II

Panna Goodale została wezwana przez telefon i zjawiła się po dwóch minutach, spokojna i opanowana. Przełożona wyraźnie uznała, że ta zrównoważona młoda kobieta nie potrzebuje dodatkowych wyjaśnień ani słów wsparcia, bo powiedziała tylko:

– Siadaj, dziecko. Komisarz Dalgliesh chce z tobą porozmawiać.

Wzięła z krzesła swoją pelerynę, zarzuciła na ramiona i wyszła, nie oglądając się za siebie. Sierżant Masterson otworzył notes. Panna Goodale usiadła na krześle przy stole, ale kiedy Dalgliesh zaprosił ją gestem na fotel przy kominku, przeniosła się bez protestu. Siedziała sztywno na samym brzeżku, wyprostowana jak struna, skromnie złożywszy nadspodziewanie zgrabne nogi. Jej ręce spoczywały nieruchomo na kolanach, a oczy patrzyły na niego z przenikliwą inteligencją, która go zaskoczyła.

– Była pani zapewne bliżej z panną Fallon niż ktokolwiek inny w szpitalu – zaczął. – Niech mi pani o niej opowie.

Nie okazała zdziwienia formą pierwszego pytania, ale pomyślała chwilę nad odpowiedzią, jakby porządkując myśli. Potem powiedziała:

– Lubiłam ją. Ona wolała mnie od innych koleżanek, ale nie sądzę, żeby to była z jej strony jakaś głębsza przyjaźń. W końcu miała trzydzieści jeden lat i wszystkie byłyśmy pewno w jej oczach mocno niedojrzałe. Miała dość sarkstyczny sposób bycia, co jej nie pomagało, i wydaje mi się, że większość dziewcząt trochę się jej bała. Rzadko mówiła o swojej przeszłości, ale powiedziała mi, że jej rodzice zginęli w 1944 roku podczas bombardowania Londynu. Zajęła się nią jakaś starsza ciotka i oddała do jednej z tych szkół z internatem, gdzie trzyma się wychowanków od dziecka do matury. Pod warunkiem regularnego opłacania czesnego oczywiście, ale miałam wrażenie, że z tym nie było żadnych kłopotów. Zawsze chciała być pielęgniarką, ale po szkole zachorowała na gruźlicę i musiała spędzić dwa lata w sanatorium. Nie wiem gdzie. Potem dwa szpitale odrzuciły jej podania ze względu na stan zdrowia, więc brała różne tymczasowe zajęcia. Zwierzyła mi się na początku nauki, że była kiedyś zaręczona, jednak nic z tego nie wyszło.

– Nie pytała pani dlaczego?

– Nigdy jej o nic nie wypytywałam. Gdyby chciała mi powiedzieć, zrobiłaby to.

– A mówiła pani, że jest w ciąży?

– Tak, powiedziała mi dwa dni przed tym, jak zachorowała na grypę. Musiała podejrzewać to wcześniej, ale tego ranka test to potwierdził. Spytałam, co zamierza zrobić, i oświadczyła, że pozbędzie się dziecka.

– Zwróciła jej pani uwagę, że to prawdopodobnie nielegalne?

– Nie. Nie dbała o to, co jest legalne. Powiedziałam jej, że to grzech.

– Ale nadal zamierzała poddać się aborcji?

– Tak. Powiedziała, że zna lekarza, który to zrobi i że nie ma żadnego prawdziwego niebezpieczeństwa. Spytałam, czy potrzebuje pieniędzy; zaprzeczyła i dodała, że pieniądze to najmniejszy problem. Nie zdradziła, do kogo zamierza się zwrócić, a ja nie pytałam.

– Ale była pani gotowa pomóc jej finansowo, gdyby tego potrzebowała, mimo swojej dezaprobaty?

– Moja dezaprobata nie miała znaczenia. Ważne było, że to grzech. Lecz skoro już podjęła decyzję, musiałam zdecydować, czyjej pomóc. Bałam się, że zrobi to gdzieś pokątnie, narażając zdrowie i życie. Wiem, że prawo się zmieniło i łatwiej dostać skierowanie lekarskie, jednak chyba nie w tym przypadku. Musiałam rozważyć to w swoim sumieniu. Jeśli już zamierza się popełnić grzech, lepiej zrobić to mądrze. W przeciwnym wypadku nie tylko obrażamy Boga, ale rzucamy Mu wyzwanie, nie uważa pan?

