Była druga w nocy, kiedy portier przy głównej bramie wpuścił Mastersona na teren szpitala. Wiatr stale się wzmagał, gdy sierżant jechał krętą drogą do Nightingale House między czarnymi, trzeszczącymi złowrogo drzewami. Dom był pogrążony w ciemności oprócz jednego oświetlonego okna, za którym wciąż pracował Dalgliesh. Masterson skrzywił się z irytacją, zły, że komisarz nadal tkwi na posterunku. Miał za sobą długi dzień. Nie bez satysfakcji oczekiwał momentu, kiedy zda raport ze swoich dokonań, ale miał nadzieję, że uniknie jednej z tych całonocnych sesji, z których był słynny jego przełożony.
Wszedł bocznymi drzwiami i dwa razy przekręcił za sobą klucz. Powitała go cisza wielkiego holu, upiorna i uroczysta. Budynek zdawał się wstrzymywać oddech. Znów uderzył go w nozdrza obcy, choć już poniekąd znajomy zapach środków odkażających i pasty do podłogi, nieprzyjemny i lekko złowieszczy.
Jakby bojąc się obudzić śpiący, na wpół pusty dom, nie zapalił światła, lecz utorował sobie drogę latarką. Kartki na tablicy ogłoszeń rozbłysły bielą, przypominając mu klepsydry wywieszone w przedsionku katedry. Prosimy o modlitwę za duszę zmarłej Josephine Fallon. Mimo woli wchodził po stopniach schodów na palcach.
W biurze na pierwszym piętrze zastał Dalgliesha za biurkiem, nad otwartą teczką. Stanął jak wryty w drzwiach, ukrywając zdumienie. Komisarz miał szarą twarz i głowę owiniętą bandażem. Siedział sztywno wyprostowany, z rękami na blacie i dłońmi rozpostartymi na rozłożonych kartkach. Ta poza była znajoma. Masterson pomyślał, nie po raz pierwszy, że komisarz ma piękne ręce i wie, jak je wyeksponować. Dawno temu uznał, że Dalgliesh jest jednym z najdumniejszych ludzi, jakich zna. Jednak zbyt starannie ukrywał swoje zarozumialstwo, by stało się rzeczą powszechnie znaną, toteż przyjemnie było przyłapać go teraz na tym drobnym przejawie próżności. Dalgliesh spojrzał na niego bez uśmiechu.
– Oczekiwałam pana dwie godziny temu, sierżancie. Co pan robił?
– Zdobywałem informacje niekonwencjonalnymi metodami, panie komisarzu.
– Wygląda pan, jakby sam padł ofiarą niekonwencjonalnych metod.
Masterson powstrzymał się od riposty, która sama się narzucała. Jeśli stary postanowił być tajemniczy co do swoich obrażeń, to nie da mu tej satysfakcji, żeby okazać ciekawość.
– Tańczyłem prawie do północy, panie komisarzu.
– W pańskim wieku to nie powinno być zbyt męczące. Niech pan mi opowie o tej kobiecie. Wygląda na to, że zrobiła na panu wrażenie. Miał pan miły wieczór?
Masterson mógł zgodnie z prawdą odpowiedzieć, że miał koszmarny wieczór. Zadowolił się jednak złożeniem sprawozdania ze zdobytych informacji. Tango pokazowe rozważnie pominął. Instynkt ostrzegł go, że Dalgliesh mógłby nie uznać tego ani za śmieszne, ani za mądre. Ale poza tym dokładnie opisał przebieg wieczoru. Starał się trzymać faktów i mówić beznamiętnie, jednak po chwili zdał sobie sprawę, że ta relacja zaczyna mu sprawiać przyjemność. Jego charakterystyka pani Dettinger była zwięzła, lecz zjadliwa. Pod koniec nie krył już pogardy i obrzydzenia. Czuł, że ten złośliwy opis nieźle mu wychodzi. Dalgliesh słuchał w milczeniu. Pochylił obandażowaną głowę nad teczką i Masterson nie widział jego miny. Kiedy sprawozdanie dobiegło końca, podniósł wzrok.
– Lubi pan swoją pracę, sierżancie?
– Tak, panie komisarzu, przeważnie lubię.
– Tak właśnie myślałem.
– Czy to coś nagannego?
