Sierżant Charles Masterson miał blisko metr dziewięćdziesiąt wzrostu i szerokie bary. Poruszał się zdumiewająco lekko i zwinnie, jak na mężczyznę takiej postury. Uważany był za przystojnego, szczególnie przez siebie, i ze swoją silną szczęką, zmysłowymi ustami i wyrazistymi oczami przypominał amerykańskiego aktora z filmów akcji. Dalgliesh podejrzewał, że sierżant nie tylko o tym wie, ale specjalnie podkreśla to podobieństwo, mówiąc z lekkim amerykańskim akcentem.
– No dobrze, sierżancie. Miał pan okazję rozejrzeć się, porozmawiać z ludźmi. Niech mi pan opowie, czego się pan dowiedział.
Ta zachęta zawsze wzbudzała przerażenie u jego podwładnych. Oznaczała, że komisarz czeka na krótkie, treściwe, dokładne, elegancko sformułowane, ale wyczerpujące sprawozdanie, zawierające wszystkie istotne, znane dotąd fakty. Umiejętność jasnego wyrażenia prostymi słowami tego, co się chce powiedzieć, jest równie rzadka u policjantów, jak u innych członków społeczeństwa. Podwładni Dalgliesha nieraz się skarżyli, że dyplom ukończenia filologii angielskiej nie był dotąd wymagany przy rekrutacji do wydziału zabójstw. Ale sierżant Masterson niełatwo się peszył. Miał swoje słabości, lecz brak pewności siebie do nich nie należał. Cieszył się, że przydzielono go do tej sprawy. W Scotland Yardzie było wiadome, że komisarz Dalgliesh nie toleruje głupców. Ma własną precyzyjną definicję głupoty. Masterson szanował go za liczne sukcesy, a sukces był dla niego jedynym liczącym się kryterium. Uważał Adama Dalgliesha za bardzo zdolnego oficera śledczego, co nie znaczy, że tak zdolnego jak Charles Masterson. Jednakże w głębi serca, z przyczyn, których nie opłacało mu się roztrząsać, serdecznie go nie znosił. Podejrzewał, że ta antypatia musi być wzajemna, lecz niezbyt się tym przejmował. Dalgliesh nie był człowiekiem, który blokuje karierę podwładnego, dlatego że go nie lubi, i zawsze skrupulatnie, choć rozważnie, oddawał zasługi tym, którzy na to zasłużyli. Takie sytuacje były delikatne i należało je mieć pod kontrolą. Ambitny, młody człowiek, który starannie zaplanował wspinanie się po szczeblach hierarchii służbowej, byłby skończonym idiotą, gdyby zrażał do siebie szefa. A Masterson nie był głupi. Uważał jednak, że odrobina współpracy i dobrej woli z drugiej strony by nie zaszkodziła.
– Przedstawię oba wypadki śmierci osobno, panie komisarzu – zaczął. – Pierwsza ofiara…
– Po co ten język sprawozdawcy sądowego, sierżancie? Upewnijmy się najpierw, że mamy ofiarę, zanim będziemy używać tego słowa.
– Pierwsza zmarła… pierwsza dziewczyna, która zginęła, to dwudziestojednoletnia studentka, Heather Pearce. – Ciągnął opis suchych faktów dotyczących śmierci obu dziewczyn, starannie unikając żargonu policyjnego, do którego jego szef żywił powszechnie znaną awersję, i opierając się pokusie zaprezentowania świeżo zdobytej wiedzy na temat sztucznego karmienia, którą wyczerpująco acz niechętnie przekazała mu siostra Rolfe. Zakończył: – A więc, panie komisarzu, istnieją następujące możliwości: jedna lub obie śmierci to samobójstwo; jedna lub obie to nieszczęśliwy wypadek; pierwsza to morderstwo, ale zabito niewłaściwą osobę; albo też że były to dwa morderstwa z dwoma zamierzonymi ofiarami. Intrygujący wybór.
– Albo że śmierć Fallon nastąpiła z przyczyn naturalnych – dodał Dalgliesh. – Dopóki nie dostaniemy wyniku badań toksykologicznych, wyprzedzamy fakty. Załóżmy jednak w chwili obecnej, że mamy do czynienia z dwoma morderstwami. Cóż, chodźmy do biblioteki zobaczyć, co ma nam do powiedzenia wiceprezes zarządu szpitala.