VI

Dopiero dwie godziny później zamknął w końcu za sobą boczne drzwi Nightingale House i wyruszył pieszo do Falconer’s Arms.

Droga była oświetlona staroświeckimi latarniami, które były tak rzadko rozstawione i przyćmione, że większość czasu szedł w ciemności. Nie spotkał żywej duszy i nie dziwił się, że studentki nie lubiły tędy chodzić po zapadnięciu zmroku. Deszcz przestał padać, ale podniósł się wiatr, strząsając ostatnie krople ze splątanych gałęzi wiązów. Czuł, jak spadają mu na twarz i ciekną za kołnierz koszuli, i przez chwilę pożałował, że rano nie wziął samochodu. Drzewa rosły bardzo blisko drogi, oddzielone od niej tylko wąskim, rozmiękłym poboczem. Noc była ciepła, mimo wiatru, w powietrzu unosiła się lekka mgiełka, wirując wokół lamp. Uliczka miała jakieś trzy metry szerokości.

Kiedyś musiała to być główna droga do Nightingale House, choć wiła się bez wyraźnej potrzeby pośród kęp wiązów i brzóz, jakby pierwszy właściciel domu miał nadzieję dodać sobie ważności długością podjazdu.

Idąc myślał o Christine Dakers. Rozmawiał z nią o trzeciej czterdzieści pięć po południu. Na prywatnym oddziale było w tym czasie bardzo cicho i spokojnie, a jeśli siostra Brumfett znajdowała się w pobliżu, to wyraźnie dołożyła starań, aby zejść mu z drogi. Przyjęła go dyżurna pielęgniarka i zaprowadziła do pokoju panny Dakers. Dziewczyna siedziała wsparta o poduszki, zarumieniona i promienna jak świeżo upieczona matka. Przyjęła go, jakby oczekiwała gratulacji i bukietu kwiatów. Ktoś już dostarczył jej wazon żonkili, obok tacy na stoliku stały dwie doniczki chryzantem, na łóżku zaś leżał stosik kolorowych magazynów.

Starała się być zawstydzona i skruszona, opowiadając swoją historię, ale była niezbyt przekonująca w tej roli. Aż biło od niej poczucie szczęścia i ulgi. I czemu nie? Wyspowiadała się przed siostrą przełożoną i otrzymała rozgrzeszenie. Wypełniała ją słodka euforia przebaczenia. A co więcej, pomyślał, obie dziewczyny, które mogły stanowić dla niej zagrożenie, odeszły na zawsze. Diana Harper wyjechała do domu. A Heather Pearce nie żyła.

Z czego właściwie wyspowiadała się panna Dakers? Skąd ten nadzwyczajnie dobry humor? Chciałby wiedzieć. Ale wyszedł z jej pokoju niewiele mądrzejszy. Jednak przynajmniej potwierdziła zeznanie Madeleine Goodale o wspólnej porannej nauce w bibliotece. Jeśli to nie była zmowa, co mało prawdopodobne, obie miały alibi na czas przed śniadaniem. A po śniadaniu poszła z filiżanką kawy do oranżerii, gdzie czytała „Głos Pielęgniarki” aż do udania się na salę ćwiczeń. Panna Pardoe i panna Harper były z nią. Dziewczęta opuściły oranżerię w tym samym czasie, złożyły krótką wizytę w łazience na drugim piętrze i poszły prosto do sali ćwiczeń. Bardzo trudno byłoby Christine Dakers zatruć pokarm.

Dalgliesh przeszedł kilkanaście metrów i stanął w pół kroku, zmrożony dźwiękiem, który przypominał mu krzyk kobiety. Stał bez ruchu, starając się zidentyfikować ten rozpaczliwy, obcy głos. Przez chwilę było cicho, nawet wiatr zamilkł. Potem znów to usłyszał, tym razem nie mógł się mylić. To nie był nocny zew zwierzęcia ani wytwór wyobraźni zmęczonego umysłu. Gdzieś w gęstwinie na lewo zawodziła kobieta.

Nie był zabobonny, ale jako człowiek wrażliwy poddawał się nastrojom. Stojąc samotnie w ciemności i słysząc ludzki głos zawodzący do wtóru wznoszącego się wiatru, poczuł zimny dreszcz. Jakby dotknął go palec nieszczęśliwej i zamęczonej tu dziewiętnastowiecznej służącej. Przez jedną straszną sekundę wszedł w jej pełen bólu i beznadziei świat. Przeszłość zlała się z teraźniejszością. Powiało grozą. Jej ostatni rozpaczliwy postępek dział się tu i teraz. Później ten moment przeminął. Słyszał prawdziwy głos, żyjącą kobietę. Zapalił latarkę i zszedł z drogi w ciemność drzew.