Masterson wiedział, że wchodzi na niebezpieczny grunt, ale nie mógł się powstrzymać. Dalgliesh nie odpowiedział na pytanie, tylko oświadczył:
– Nie sądzę, aby policjant mógł zawsze zachować życzliwość. Jednakże kiedy okrucieństwo zaczyna sprawiać przyjemność, to pora zmienić zawód.
Masterson oblał się purpurą i zagryzł usta. I kto to mówi! Dalgliesh, który w ogóle nie dostrzega, że jego podwładni mają jakieś życie prywatne, ten, który potrafi złośliwą uwagą zmiażdżyć adwersarza jak pałką. Życzliwość! Ciekawe, czy sam jest taki życzliwy? I ile swoich głośnych sukcesów zawdzięcza życzliwości? Oczywiście, nigdy nie sięga do brutalnych metod. Jest zbyt wyniosły, zbyt sumienny, zbyt opanowany, zbyt mało ludzki w końcu, żeby pozwolić sobie na coś tak zrozumiałego, jak odrobina praktycznej brutalności. Jego reakcja na zło to zmarszczenie nosa, nie tupnięcie nogą. Ale życzliwość! Dobre sobie!
Dalgliesh ciągnął dalej, jakby nigdy nic.
– Będziemy musieli przesłuchać jeszcze raz panią Dettinger, oczywiście. I podpisać protokół. Myśli pan, że mówiła prawdę?
– Trudno powiedzieć. Nie widzę, czemu miałaby kłamać. Ale to dziwna kobieta i w pewnym momencie była na mnie zła. Może sprawiło jej to jakąś perwersyjną przyjemność, że wyprowadzi nas w pole. Mogła na przykład podać nazwisko Grobel, podczas gdy chodziło o kogoś innego.
– Czyli osoba, którą jej syn rozpoznał na oddziale, może być inną oskarżoną z Felsenheim, która wciąż żyje i jej los jest nieznany. Co dokładnie syn jej powiedział?
– W tym cały problem, panie komisarzu. Jak się wydaje, dał jej do zrozumienia, że ta Niemka, Irmgard Grobel, jest tu zatrudniona, ale nie pamiętała dokładnie jego słów. Mówi, że to było coś w rodzaju: „To dziwny szpital, mamo, jedną z sióstr jest tu Grobel”.
– Z czego wynika, że to nie była siostra z jego oddziału, bo pewno by o tym wspomniał. Chociaż z drugiej strony mógł nie zauważyć siostry Brumfett ani nie zdawać sobie sprawy, że jest siostrą oddziałową. Przy jego stanie zdrowia, subtelności hierarchii szpitalnej mogły mu umknąć. Zgodnie z dokumentacją medyczną był większość czasu nieprzytomny albo w malignie, co podważałoby jego zeznania, nawet gdyby tak niefortunnie nie umarł. W każdym razie wygląda na to, że matka nie wzięła początkowo jego słów poważnie. Wspomniała o tym komuś w szpitalu? Może pannie Pearce?
– Twierdzi, że nie. Myślę, że w tym czasie troszczyła się głównie o to, by zabrać rzeczy syna, otrzymać świadectwo zgonu i wystąpić o pieniądze z polisy ubezpieczeniowej.
– To sarkazm, sierżancie?
– Cóż, płaci niemal dwa tysiące funtów rocznie za lekcje tańca, a oszczędności jej się kończą. Szkoła Delaroux życzy sobie opłat z góry. Dowiedziałem się wszystkiego o jej finansach, kiedy odwiozłem ją do domu. Pani Dettinger nie miała zamiaru nic dalej robić z tą sprawą. Ale później dostała rachunek Courtney-Briggsa i przyszło jej do głowy, że może posłużyć się historią syna, żeby dostać obniżkę. I dostała. Pięćdziesiąt funtów.
– Co by znaczyło, że Courtney-Briggs jest albo hojniejszy, niż można przypuszczać, albo uznał, że informacja jest warta tych pieniędzy. Zapłacił jej od ręki?
– Mówi, że nie. Odwiedziła go najpierw w gabinecie na Wimpole Street, w środę wieczorem, dwudziestego pierwszego stycznia. Wtedy wiele nie wskórała, więc zadzwoniła do niego w sobotę rano. Recepcjonistka powiedziała, że doktor Courtney-Briggs wyjechał z kraju. Chciała zadzwonić jeszcze raz w poniedziałek, ale z samego rana, pierwszą pocztą, przyszedł czek na pięćdziesiąt funtów. Nie było listu ani wyjaśnienia, tylko formułka grzecznościowa z podpisem. Ale to jej wystarczyło.
