Było tuż po dziewiątej, kiedy Dalgliesh odebrał telefon, zaraz potem opuścił biuro i przeszedł na drugą stronę Victoria Street w porannej mgiełce, zwiastującej jeszcze jeden gorący, sierpniowy dzień. Znalazł adres bez trudu. Był to duży budynek z czerwonej cegły między Victoria Street a Horseferry Road, nie tyle obskurny, ile przygnębiająco nijaki, funkcjonalny prostokąt z rzędami małych, jednakowych okien. Nie było windy i przez nikogo nie zatrzymywany wszedł po wyłożonych linoleum schodach na ostatnie piętro.
W powietrzu wisiał kwaśny zapach potu. Na podeście gruba jak beka kobieta w kwiecistym fartuchu głośno wylewała żale przed policjantem pilnującym mieszkania. Na widok Dalgliesha do niego skierowała potok oskarżeń i pretensji. Co powie na to pan Goldstein? Nie była upoważniona do podnajmowania pokoju. Zrobiła to tylko, żeby wyświadczyć tej pani uprzejmość. A teraz to. Ludzie nie mają sumienia.
Minął ją bez słowa i wszedł do pokoju. Pachniał pastą do polerowania mebli i był zagracony ciężkimi, okazałymi sprzętami z wcześniejszej dekady. Okno było otwarte, a koronkowe firanki odsunięte, ale i tak było duszno. Wyglądało na to, że lekarz policyjny i towarzyszący mu konstabl, obaj potężnie zbudowani, zużyli całe powietrze.
Miał przed sobą jeszcze jedne zwłoki, tylko tym razem ta sprawa nie leżała w jego gestii. Wystarczył mu rzut oka na sztywniejące na łóżku ciało, żeby pamięć odżyła. Objął wzrokiem zwisającą luźno lewą rękę, podkurczone długie palce, strzykawkę wciąż tkwiącą w ramieniu, jak metaliczny insekt z żądłem głęboko wbitym w skórę. Śmierć nie ograbiła jej z indywidualności, przynajmniej jeszcze nie teraz. To nastąpi już wkrótce wraz z całym groteskowym procesem rozkładu.
Lekarz policyjny, z którego lał się pot mimo koszuli z krótkimi rękawami, zwrócił się do niego przepraszająco, jakby obawiał się, że postąpił zbyt pochopnie:
– Ponieważ Scotland Yard jest tak blisko, a ten drugi list był zaadresowany bezpośrednio do pana… – Urwał niepewnie. – Wstrzyknęła sobie evipan. Pisze to wyraźnie w pierwszym liście. Nie ulega wątpliwości, że to samobójstwo. Dlatego konstabl nie chciał pana niepokoić. Uważał, że nie warto pana wzywać. Doprawdy, może szkoda kłopotu, nie znajdzie pan tu nic interesującego.
– Cieszę się, że pan zadzwonił – zapewnił go Dalgliesh. – To żaden kłopot.
Były dwie białe koperty – jedna zaklejona i zaadresowana do niego, druga otwarta z napisem: „Dla odnośnych władz”. Ciekaw był, czy uśmiechnęła się, pisząc ten nagłówek. Pod okiem lekarza i konstabla otworzył swój list. Był napisany pewną ręką, czarnym atramentem, wysmukłymi literami. Z pewnym zdziwieniem zdał sobie sprawę, że nigdy dotąd nie widział jej pisma.
Nie uwierzono Panu, ale miał Pan rację. Zabiłam Ethel Brumfett. Po raz pierwszy sama kogoś zabiłam. Zależy mi, żeby Pan to wiedział. Wstrzyknęłam jej evipan, podobnie jak zaraz wstrzyknę sobie. Myślała, że daję jej środek nasenny. Biedna, ufna Brumfett! Wzięłaby z mojej ręki także nikotynę i byłoby to równie stosowne.
Miałam nadzieję, że uda mi się wieść pożyteczne życie. Łudziłam się tylko, a nie umiem żyć z poczuciem porażki. Nie żałuję tego, co zrobiłam. Tak było najlepiej dla szpitala, dla niej i dla mnie. Nawet jeśli Adam Dalgliesh widzi to inaczej i uważa swoją pracę za wcielenie prawa moralnego.
Myliła się, oczywiście. To nieprawda, że mu nie uwierzono, domagano się tylko, nie bez racji, żeby przedstawił jakieś dowody. Nie znalazł ich ani wtedy, ani później, chociaż drążył tę sprawę, przepełniony nienawiścią do siebie i do niej, jakby to była osobista vendetta. Nie przyznała się do niczego i ani przez moment nie straciła zimnej krwi.
Orzeczenie przyczyny zgonów Heather Pearce, Josephine Fallon oraz Ethel Brumfett odbyło się krótko i bez niespodzianek. Może koroner uważał, że dość już było plotek i spekulacji. Siedział w składzie sędziowskim i nie próbował wtrącać się w pytania do świadków ani nawet kontrolować procedury. Historia Irmgard Grobel i zakładu w Steinhoff wyszła na światło dzienne, a sir Marcus Cohen, który zajął miejsce obok Dalgliesha na końcu sali sądowej, słuchał tego z twarzą ściągniętą bólem. Po rozprawie Mary Taylor podeszła prosto do niego, wręczyła mu pisemną rezygnację z pracy i odwróciła się bez słowa. Jeszcze tego samego dnia wyjechała. Dla Szpitala im. Johna Carpendara sprawa na tym się skończyła. Nic więcej nie wyszło na jaw. Mary Taylor była wolna. Wolna, by znaleźć ten pokój, tę śmierć.
Dalgliesh podszedł do kominka. Na wyłożonym zgniłozielonymi kafelkami palenisku stał zakurzony wentylator i słoik z suchymi liśćmi. Odsunął je ostrożnie. Lekarz i umundurowany konstabl obserwowali go z twarzami bez wyrazu. Co sobie myśleli? Że niszczy fragment materiału dowodowego? Cóż ich to mogło obchodzić? Mieli swój dowód, swój kawałek papieru, który dołączą do protokołu i odłożą do akt na wieczne zapomnienie. Co on zrobi ze swoim listem, była to jego osobista sprawa.
Rozprostował kartkę nad rusztem, zapalił zapałkę i przyłożył do rogu. Ale był mały ciąg, a papier dość gruby. Musiał nim delikatnie potrząsać, aż płomień sięgnął mu czubków palców i wypuścił sczerniały arkusz, który zniknął w czeluściach komina, unosząc się ku letniemu niebu.