółki, która wie o pani wszystko, sprawiły, że znalazła się pani w jej mocy. Brumfett protektorka, doradczyni, powierniczka. Teatr z Brumfett, golf z Brumfett, wakacje z Brumfett, przejażdżki z Brumfett, poranna herbata i wieczorne kakao z Brumfett. Jej przywiązanie było niewątpliwie prawdziwe. W końcu nie zawahała się zabić dla pani. Ale niemniej to był szantaż. Bardziej konwencjonalny szantażysta, domagający się tylko pieniędzy, byłby nieskończenie wygodniejszy niż nieznośne przywiązanie Brumfett.

– To prawda – powiedziała ze smutkiem. – To wszystko prawda. Jakim cudem pan się tego domyślił?

– Ponieważ to była głupia i nudna kobieta, a pani taka nie jest. – Mógł dodać: – Ponieważ znam siebie.

Podniosła głos w gwałtownym proteście.

– A kim ja jestem, żeby gardzić kimś głupim i nudnym? Jakie mam prawo być taka wybredna? Och, nie była zbyt mądra! Nie umiała nawet zabić dla mnie bez zostawienia śladów. Nie była dość mądra, by wyprowadzić w pole Adama Dalgliesha, ale czy to ma być kryterium inteligencji? Widział ją pan kiedyś przy pracy? Widział ją pan z umierającym pacjentem albo z chorym dzieckiem? Obserwował pan tę głupią i nudną kobietę, której przywiązaniem i towarzystwem powinnam, zdaniem pana, wzgardzić, jak walczy całą noc, żeby uratować komuś życie?

– Widziałem ciało jednej z jej ofiar i czytałem wynik sekcji drugiej. Wierzę pani na słowo, że była miła dla dzieci.

– To nie były jej ofiary. To były moje ofiary.

– O nie – powiedział. – Była tylko jedna pani ofiara w Nightingale House. Ethel Brumfett.

Podniosła się błyskawicznie i stanęła przed nim twarzą w twarz, swoimi zdumiewająco zielonymi oczami badawczo i nieustraszenie spojrzała prosto w jego oczy. Wiedział, że istnieją słowa, które powinien teraz wypowiedzieć. Jak brzmiało to aż nazbyt znajome, oficjalne ostrzeżenie, zawodowa formułka, która niemal bezwiednie wypływała mu na usta w momencie konfrontacji? Gdzieś mu umknęła, nieważna i nieistotna, zagubiła się w czeluściach mózgu. Zdawał sobie sprawę, że jest chory, osłabiony utratą krwi, że powinien na tym poprzestać, przekazać sprawę Mastersonowi i położyć się do łóżka. On, najbardziej skrupulatny ze wszystkich oficerów, już się zachował, jakby nie istniały żadne przepisy, jakby miał do czynienia z osobistym przeciwnikiem. Ale nie mógł się powstrzymać. Nawet gdyby nigdy nie zdołał tego udowodnić, musiał usłyszeć z jej ust przyznanie się do tego, co wiedział, że jest prawdą. Jakby to było najbardziej naturalne pytanie na świecie, zapytał spokojnie:

– Nie żyła już, kiedy podłożyła pani ogień?

Загрузка...