Parę metrów od pobocza zobaczył małą, drewnianą chatkę; przyćmione światło z jedynego okna rzucało jasny kwadrat na korę najbliższego wiązu. Podszedł bliżej, stąpając bezgłośnie po rozmiękłej ziemi, i otworzył drzwi. Owionął go ciepły, aromatyczny zapach drewna i coś jeszcze. Zapach ludzkiego ciała. Skulona na połamanym wiklinowym fotelu, w świetle lampy naftowej ustawionej na skrzynce, siedziała kobieta.

Sprawiała nieodparte wrażenie zwierzęcia osaczonego w kryjówce. Patrzyli na siebie bez słowa. Mimo rozpaczliwego szlochu, urwanego na jego widok, jakby był udawany, w jej oczach nie było śladu łez, lecz wyraźnie czająca się groźba. Zwierzę mogło cierpieć, ale było na własnym terenie i miało wyostrzone wszystkie zmysły. Kiedy się odezwała, jej głos brzmiał wojowniczo, bez śladu ciekawości czy strachu.

– Kim pan jest?

– Nazywam się Adam Dalgliesh. A ty?

– Morąg Smith.

– Słyszałem o tobie, Morąg. Miałaś wrócić do pracy dziś wieczór.

– No właśnie. Ale panna Collins kazała mi zgłosić się do domu dla personelu. Chciałam wrócić do pensjonatu dla lekarzy, jeśli nie mogę spać w Nightingale House, ale nie! Szlag by to trafił! Za dobrze mi tam było! Więc muszę iść do tej noclegowni. Potrafią tu zaleźć za skórę, niech ich wszyscy diabli! Chciałam rozmawiać z siostrą przełożoną, ale siostra Brumfett powiedziała, żeby jej nie zawracała głowy.

Przerwała swój lament, aby podkręcić knot lampy. Światło rozbłysło jaśniejszym płomieniem. Zmrużyła oczy, wbijając w niego wzrok.

– Adam Dalgliesh. Śmieszne nazwisko. Jest pan tu nowy, no nie?

Przyjechałem dziś rano. Spodziewam się, że powiedziano ci o śmierci panny Fallon. Jestem komisarzem policji. Chcę się dowiedzieć, w jaki sposób zginęły ona i panna Pearce.

W pierwszej chwili myślał, że jego słowa wywołają następny atak histerii. Otworzyła szeroko usta, ale zaraz jakby rozmyśliwszy się, sapnęła tylko i zacisnęła wargi. Po chwili mruknęła:

– Ja jej nie zabiłam.

– Panny Pearce? Oczywiście, że nie. Po co miałabyś ją zabijać?

– Tamten uważał inaczej.

– Jaki tamten?

– Ten inspektor, cholerny inspektor Bill Bailey. Widziałam, co myśli. W kółko mnie wypytywał i wbijał we mnie te swoje świdrujące oczka. Co robiłam od chwili, kiedy wstałam z łóżka? A co niby miałam robić? Pracowałam! Oto co robiłam. Czy lubiłam pannę Pearce? Czy była kiedyś dla mnie nieuprzejma? Jeszcze by tego brakowało! Tak czy siak, nawet jej nie znałam. I byłam w Nightingale House ledwo od tygodnia. Ale wiem, co mu chodziło po głowie. Zawsze jest tak samo. Najlepiej zwalić winę na pokojówkę.

Dalgliesh wszedł do środka i usiadł na ławeczce pod ścianą. I tak musi przesłuchać Morąg Smith, więc może równie dobrze zrobić to od razu.

– Chyba nie masz racji – powiedział. – Inspektor Bailey wcale cię nie podejrzewał. Sam mi to mówił.

Prychnęła drwiąco.

– Kto by tam wierzył w to, co mówi policja! Ojciec pana nie nauczył? Diabła tam, jeśli mnie nie podejrzewał. Akurat! Pieprzony dupek Bailey. Dobry Boże, mój tato mógłby panu wiele powiedzieć o policji.

Z pewnością policja mogłaby też wiele powiedzieć o jej ojcu, pomyślał Dalgliesh, ale uznał, że nie warto ciągnąć tego tematu. Zamiast tego postanowił wziąć w obronę swojego kolegę.

