Saville Mansions okazał się późnowiktoriańskim blokiem mieszkalnym, położonym blisko Marylebone Road, dostojnym i zamożnym, ale bez ostentacji. Masterson, jak się należało spodziewać, miał trudności ze znalezieniem wolnego miejsca do zaparkowania i było już po siódmej trzydzieści, kiedy wszedł do budynku. Hol wejściowy był zdominowany windą za ozdobną kratą i ladą recepcyjną, za którą rezydował portier w uniformie. Masterson, który nie miał najmniejszego zamiaru zdradzać, z czym przyszedł, kiwnął mu nonszalancko głową i wbiegł po schodach. Numer 23 znajdował się na drugim piętrze. Nacisnął dzwonek i przygotował się na krótkie oczekiwanie.
Ale drzwi otworzyły się natychmiast i wpadł w ramiona dziwacznej postaci, umalowanej jak karykatura scenicznej dziwki i ubranej w krótką, wieczorową sukienkę z czerwonego szyfonu, która wyglądałaby groteskowo na kobiecie o połowę młodszej. Głęboko wycięty dekolt ukazywał obwisłe piersi, podniesione wysoko do góry stanikiem, i grubą warstwę pudru na pomarszczonej, żółtej skórze. Rzęsy kobiety ociekały tuszem, rzadkie włosy, ufarbowane na jasny blond, otaczały sztywnymi od lakieru lokami wypacykowaną twarz, karminowe usta były otwarte jak do krzyku. Zdumienie okazało się obopólne. Patrzyli na siebie, jakby nie wierzyli własnym oczom. Zmiana wyrazu jej twarzy, od ulgi do rozczarowania, była niemal komiczna.
Masterson pierwszy odzyskał głos i przedstawił się.
– Zapewne przypomina sobie pani – dodał – że dzwoniłem dziś rano i umówiłem się na spotkanie?
– Nie mogę pana teraz przyjąć. Właśnie wychodzę. Myślałam, że to mój partner do tańca. Mówił pan, że przyjdzie wczesnym wieczorem.
Pretensję w jej głosie wzmagał zawód, jakiego doznała. Wyglądała, jakby miała zamknąć mu drzwi przed nosem. Szybko przełożył nogę przez próg.
– Zatrzymały mnie nieprzewidziane okoliczności. Przepraszam. Nieprzewidziane okoliczności. Bez dwóch zdań, tak właśnie było. To szalone, ale nad wyraz przyjemne interludium na tylnych siedzeniach samochodu zajęło mu więcej czasu, niż się spodziewał. Nie mówiąc o znalezieniu odpowiednio wyludnionego miejsca nawet w ciemny, zimowy wieczór. The Guildford Road oferowała kilka obiecujących skrętów w wiejskie drogi z widokiem na trawiaste pobocza i nieuczęszczane szlaki. Ale Julia Pardoe była wybredna. Ilekroć zwalniał, widząc odpowiednie miejsce, spotykał się z jej spokojnym: „Nie tutaj”. Wypatrzył ją, kiedy schodziła z chodnika na przejście dla pieszych wiodące na stację Heatheringfield. Przystanął przy niej, ale miast zaprosić ją ruchem ręki, wychylił się i otworzył dla niej drzwi. Zawahała się tylko sekundę, po czym podeszła i bez słowa wślizgnęła się na siedzenie obok.
– Jedziesz do miasta? – zapytał.
Kiwnęła głową i uśmiechnęła się zagadkowo z oczami wbitymi w przednią szybę. I tyle. Przez całą drogę niemal się nie odzywała. Jego początkowo nieśmiałe, później bardziej jawne podchody, których ta gra zdaniem Mastersona wymagała, nie spotkały się z żadnym odzewem. Równie dobrze mógł być szoferem, z którym jechała z konieczności. W końcu, rozzłoszczony i upokorzony, zaczął się zastanawiać, czy się nie mylił. Ale jej napięta uwaga, oczy wbite w jego ręce na kierownicy albo na gałce biegów powiedziały mu, że ona też tego chce. Chce tego tak samo jak on. Chociaż trudno to było nazwać szybkim numerkiem. Jednak powiedziała mu coś, co go zdumiało. Jechała spotkać się z Hildą Rolfe; miały iść razem do teatru po wczesnej kolacji. Cóż, albo pójdą bez kolacji, albo opuszczą pierwszy akt – najwyraźniej niezbyt się tym przejmowała.