– Tak więc w zeszłą sobotę wyjechał z kraju. Ciekawe dokąd? Do Niemiec? Trzeba to sprawdzić.
– To wszystko wydaje się takie nieprawdopodobne, panie komisarzu – powiedział Masterson. – I nie pasuje do reszty.
– No właśnie. Wiemy już niemal na pewno, kto zabił obie dziewczyny. Logicznie rzecz biorąc, wszystkie fakty wskazują na jedną osobę. I, jak pan mówi, ta nowa poszlaka nie pasuje. To denerwujące, kiedy grzebie się w błocie w poszukiwaniu brakującego fragmentu łamigłówki, a potem znajduje się kawałek z zupełnie innej układanki.
– Więc uważa pan, że to nieistotne, panie komisarzu? Byłbym niepocieszony, gdyby się okazało, że wyciągałem to wszystko z pani Dettinger na próżno.
– Ależ jest istotne. Jest niezwykle istotne. I mamy dowód, który to potwierdza. Znaleźliśmy wypożyczoną książkę. Biblioteka Westminster była bardzo pomocna. Panna Pearce była tam w czwartek, ósmego stycznia, kiedy miała wolne popołudnie, i poprosiła o książkę na temat niemieckich procesów wojennych. Powiedziała, że interesuje ją szczególnie proces w Felsenheim w listopadzie 1945 roku. Nie mogli nic znaleźć u siebie, ale obiecali, że popytają w innych londyńskich bibliotekach i zaproponowali, by wróciła lub zatelefonowała za dzień lub dwa. Zatelefonowała w sobotę rano. Powiedzieli, że udało im się zdobyć książkę, która między innymi traktuje o procesie w Felsenheim, i przyszła po nią jeszcze tego samego popołudnia. Przy każdej wizycie przedstawiała się jako Josephine Fallon, pokazywała jej kartę i niebieski żeton. W normalnych okolicznościach nie zwróciliby oczywiście uwagi na nazwisko i adres. Stało się tak tylko dlatego, że musieli zamówić tę książkę z innej biblioteki.
– A została zwrócona, panie komisarzu?
Tak, ale anonimowo i nie potrafią powiedzieć kiedy. Było to najprawdopodobniej w środę, po śmierci Pearce. Ktoś zostawił ją na bibliotecznym wózku z literaturą faktu. Jedna z bibliotekarek, odnosząc tam oddane książki, poznała ten tom i wzięła na ladę, żeby odłożyć na bok do zwrotu macierzystej bibliotece. Nikt nie widział, kto go przyniósł. Ta biblioteka cieszy się dużym powodzeniem, wciąż kręci się tam mnóstwo ludzi. Nie każdy ma coś do oddania i nie każdy podchodzi do lady. Nic łatwiejszego, jak wnieść książkę w jakiejś torbie i niepostrzeżenie położyć na wózku. Bibliotekarka, która ją znalazła, stała przy ladzie przez całe rano i popołudnie, a jedna z młodszych pomocnic zapełniała wózek. Dziewczyna nie dawała sobie rady, więc tamta poszła jej pomóc. Od razu zauważyła tę książkę. To było mniej więcej o czwartej trzydzieści. Ale mogła zostać tam położona kiedykolwiek.
– Są jakieś odciski palców, panie komisarzu?
– Nic, co by nam pomogło. Parę rozmazanych plam. Miał ją w rękach cały szereg pracowników biblioteki i Bóg wie ilu czytelników. I czemu nie? Skąd mogli wiedzieć, że to jeden z dowodów w sprawie o morderstwo. Ale jest w niej coś interesującego. Niech pan spojrzy.