– Inspektor Bailey wykonywał tylko swoją pracę. Nie chciał cię urazić. Ja też jestem policjantem i będę musiał zadać ci parę pytań. Wszyscy musimy rozpytywać. Nic nie wskóram bez twojej pomocy. Jeśli panna Pearce i panna Fallon zostały zamordowane, to chciałbym odkryć, kto to zrobił. Były takie młode. Panna Pearce była mniej więcej w twoim wieku. Na pewno nie chciały umierać.

Nie był pewien, jak Morąg zareaguje na tę przemowę odwołującą się do jej poczucia sprawiedliwości i współczucia, ale zobaczył, że jej małe, przenikliwe oczka poszukały go w półmroku.

– Pomóc panu! Też coś! – mruknęła szyderczo. – Wolne żarty. Tacy jak pan nie potrzebują pomocy. Wy już sami wiecie, w jaki sposób mleko dostało się do środka kokosu.

Dalgliesh przemyślał tę zdumiewającą metaforę i w braku innych dowodów uznał, że to miał być komplement. Skierował latarkę światłem do góry, tak że rzucała jasny krąg na sufit, usadowił się głębiej na ławce i oparł głowę o wiszący na gwoździu pęk rafii. Było mu nadspodziewanie wygodnie. Zapytał od niechcenia:

– Często tu przychodzisz?

– Tylko jak jestem roztrzęsiona. – Jej ton wskazywał, że to okoliczność, w której każda rozsądna kobieta postąpiłaby podobnie. – Mam tu ciszę i spokój – dodała defensywnie. – W każdym razie miałam.

Dalgliesh poczuł się skarcony.

– Przepraszam. Nie będę cię więcej nachodził.

– Och, nie szkodzi. Może pan tu znowu przyjść, jeśli pan chce.

Co prawda jej głos był szorstki, ale niewątpliwie należało to uznać za komplement. Przez chwilę siedzieli w dziwnie przyjacielskim milczeniu.

Solidne ściany chaty izolowały ich w nienaturalnej ciszy, chroniąc przed wyciem wiatru. Powietrze wewnątrz było chłodne, przesiąknięte zapachem drewna, nafty i ziemi. Dalgliesh rozejrzał się. W rogu leżała bela słomy, na środku stał drugi stary, wiklinowy fotel, podobny do tego, na którym skuliła się Morąg, a obok przewrócona dnem do góry skrzynka, przykryta ceratą, służąca jako stół. W półmroku dojrzał na blacie zarys prymusa. Na półce ściennej stał biały, aluminiowy czajniczek i parę kubków. Domyślił się, że był to domek ogrodnika, w którym ten odpoczywał po trudach pracy i składował narzędzia. Na wiosnę i w lecie, otoczony zielenią drzew i śpiewem ptaków, mógł być całkiem przyjemną przystanią. Ale był środek zimy.

– Wybacz, że pytam – powiedział – ale czy nie byłoby ci wygodniej zamknąć się ze swoim zmartwieniem w ciszy i spokoju własnego pokoju?

– W Nightingale House nie jest przytulnie. I w domu dla personelu też nie. Lubię to miejsce. Pachnie jak szopa mojego ojca na działce. I nikt tu nie przychodzi po zmierzchu. Boją się ducha tej dziewczyny.

– A ty nie?

– Nie wierzę w duchy.

Była to praktyczna pochwała zdrowego sceptycyzmu. Jeśli w coś nie wierzysz, to to nie istnieje. Ta niezachwiana pewność pozwalała jej czerpać korzyści z błogosławionego braku wyobraźni, nawet jeśli chodziło tylko o azyl w domku ogrodnika. Uznał to za godne podziwu. Zastanawiał się, czy nie powinien zapytać o powód jej rozpaczy, zasugerować może, żeby zwierzyła się siostrze przełożonej. Czy ten głośny lament mógł być spowodowany tylko niechętnie widzianym zainteresowaniem Billa Baileya? Bailey był dobrym policjantem, ale nie miał właściwego podejścia do ludzi. W ich fachu nie wolno sobie pozwolić na nadmierny krytycyzm. Każdy oficer śledczy wie, że największy błąd to zniechęcić do siebie świadka. Za żadne skarby nic już wtedy z niej nie wydobędzie – bo zwykle dotyczyło to kobiet – nawet jeśli jej antypatia jest częściowo podświadoma. Sukces śledztwa zależy w dużej mierze od umiejętności skłonienia ludzi do pomocy, do rozmowy. Bill Bailey nie popisał się z Morąg Smith. Adam Dalgliesh w swoim czasie też nie zawsze umiał należycie postępować.