Rozbawiony i tylko nieco zaciekawiony, spytał:
– A jak wyjaśnisz spóźnienie siostrze Rolfe? Czy w tej sytuacji w ogóle nie pójdziesz na spotkanie?
Wzruszyła ramionami.
– Powiem jej prawdę. To jej dobrze zrobi. – Widząc jego nagłe przerażenie, dodała z pogardą: – Och, nie martw się! Nie powie nic komisarzowi. Hilda nie jest taka.
Masterson miał nadzieję, że ma rację. Dalgliesh by mu tego nie wybaczył.
– A co zrobi? – spytał.
– Jeśli jej powiem? Rzuci pracę i wyjedzie stąd, jak sądzę. I tak ma już dość. Zostaje tu tylko ze względu na mnie.
Odrywając się od wspomnienia tego wysokiego, bezlitosnego głosu, wrócił do teraźniejszości. Z wymuszonym uśmiechem spojrzał na zupełnie inną kobietę, jaką miał przed sobą, i powiedział przepraszająco:
– Wie pani, te korki… Jechałem aż z Hampshire. Ale nie zajmę pani dużo czasu.
Pokazując jej legitymację tym dyskretnym gestem, jaki towarzyszy podobnym sytuacjom, wszedł stanowczo do mieszkania. Nie starała się go powstrzymać. Lecz jej oczy były puste, a myśli krążyły gdzie indziej. Kiedy zamykała drzwi, zadzwonił telefon. Bez słowa zostawiła go w przedpokoju i niemal biegiem rzuciła się go odebrać. Usłyszał jej głos, najpierw wzniesiony w proteście, później jękliwie błagalny. Po chwili zapadła cisza. Podszedł na palcach do drzwi pokoju i wytężył słuch. Zdawało mu się, że słyszy dźwięk wykręcanej tarczy telefonicznej. Znów dobiegł go jej głos, ale nie uchwycił słów. Tym razem rozmowa nie trwała nawet paru sekund. Kolejne wykręcanie numeru. I kolejne skomlenie. Zadzwoniła w sumie pod cztery numery, zanim znów pojawiła się w przedpokoju.
– Czy coś się stało? – spytał. – Mogę w czymś pomóc?
Podniosła wzrok i obejrzała go uważnie, jak gospodyni domowa szacująca jakość i cenę kawałka mięsa. Jej odpowiedź, kiedy padła, była kategoryczna i zdumiewająca.
– Umie pan tańczyć?
– Przez trzy lata z rzędu wygrywałem konkurs policji metropolitalnej – skłamał. Policja, rzecz jasna, nie urządzała żadnych konkursów tańca, ale uznał, że ona nie może o tym wiedzieć, a to kłamstwo, jak wszystkie inne, przyszło mu bez trudu i bez zastanowienia.
Znów obrzuciła go badawczym, skupionym wzrokiem.
– Musi pan włożyć smoking. Mam tu ciągle rzeczy Martina. Chcę je sprzedać, ale ten gość jeszcze nie przyszedł. Obiecał, że będzie dziś po południu i się nie pokazał. Na nikim nie można już polegać. Ma pan podobną budowę. Był dość barczysty, zanim zachorował.
Masterson z trudem powstrzymał się, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Powiedział z powagą:
– Chętnie bym pani pomógł, jeśli znalazła się pani w kłopocie. Ale jestem policjantem. Mam zbierać informacje, nie spędzać noc na tańcach.
– To nie będzie cała noc. Bal kończy się o jedenastej trzydzieści. To Bal Medalistów Szkoły Tańca Delaroux w sali balowej Athenaeum na Strandzie. Możemy tam porozmawiać.
– Prościej będzie porozmawiać tu.
Jej zachmurzona twarz zacięła się w uporze.
– Nie chcę tutaj rozmawiać – oznajmiła z nieustępliwością krnąbrnego dziecka. Jej twarz stężała. – Bal albo nic – postawiła ultimatum.