Otworzył szufladę i wyjął grubą książkę, oprawioną w granatowe płótno, z numerem katalogowym na grzbiecie. Masterson wziął ją i położył na stole. Usiadł i otworzył ją ostrożnie, nie spiesząc się. Była to relacja z różnych procesów wojennych, jakie się odbywały w Niemczech od roku 1945, starannie udokumentowana, utrzymana w rzeczowym tonie i spisana przez prawnika, który w swoim czasie zasiadał w sądzie wojskowym. Było niewiele zdjęć i tylko dwa z procesu w Felsenheim. Jedno przedstawiało ogólny widok sali sądowej z niewyraźną sylwetką sądzonego lekarza na ławie oskarżonych, drugie było fotografią komendanta obozu. Dalgliesh powiedział:
– Jest wzmianka o Martinie Dettingerze, ale krótka. Podczas wojny służył w piechocie i w listopadzie 1945 roku został wyznaczony na członka sądu wojskowego, ustanowionego w Niemczech Zachodnich w celu osądzenia czterech mężczyzn i jednej kobiety oskarżonych o zbrodnie wojenne. Te sądy zostały powołane specjalnym rozkazem wojennym w lipcu 1945 roku i ten konkretny składał się z przewodniczącego, którym był brygadier grenadierów, czterech oficerów, z których jednym był Dettinger, i prokuratora wojskowego wyznaczonego przez Wojskową Prokuraturę Generalną. Jak mówiłem, ich zadaniem było osądzenie pięciu osób, które, według aktu oskarżenia, jaki znajdzie pan na stronie sto dwudziestej siódmej, „działając wspólnie i w porozumieniu, dnia trzeciego września 1944 roku w imieniu Trzeciej Rzeszy świadomie i dobrowolnie dopomogły i czynnie uczestniczyły w zabiciu trzydziestu jeden osób narodowości polskiej i rosyjskiej”.
Masterson nie był zdziwiony, że Dalgliesh cytuje oskarżenie słowo po słowie. Była to znana sztuczka, taka umiejętność zakodowania danych w pamięci i przedstawiania faktów z dokładnością i precyzją. Dalgliesh robił to lepiej niż inni i jeśli miał ochotę doskonalić swoją technikę, to proszę bardzo. Zauważył, że komisarz obraca w rękach duży, szary kamień o jajowatym kształcie. Zapewne znalazł go gdzieś i wziął w charakterze przycisku do papieru. Znużony, cichy głos ciągnął dalej:
– Tych trzydzieści jeden mężczyzn, kobiet i dzieci to byli Żydzi, robotnicy przymusowi w Niemczech, którzy zachorowali na gruźlicę. Wysłano ich do domu opieki w Niemczech Zachodnich, który powstał jako zakład dla obłąkanych, ale od lata 1944 roku zajmował się nie leczeniem, lecz zabijaniem. Nie ma dowodów na to, ilu psychicznie chorych Niemców wyprawiono tam na tamten świat. Personel został zobowiązany do zachowania tajemnicy, ale okolica aż huczała od plotek, co się tam dzieje. Trzeciego września 1944 roku przywieziono transport Polaków i Rosjan. Powiedziano im, że na leczenie. Jeszcze tej nocy otrzymali śmiertelne zastrzyki – wszyscy, mężczyźni, kobiety i dzieci – a rano już nie żyli i zostali pochowani. To właśnie za tę zbrodnię, nie za uśmiercanie chorych Niemców, odpowiadało pięcioro oskarżonych. Był wśród nich naczelny lekarz, Max Klein, młody farmaceuta Ernst Gumbmann, główny pielęgniarz Adolf Straub i młoda, niedoświadczona, osiemnastoletnia pielęgniarka Irmgard Grobel. Lekarz i pielęgniarz zostali uznani za winnych, lekarza skazano na karę śmierci, a pielęgniarza na dwadzieścia trzy lata więzienia. Farmaceutę i dziewczynę uniewinniono. Znajdzie pan mowę obrończą na stronie sto czterdziestej. Niech pan ją odczyta.
Masterson, zdumiony, wziął w milczeniu książkę i przewrócił na stronę sto czterdziestą. Zaczął czytać. Jego głos brzmiał nienaturalnie głośno.
– Ten sąd nie zebrał się, by rozpatrywać winę oskarżonej Irmgard Grobel za udział w uśmiercaniu obywateli niemieckich. Wiemy teraz, co działo się w zakładzie w Steinhoff. Wiemy też, że odbywało się to w zgodzie z niemieckim prawem, ustanowionym przez samego Adolfa Hitlera. Zgodnie z rozkazem najwyższych władz od roku 1940 zabito całkowicie legalnie wiele tysięcy chorych umysłowo Niemców. Z moralnego punktu widzenia można oceniać to, jak się uzna za stosowne. Nie jest ważne, czy personel w Steinhoff uważał to za akt okrucieństwa, czy za akt miłosierdzia. Ważne, czy uważali to za zgodne z prawem. Jak wiemy z zeznań świadków, takie prawo istniało. Irmgard Grobel, jeśli była zamieszana w śmierć tych ludzi, działała zgodnie z prawem.