Dalgliesh odparł z powagą:

– To interesujący problem teologiczny, którego nie podejmuję się rozstrzygać. Powiedziała pani, kto był ojcem dziecka?

– Nie wprost. Myślę, że mógł to być młody pisarz, z którym była zaprzyjaźniona. Nie znam jego nazwiska ani adresu, ale wiem, że Jo spędziła z nim tydzień na Isle of Wight w październiku zeszłego roku. Miała siedem dni zaległego urlopu i powiedziała mi, że zamierza pospacerować sobie po wyspie z kimś zaprzyjaźnionym. Sądzę, że to właśnie on był tym kimś. Z pewnością nikt stąd. Po powrocie powiedziała tylko, że zatrzymali się w małej gospodzie, jakieś pięć mil na południe od Ventnor. Nic więcej nie mówiła. Może właśnie wtedy zaszła w ciążę?

– Data by się zgadzała. Ale nigdy nie stwierdziła jasno, kto jest ojcem dziecka?

– Nie. Spytałam, czemu go nie poślubi, na co odparła, że nie ma prawa obarczać dziecka dwojgiem nieodpowiedzialnych rodziców. Pamiętam, że powiedziała: „Ta nowina wprawiłaby go w panikę, chyba że poczułby nagłą chęć, aby doświadczyć ojcostwa i zobaczyć, jak to jest. Mógłby też chcieć asystować przy porodzie, aby któregoś dnia opisać ten krwawy proces. Tak naprawdę jest zaabsorbowany wyłącznie sobą”.

– A czy ona coś do niego czuła?

Dziewczyna milczała pełną minutę przed odpowiedzią.

– Myślę, że tak. To mógł być powód jej samobójstwa.

– Dlaczego uważa pani, że popełniła samobójstwo?

– Wszystko inne wydaje mi się mniej prawdopodobne. Nigdy nie sądziłam, że Jo jest typem samobójczyni, o ile istnieje taki typ. Tak naprawdę nie znałam jej dobrze. Nikt nigdy nie zna dobrze drugiego człowieka. Każdego stać na wszystko. Zawsze miałam takie przekonanie. Ale z pewnością łatwiej mi uwierzyć, że popełniła samobójstwo, niż że została zamordowana. To nie do pomyślenia. Dlaczego ktoś miałby ją zabijać!?

– Miałem nadzieję, że pani pomoże mi znaleźć odpowiedź na to pytanie.

– Cóż, niewiele mogę pomóc. Nie miała tutaj żadnych wrogów. Jej rezerwa i zamknięcie w sobie trzymały ludzi na dystans, ale to nie znaczy, że była nielubiana. A nawet gdyby ktoś jej nie lubił, to jeszcze nie powód do morderstwa. O wiele bardziej prawdopodobne jest, że wróciła do szkoły zbyt wcześnie po chorobie, zapadła na depresję, poczuła, że nie jest w stanie usunąć ciąży ani urodzić nieślubnego dziecka i pod wpływem impulsu zabiła się.

– W sali ćwiczeń mówiła pani, że pewno ostatnia widziała ją przy życiu. Co dokładnie zdarzyło się, kiedy byłyście razem zeszłego wieczoru? Sprawiała wrażenie, że może myśleć o samobójstwie?

– Gdyby tak było, z pewnością nie zostawiłabym jej samej. Była dość milcząca. Nie wiem, czy zamieniłyśmy więcej niż kilka słów. Spytałam, jak się czuje i powiedziała, że w porządku. Wyraźnie nie była w nastroju do pogawędki, więc się nie narzucałam. Po jakichś dwudziestu minutach poszłam do swojego pokoju. Więcej jej nie zobaczyłam.

– Nie wspominała nic o ciąży?

– Nie. Wydawało mi się, że jest zmęczona i blada. Ale Jo zawsze wyglądała blado. Jest mi przykro, gdy myślę, że mogła potrzebować pomocy, a ja nie miałam żadnych słów pociechy, które mogłyby uratować jej życie. Lecz z drugiej strony, to nie była osoba zachęcająca do poufałości. Zostałam z nią po wyjściu innych dziewcząt, bo myślałam, że może ma ochotę porozmawiać. Kiedy się stało jasne, że woli być sama, po prostu wyszłam.

Mówi, że jej przykro, pomyślał Dalgliesh, lecz nie widać, by była przybita. Nie czuje żadnych wyrzutów sumienia. I faktycznie, dlaczego miałaby się obwiniać? Wątpił, by odczuwała jakąś głębszą rozpacz. Przyjaźniła się z Josephine Fallon bardziej niż inne studentki, ale tak naprawdę nie była dla niej osobą szczególnie bliską. Czy w ogóle jest na świecie ktoś, dla kogo była?