Przypomniał sobie, co inspektor powiedział mu o obu pokojówkach w krótkiej godzinnej rozmowie, kiedy przekazywał mu akta sprawy.

– Nie mają z tym nic wspólnego. Ta stara, Marta Collins, pracuje w szpitalu od czterdziestu lat i gdyby miała mordercze skłonności, już wyszłoby to na jaw. Najbardziej przejmuje się kradzieżą środka odkażającego z łazienki. Traktuje to jako osobisty afront. Chyba uważa, że łazienka leży w zakresie jej odpowiedzialności, a morderstwo nie. Ta młoda, Morąg Smith, jest na wpół zbzikowana, jeśliby mnie kto pytał, i uparta jak muł. Zapewne mogła to zrobić, ale za nic nie rozumiem po co. O ile wiem Heather Pearce nie zrobiła jej żadnej przykrości. No i Morąg nie miała zbyt wiele czasu. Została przeniesiona do Nightingale House z pensjonatu dla lekarzy na dzień przed śmiercią Pearce. Jak rozumiem, nie była z tego zadowolona, ale to nie powód, żeby zabijać jedną ze studentek. Poza tym nie wygląda na przestraszoną. Jest zacięta w sobie, ale nie przestraszona. Gdyby to ona była morderczynią, wątpię, by zdołał pan to kiedykolwiek udowodnić.

Dalgliesh siedział na ławce w milczeniu. Nie miał ochoty sondować jej nieszczęść i podejrzewał, że Morąg oddaje się irracjonalnej potrzebie głośnego wypłakania się. Po to wybrała swoją tajemną kryjówkę. Miała prawo do przeżyć osobistych, nawet jeśli zakłócił jej samotność. Sam był zbyt powściągliwy, by nakłaniać kogoś do zwierzeń, co tak często acz błędnie brane jest za wyraz troski i przejęcia. Rzadko się czymś do głębi przejmował. Ludzie nie przestawali go interesować, ale już niczym nie byli w stanie go zaskoczyć. I starał się nie angażować emocjonalnie. Nie widział w tym nic dziwnego, że wybrała tę chatkę pachnącą domem.

Zdał sobie sprawę, że dziewczyna mamrocze coś pod nosem. Wróciła do litanii swoich nieszczęść.

– Patrzył na mnie cały czas, wlepiał się jak kto głupi. I pytał w kółko o to samo. Na okrągło. Ważniak jeden, niech go szlag.

Odwróciła się nagle do Dalgliesha.

– Ma pan ochotę na seks?

Dalgliesh rozważył w powadze to pytanie.

– Nie. Jestem za stary, żeby mieć ochotę na seks, kiedy jest mi zimno i jestem zmęczony. W moim wieku trzeba odrobinę wygody, by dać przyjemność partnerce i samemu coś z tego mieć.

Spojrzała na niego wzrokiem, w którym niedowierzanie walczyło ze współczuciem.

– Nie jest pan znowu taki stary. Tak czy siak, dzięki za chusteczkę.

Wydmuchała raz jeszcze konwulsyjnie nos i oddała mu zwiniętą szmatkę. Dalgliesh wrzucił ją szybko do kieszeni, opierając się pokusie, by niepostrzeżenie spuścić chustkę za ławkę. Wyciągnął nogi, chcąc już wstać, kiedy nagle dobiegły go niewyraźnie jej następne słowa.

– Co powiedziałaś? – spytał niedbale, starając się nie okazać zbytniego zainteresowania.

Odpowiedziała chmurnie:

– Mówiłam, że nigdy się nie dowiedział, że wypiłam trochę tego mleka, ten głupi dupek. Nie powiedziałam mu.

– Chodzi o mleko, które miało być użyte do pokazu sztucznego karmienia? Kiedy je wypiłaś?

Pilnował się, żeby to zabrzmiało, jakby podtrzymywał tę rozmowę z czystej ciekawości. Ale jasno zdawał sobie sprawę z ciszy, jaka zaległa w chacie i z pary przenikliwych, wpatrujących się w niego oczu. Czyżby rzeczywiście była nieświadoma tego, co mu mówi?