Ale nie zajmujemy się tu kwestią uśmiercania chorych umysłowo. Od lipca 1944 roku tym samym prawem objęto nieuleczalnie chorych na gruźlicę cudzoziemskich robotników. Można utrzymywać, że oskarżona nie mogła mieć wątpliwości co do legalności takich uśmierceń, skoro widziała Niemców uwalnianych od cierpień w interesie państwa. Ale nie jest moim zamiarem bronić tej tezy. Nie naszą jest rzeczą domniemywać, co myślała oskarżona. W jedynych bowiem zabójstwach, jakimi się tu zajmujemy, nie brała ona udziału. Transport Rosjan i Polaków przybył do Steinhoff trzeciego września 1944 roku o wpół do siódmej wieczorem. Tego dnia Irmgard Grobel miała przepustkę. Jak Wysoki Sąd słyszał, wróciła do internatu dla pielęgniarek o wpół do ósmej i przebrała się w uniform. Miała dyżur od dziewiątej. Między powrotem do zakładu a przybyciem do dyżurki w Bloku E rozmawiała tylko z dwoma innymi pielęgniarkami, świadkami Willig i Rohde. Obie kobiety zeznały, że nie mówiły jej o przybyciu transportu. A więc Grobel wchodzi do dyżurki. Ma za sobą męczącą podróż i źle się czuje. Zastanawia się, czy nie zwolnić się z dyżuru. Właśnie wtedy odbiera telefon od doktora Kleina. Słyszeliśmy zeznania świadków dotyczące tej rozmowy. Klein prosi Grobel, żeby sprawdziła w apteczce, ile mają evipanu i fenolu. Wiemy, że evipan dostarczano w kartonach, po dwadzieścia pięć zastrzyków w każdym, a każdy zastrzyk składał się z jednej kapsułki evipanu w proszku i jednej kapsułki sterylnej wody. Evipan i fenol, razem z innymi niebezpiecznymi środkami, trzymano w dyżurce pielęgniarek. Grobel sprawdza zapasy i melduje Kleinowi, że mają dwa kartony evipanu i około stu pięćdziesięciu mililitrów płynnego fenolu. Klein każe jej przygotować cały zapas dla pielęgniarza Strauba, który ma po to przyjść. Każe jej także wydać dwanaście strzykawek o pojemności dziesięciu mililitrów i pewną liczbę mocnych igieł. Oskarżony Klein twierdzi, że nie informował, do czego jest mu to potrzebne, i jak słyszeliśmy od oskarżonego Strauba, on także jej nie oświecił.
Irmgard Grobel nie opuściła dyżurki do godziny dziewiątej dwadzieścia, kiedy to zaniesiono ją z powrotem do internatu. Jak Wysoki Sąd słyszał, pielęgniarka Rohde spóźniła się na dyżur i znalazła ją zemdloną na podłodze. Przez pięć dni Irmgard Grobel leżała z wysoką gorączką w łóżku, cierpiąc na dotkliwe nudności. Nie widziała, jak Rosjanie i Polacy wchodzą do Bloku E i nie widziała, jak wynoszono ich ciała wczesnym rankiem czwartego września. Kiedy wróciła do pracy, ich zwłoki były już dawno pogrzebane.
Panie przewodniczący, Wysoki Sądzie. Słyszeliśmy świadków, którzy mówili o życzliwości Irmgard Grobel, o jej troskliwym podejściu do dzieci, o jej talentach pielęgniarki; chciałbym też przypomnieć wysokiemu sądowi, że jest bardzo młoda, sama jest jeszcze niemal dzieckiem. Ale nie proszę o jej uniewinnienie z powodu młodego wieku ani płci, wnoszę o uniewinnienie, ponieważ stawiane jej zarzuty nie znajdują potwierdzenia w faktach. Nie przyłożyła ręki do śmierci tych trzydziestu jeden Rosjan i Polaków. Nie wiedziała nawet o ich istnieniu. Obrona nie ma nic więcej do dodania.