– A co pani sądzi o śmierci panny Pearce? – spytał.

– Myślę, że to był wypadek. Ktoś dolał trucizny do pożywienia dla żartu albo z czystej złośliwości, nie zdając sobie sprawy z możliwych następstw.

– To dziwne u studentek trzeciego roku, których program nauczania zapewne obejmuje podstawowe informacje o substancjach żrących.

– Nie twierdziłam, że to była studentka. Nie wiem, kto to zrobił. I zapewne już nigdy się pan tego nie dowie. Nie wierzę, że to było zaplanowane morderstwo.

Wszystko pięknie, pomyślał, lecz te słowa brzmią nieco nieszczerze w ustach dziewczyny tak inteligentnej jak panna Goodale. Była to, oczywiście, najczęściej głoszona, niemal oficjalna teza. Oczyszczała wszystkich z najgorszego zarzutu, wskazując tylko na czyjąś złośliwość i beztroskę. Bardzo wygodna teoria i jeśli szczęście mu nie dopisze, może nigdy nie być w stanie jej obalić. Jednak sam w nią nie wierzył i trudno mu było zaakceptować bezkrytyczną wiarę panny Goodale. A jeszcze trudniej fakt, że dziewczyna szuka fałszywych pociech i zamyka oczy na niemiłą rzeczywistość.

Poprosił ją, żeby mu opisała, co robiła rano w dniu śmierci panny Pearce. Wiedział to już z notatek inspektora Baileya i jej poprzedniego zeznania, toteż nie zdziwił się, kiedy powtórzyła to gładko i bez wahania. Wstała o szóstej czterdzieści pięć i wypiła poranną herbatę z resztą dziewcząt. Powiedziała im o grypie Fallon, która zawiadomiła ją w nocy, że idzie do szpitala. Koleżanki przyjęły to ze spokojem, zaczęły się tylko zastanawiać, nie bez złośliwości, jak siostra Gearing da sobie z radę z lekcją pokazową w takiej zdziesiątkowanej grupie i to w obecności wizytatorki z Naczelnej Rady Pielęgniarskiej. Pearce piła herbatę wraz z nimi i zdaje się, że stwierdziła coś w rodzaju: „Skoro Fallon jest chora, to pewno mnie przypadnie rola pacjentki”. Panna Goodale nie pamięta, żeby były na ten temat jakieś komentarze albo dyskusja. To stały zwyczaj, że następna studentka na liście zastępuje tę, która zachorowała.

Po wypiciu herbaty panna Goodale ubrała się i zeszła do biblioteki powtórzyć sobie materiał z zakresu metod leczenia w przypadku wycięcia krtani. Jeśli lekcja miała się udać, było rzeczą ważną, aby z sali padały szybkie i ożywione odpowiedzi na zadane pytania. Siadła do pracy kwadrans po siódmej, a wkrótce potem przyłączyła się do niej panna Dakers. Ich pilność, pomyślał Dalgliesh, została wynagrodzona, jeśli nie niczym innym, to przynajmniej zapewnieniem im alibi na większość czasu przed śniadaniem. Podczas nauki nie rozmawiały ze sobą o niczym specjalnym, a potem poszły razem do jadalni. To było mniej więcej za dziesięć ósma. Panna Goodale siedziała przy stole razem z Dakers i bliźniaczkami, ale wyszła wcześniej, jakieś piętnaście po ósmej. Wróciła do swojego pokoju pościelić łóżko i znów zeszła do biblioteki napisać parę listów. Później złożyła krótką wizytę w łazience i udała się do sali ćwiczeń na kwadrans przed dziewiątą. Były tam tylko siostra Gearing i bliźniaczki, ale reszta grupy zaczęła się wkrótce zbierać – nie pamięta, w jakiej kolejności. Wydaje jej się, że Pearce przyszła jako jedna z ostatnich.

– Jak wyglądała? – spytał Dalgliesh.

– Nie zauważyłam w niej nic szczególnego, ale też się nie spodziewałam. Pearce to Pearce. Nie rzucała się w oczy.

– Powiedziała coś, zanim zaczął się pokaz?

– Tak, prawdę mówiąc, powiedziała. Dziwne, że pan o to spytał. Nie wspominałam o tym wcześniej, pewnie dlatego, że inspektor Bailey nie pytał. Ale rzeczywiście coś powiedziała. Rozejrzała się po sali, cała grupa już zdążyła się zgromadzić, i spytała, czy ktoś nie wziął czegoś z jej pokoju.