– O ósmej, może minutę wcześniej. Poszłam do sali, żeby sprawdzić, czy nie zostawiłam tam pudełka z pastą do polerowania mebli. Na wózku stała butelka mleka i trochę z niego upiłam. Z samego wierzchu.

– Prosto z butelki?

– Przecież pod ręką nie było żadnego kubka, no nie? Chciało mi się pić, zobaczyłam mleko, no to wzięłam łyk.

Zadał kluczowe pytanie.

– Wypiłaś tylko śmietankę z wierzchu?

– Nie było żadnej śmietanki. To nie był ten rodzaj mleka. Serce mu podskoczyło.

– I co potem zrobiłaś?

– Nic nie zrobiłam.

– Nie bałaś się, że prowadząca lekcję zauważy, że butelka nie jest pełna?

– Była pełna. Dolałam wody z kranu. Tak czy siak, wzięłam tylko kilka łyków I nałożyłaś kapsel z powrotem na butelkę?

– Tak. Porządnie, żeby nikt nie zauważył.

– I nikomu o tym nie wspomniałaś?

– Nikt mnie nie pytał. Ten inspektor chciał tylko wiedzieć, czy wchodziłam do sali ćwiczeń, i powiedziałam, że przed siódmą, żeby trochę posprzątać. Nie miałam zamiaru nic więcej mówić. Tak czy siak, to nie było jego mleko, nie on za to płacił.

– Morąg, jesteś całkiem, całkiem pewna, o której je upiłaś?

O ósmej. W każdym razie taką godzinę pokazywał zegar na ścianie. Popatrzyłam, bo miałam pomagać przy śniadaniu, przez to że dziewczyny z kuchni zachorowały na grypę. Niektórzy myślą, że można być w trzech miejscach naraz. Tak czy siak, weszłam do jadalni, kiedy siostry i studentki już zaczęły jeść. I panna Collins obrzuciła mnie tym swoim spojrzeniem. Znów się spóźniłaś, Morąg! Więc to musiała być ósma. Studentki zawsze zaczynają śniadanie o ósmej.

– I wszystkie już tam były?

Jasne, że tak! Przecież mówiłam! Siedziały przy stołach. Ale sam z siebie wiedział, że już tam były. Te dwadzieścia pięć minut od ósmej do ósmej dwadzieścia pięć to jedyna pora, kiedy wszystkie mieszkanki Nightingale House były razem, jedząc śniadanie pod okiem panny Collins i jednocześnie w zasięgu swojego wzroku. Jeśli Morąg mówiła prawdę, a w to nie wątpił, krąg podejrzanych dramatycznie się zawęził. Pozostawało tylko sześć osób, które nie miały mocnego alibi na czas od ósmej do chwili, kiedy studentki zaczęły się gromadzić w sali ćwiczeń o ósmej czterdzieści. Będzie musiał oczywiście jeszcze raz sprawdzić zeznania, ale wiedział, co w nich znajdzie. Był to ten rodzaj informacji, który po latach pracy potrafił natychmiast przywołać, i nazwiska posłusznie pojawiły mu się w pamięci. Siostra Rolfe, siostra Gearing, siostra Brumfett, panna Goodale, Leonard Morris i Stephen Courtney-Briggs. Delikatnie pomógł dziewczynie wstać z fotela.

– Chodź, Morąg, odprowadzę cię do domu noclegowego dla personelu. Jesteś bardzo ważnym świadkiem i nie chcę, żebyś dostała zapalenia płuc, zanim spiszemy twoje zeznanie.

– Nie będę nic pisać. Nie jestem żadną uczoną.

– Ktoś to napisze za ciebie. Będziesz się musiała tylko podpisać.

– Tyle mogę zrobić. Nie jestem głupia. Umiem się podpisać.

Będzie musiał tego dopilnować. Miał wrażenie, że sierżant Masterson nie lepiej sobie poradzi z Morąg niż inspektor Bailey. Rozsądek nakazywał mu samemu odebrać to zeznanie, nawet jeśli to znaczyło późniejszy, niż planował, wyjazd do Londynu. Niemniej to nie będzie stracony czas. Kiedy odwrócił się, żeby mocno docisnąć za nimi drzwi – nie miały zamka – czuł się równie zadowolony z siebie jak w chwili, gdy znalazł pojemnik z nikotyną. Robił postępy. Ogólnie rzecz biorąc, to nie był zły dzień.

Загрузка...