W milczeniu mierzyli się wzrokiem. Masterson rozważał tę propozycję. Była groteskowa, ale inaczej nic z niej dziś wieczorem nie wyciągnie. Dalgliesh wysłał go do Londynu po informacje i duma nie pozwalała mu bez nich wrócić. Ale czy duma pozwoli mu spędzić resztę wieczoru pokazując się publicznie z tą wypacykowaną staruchą? Sam taniec nie stanowił problemu. Była to jedna z umiejętności, choć nie najważniejsza, której nauczyła go Sylvia – seksowna blondynka, dziesięć lat starsza, z nudnym mężem bankowcem, któremu wręcz należało się przyprawienie rogów. Sylvia uwielbiała konkursy taneczne i razem zdobyli szereg brązowych, srebrnych, a w końcu złotych medali, zanim jej mąż stał się nieprzyjemny. Kiedy Sylvia zaczęła napomykać o rozwodzie, Masterson roztropnie uznał, że znajomość wyczerpała swoje możliwości, nie mówiąc już o możliwościach jego malutkiego pokoiku, służba policyjna zaś dawała ambitnemu młodemu człowiekowi, który szuka pretekstu do powrotu na uczciwą drogę życia, szansę na obiecującą karierę. Teraz jego gusta co do kobiet i tańca się zmieniły. Miał mniej czasu na jedno i drugie. Nauczanie Sylvi miało swoje zalety – jak mu powiedziano w Akademii Policyjnej, w tej robocie przyda się każda umiejętność.
Nie, z tańcem nie będzie miał problemu. Czy jego partnerka okaże się równie dobra, to inna sprawa. Wieczór zapewne zakończy się fiaskiem i czy pójdzie z nią, czy nie, ta kobieta kiedyś zacznie mówić. Ale kiedy? Dalgliesh lubił pracować szybko. Była to jedna z tych spraw, gdzie liczba podejrzanych ograniczała się do kilku osób z małej, zamkniętej społeczności i zapewne nie ma zamiaru poświęcać jej więcej niż tydzień. Nie podziękuje podwładnemu za stracony wieczór. Ponadto będzie musiał mu się jakoś wytłumaczyć z tego czasu w samochodzie. Wszystko razem biorąc, lepiej nie wracać z pustymi rękami. No i do diaska! Ta historyjka nieźle ubawi chłopaków. A gdyby sytuacja stała się nie do zniesienia, zawsze może dać nogę. Musi tylko pamiętać, żeby wziąć do samochodu swoje ubranie, w razie gdyby się chciał szybko ewakuować.
– Dobrze – powiedział. – Ale pod warunkiem, że mnie się to też opłaci.
– Opłaci się.
Smoking Martina Dettingera leżał na nim lepiej, niż się spodziewał. Dziwnie się czuł, wkładając ubranie innego mężczyzny. Przeszukał kieszenie, jakby mogły kryć jakiś trop. Były puste. Buty okazały się za małe i nie usiłował ich wciskać. Na szczęście, sam miał na sobie czarne buty ze skórzanymi podeszwami. Były za ciężkie do tańca i nie pasowały do smokingu, ale musiały wystarczyć. Spakował swoją marynarkę do kartonu, niechętnie wręczonego przez panią Dettinger, i wyruszyli.
Wiedział, że nie znajdzie wolnego miejsca w pobliżu Strandu, więc podjechał do South Bank i zaparkował przy magistracie. Przeszli pieszo do Waterloo Station i wzięli taksówkę. Ta część wieczoru nie przebiegła najgorzej. Jego towarzyszka otuliła się obszernym, staroświeckim futrem, które cuchnęło kotem, ale przynajmniej szczelnie ją zakrywało. Przez całą drogę nie odezwali się do siebie słowem.
Przybyli tuż po ósmej, tańce już się zaczęły, a wielka sala była nieprzyjemnie pełna. Przedarli się do jednego z niewielu pustych stolików pod balkonem. Masterson zauważył, że instruktorzy mieli przypięte goździki – mężczyźni czerwone, a kobiety białe. Wszyscy wokół wylewnie się całowali i poklepywali po plecach. Jeden z mężczyzn podszedł do pani Dettinger, mamrocząc słowa gratulacji i powitania.
– Wygląda pani cudownie, pani D. Przykro mi słyszeć, że Tony jest chory. Ale cieszę się, że znalazła pani partnera.
Obrzucił Mastersona spojrzeniem nie zdradzającym większego zainteresowania. Pani Dettinger przyjęła komplement sztywnym skinieniem głowy i zalotnym uśmiechem. Nie wykonała ruchu, żeby ich sobie przedstawić.