– Nie mówiła czego?

Nie. Stanęła na środku z tą swoją oskarżycielską, zaczepną miną, jaką czasem przybierała, i spytała: „Czy ktoś był dziś rano w moim pokoju i coś stamtąd zabrał?” Nikt nie odpowiedział. Chyba tylko wszystkie pokręciłyśmy przecząco głowami. Nie wzięłyśmy jej pytania zbyt serio. Pearce często robiła z igły widły. Poza tym bliźniaczki były zajęte przygotowaniami do pokazu, a reszta z nas rozmawiała między sobą. Nie zwracałyśmy na nią większej uwagi. Przepuszczam, że połowa z nas nawet nie usłyszała pytania.

– Zauważyła pani, jak Pearce zareagowała? Zmartwiła się, rozzłościła, zaniepokoiła?

– Nic z tych rzeczy. To było raczej dziwne. Teraz sobie przypominam. Robiła wrażenie zadowolonej, nawet triumfującej, jakby potwierdziło się coś, co podejrzewała wcześniej. Nie wiem, dlaczego rzuciło mi się to w oczy, ale tak właśnie było. Potem siostra Gearing przywołała nas do porządku i zaczęła się lekcja.

Dalgliesh przez dłuższą chwilę nic nie mówił. W końcu, biorąc jego milczenie za odprawę, podniosła się, żeby wyjść. Wstała z fotela z tą samą spokojną gracją, z jaką przedtem usiadła, niemal niedostrzegalnym ruchem wygładziła fartuszek, rzuciła mu ostatnie pytające spojrzenie i podeszła do drzwi. Nagle odwróciła się od progu, jakby pod wpływem impulsu.

– Pytał mnie pan, czy ktoś miał powód zabić Jo. Powiedziałam, że o nikim takim nie wiem. To prawda. Ale przypuszczam, że motyw prawny to coś innego. Powinnam panu powiedzieć, że niektórzy mogą sądzić, iż ja miałam taki motyw.

– A miała pani?

– Zapewne pan tak uzna. Jestem spadkobierczynią Jo, przynajmniej tak myślę. Jakieś trzy miesiące temu powiedziała mi, że sporządziła testament i zapisała mi wszystko, co ma. Dała mi nazwisko i adres swojego adwokata. Mogę przekazać panu tę informację. Nie napisali jeszcze do mnie, ale spodziewam się, że napiszą, to znaczy, jeśli Jo rzeczywiście zrobiła testament. Jednak sądzę, że zrobiła. To nie była dziewczyna, która składa obietnice bez pokrycia. Może woli pan skontaktować się z tym adwokatem od razu? Te sprawy zabierają trochę czasu, prawda?

– Wyjaśniła, dlaczego akurat panią uczyniła swoją spadkobierczynią?

Powiedziała, że musi zostawić komuś pieniądze i że ja pewno zrobię z nich najlepszy użytek. Nie brałam tego wtedy bardzo poważnie i ona chyba też nie. Przecież miała dopiero trzydzieści jeden lat. Nie spodziewała się, że wkrótce umrze. I zapowiedziała mi, że prawdopodobnie zmieni jeszcze zapis, zanim się zestarzeje na tyle, bym mogła liczyć na spadek. W końcu zapewne wyjdzie kiedyś za mąż. Ale czuła, że powinna zrobić testament, a ja byłam w tym czasie jedyną osobą, która jej przyszła na myśl. Myślałam, że to czysta formalność. Nie przyszło mi do głowy, że ma jakiś majątek warty wzmianki. Dopiero kiedy rozmawiałyśmy o kosztach aborcji, powiedziała mi, ile ma pieniędzy.

– I ile to było… jest?

Dziewczyna odpowiedziała ze spokojem:

– Około szesnastu tysięcy funtów, jak rozumiem. Ta kwota pochodziła z polis ubezpieczeniowych jej rodziców.

Uśmiechnęła się cierpko.

– Niezła sumka, jak pan widzi, komisarzu. Zapewne mogłaby stanowić całkiem dobry motyw, prawda? Będziemy teraz mogli założyć centralne ogrzewanie na plebanii. A gdyby pan widział plebanię mojego narzeczonego: dwanaście pokoi, niemal wszystkie wychodzące na północ lub wschód, to uznałby pan, że miałam powód do morderstwa.

Загрузка...