Gorzki głos Dalgliesha przerwał ciszę.
– Zwykłe germańskie powoływanie się na działanie w obrębie prawa, jak pan widzi, sierżancie. Nie tracili czasu, biorąc się do zabijania, co? Transport przyjęto o szóstej trzydzieści, a tuż po dziewiątej już aplikowano zastrzyki. I dlaczego evipan? Nie mogli być pewni, że śmierć nastąpi natychmiast, jeśli nie wstrzyknęli dużej dawki. Wątpię, aby mniej niż dwadzieścia mililitrów mogło szybko zabić. Co zapewne nie spędzało im snu z powiek. Grobel uratowało to, że była na przepustce aż do późnego wieczoru. Obrona utrzymywała, że nie powiedziano jej o przybyciu przymusowych robotników, że nikt nic nie wiedział do rana czwartego września. Ten sam argument dał wolność farmaceucie. Zgodnie z literą prawa byli niewinni, jeśli można użyć tego słowa w stosunku do kogoś, kto pracował w Steinhoff.
Masterson milczał. To wszystko działo się tak dawno temu. Grobel była młodą dziewczyną. Dziesięć lat młodszą niż on teraz.
Wojna to już historia. Miała nie większy związek z jego życiem niż Wojna Róż, a w pewnym sensie nawet mniejszy, bo nie budziła romantycznych skojarzeń z rycerskich czasów, o jakich uczono go w szkole. Nie miał żadnych uprzedzeń do Niemców ani w gruncie rzeczy do innych ras, oprócz tych kilku, które uważał za kulturowo i intelektualnie stojące niżej. Ale Niemcy do nich nie należeli. Dla niego ten kraj oznaczał czyste hotele i dobre drogi, żeberka popijane lokalnym winem w Apfel Wine Struben Inn, Ren wijący się jak srebrna wstęga, doskonały kemping w Koblencji.
Jeśli ktokolwiek z oskarżonych z Felsenheim jeszcze żyje, musi być już w mocno dojrzałym wieku. Sama Irmgard Grobel miałaby teraz czterdzieści trzy lata. To taka stara sprawa. Miała znaczenie tylko dlatego, że wiązała się z teraźniejszością.
– To było tak dawno temu – powiedział. – Czy warto zabijać dla utrzymania tego w sekrecie? Kogo to teraz obchodzi? Czyż nie przyjęliśmy zasady, aby zapomnieć i przebaczyć?
– My Anglicy jesteśmy dobrzy w przebaczaniu wrogom, to nas zwalnia z obowiązku lubienia przyjaciół. Niech pan się przyjrzy tej książce, Masterson. Co pan widzi?
Masterson przerzucił kartki, potrząsnął nimi delikatnie, podniósł książkę na wysokość oczu i obejrzał oprawę. Później położył ją na stole i nacisnął środkowe strony. Przy grzbiecie dały się wyczuć ziarenka piasku.
Dalgliesh oznajmił:
– Wysłaliśmy próbkę do laboratorium do analizy, oczywiście, ale wynik jest raczej przesądzony. Ten piasek prawie na pewno pochodzi z wiadra przeciwpożarowego na drugim piętrze.
– A więc tam się przeleżała do czasu, aż oddano ją do biblioteki. Ta sama osoba schowała książkę i pojemnik z trucizną. Wszystko zaczyna bardzo ładnie do siebie pasować.
– Trochę za ładnie, nie uważa pan? – spytał Dalgliesh.
Ale Masterson przypomniał sobie coś jeszcze.
– Ta broszura, którą znaleźliśmy w pokoju Pearce! Czy nie dotyczyła ośrodka pomocy dla ofiar wojennych w Suffolk? Może Pearce o nią prosiła? Czyżby to był jeszcze jeden przykład szukania kary stosownej do przewinienia?
Tak sądzę. Skontaktujemy się z nimi rano i sprawdzimy co, jeśli cokolwiek, im obiecała. I porozmawiamy jeszcze raz z Courtney-Briggsem. Był w Nightingale House mniej więcej w tym czasie, gdy zmarła Fallon. Kiedy się dowiemy, po co i do kogo przyszedł, będziemy blisko rozwiązania tej sprawy. Ale to wszystko musi poczekać do jutra. Masterson stłumił ziewanie.
– Jutro jest już od trzech godzin, panie komisarzu.