Siedzieli przez następne dwa tańce i Masterson zadowolił się rozglądaniem po sali. Panowała tu sztywna, uroczysta atmosfera. Z sufitu zwisał wielki pęk balonów, które miały z pewnością opaść w jakimś kulminacyjnym momencie zabawy. Muzycy z orkiestry ubrani byli w czerwone kubraczki ze złotym szamerunkiem i mieli znudzone miny ludzi, którzy już to wszystko widzieli. Masterson przygotował się na cyniczną, chłodną obserwację, przyjemność podglądania głupoty innych, cichą uciechę czerpaną z własnego niesmaku. Przypomniał sobie słowa pewnego francuskiego dyplomaty, że Anglicy tańczą „ze smutnymi twarzami i wesołymi tyłkami”. Tutaj tyłki poruszały się statecznie, a twarze były zastygnięte w uśmiechu udanego zachwytu, co wyglądało tak sztucznie, jakby szkoła uczyła pożądanego wyrazu twarzy wraz z odpowiednimi krokami. Natomiast wszystkie kobiety poza parkietem miały zmartwione miny, od lekkiego niepokoju po niemal panikę. Znacznie przewyższały liczebnie mężczyzn i niektóre tańczyły ze sobą. Większość była w średnim wieku lub starsza i fason ich sukienek był jednakowo staroświecki, z ciasno przylegającą, wydekoltowaną górą i szerokim, marszczonym dołem, naszywanym cekinami.
Trzecim tańcem był quickstep. Pani Dettinger odwróciła się do niego nagle i powiedziała:
– To zatańczymy.
Bez protestu powiódł ją na parkiet i otoczył jej sztywne ciało lewym ramieniem. Pogodził się już, że będzie to długi i męczący wieczór. Jeśli ta stara harpia ma coś ciekawego do powiedzenia – a Dalgliesh zdawał się tak uważać – to, do wszystkich diabłów, powie mu to, nawet gdyby miał ją wlec wokół cholernego parkietu, aż padnie. Ten pomysł mu się spodobał i wyobraził ją sobie jako kukiełkę spuszczoną ze sznurków, z rozrzuconymi niezdarnie nogami i bezwładnie zwisającymi rękami. Tylko że on zapewne padnie pierwszy. Pół godziny z Julią Pardoe nie stanowiło najlepszego wstępu do całonocnych tańców. A ta stara jędza aż kipiała energią. Czuł kropelki potu w kącikach ust, natomiast ona nawet się nie zadyszała, a jej ręce były chłodne i suche. Twarz przy jego twarzy była napięta, oczy szklane, usta wpółotwarte. To było jak taniec z ożywionym workiem kości.
Nastąpił głośny, finalny akord i muzyka zamilkła. Dyrygent odwrócił się i błysnął sztucznym uśmiechem do publiczności. Muzycy z orkiestry pozwolili sobie na chwilę rozluźnienia. Kalejdoskop kolorów na środku parkietu rozmył się i ułożył w nowy wzór, podczas gdy tancerze wracali do stolików. Masterson przywołał kelnera.
– Co pani zamówić? – spytał opryskliwym tonem, jak skąpiec zmuszony do postawienia kolejki.
Poprosiła o dżin z tonikiem i kiedy go przyniesiono, przyjęła poczęstunek bez podziękowania ani żadnej widocznej przyjemności. Sam zamówił podwójną whisky. Jak się okazało, była pierwszą z wielu. Rozpościerając ognistą sukienkę wokół krzesła, jego towarzyszka zaczęła rozglądać się po sali z tym wyrazem badawczej niechęci, jaki zdążył już poznać. Jego samego zdawała się nie dostrzegać. Ostrożnie, pomyślał, nie trać cierpliwości. Chce cię tu przytrzymać. Pozwól jej.
– Niech mi pani opowie o swoim synu – odezwał się łagodnie, starając się mówić ze spokojem i bez nacisku.
– Nie teraz. Któregoś innego wieczoru. Nie ma pośpiechu.
Omal nie wrzasnął z wściekłości. Czy naprawdę wyobraża sobie, że ma zamiar się jeszcze raz z nią umawiać? Spodziewa się, że będzie z nią tańczyć bez końca w zamian za niewyraźną obietnicę strzępka informacji? Już widział, jak walcują przez lata, mimowolni uczestnicy surrealistycznej farsy. Odstawił szklankę.
– Nie będzie żadnego innego wieczoru. W każdym razie dopóki pani mi nie pomoże. Komisarz nie przepada za wydawaniem publicznych pieniędzy, kiedy nic z tego nie wynika. Muszę się rozliczać z każdej minuty.
Wyposażył głos w odpowiedni stopień urazy i pryncypialności. Spojrzała na niego po raz pierwszy, odkąd usiedli.
– Może coś z tego wyniknąć. Nigdy nie twierdziłam, że nie. A drinki?
– Drinki? – Przez chwilę był kompletnie zbity z tropu.
– Kto płaci za drinki?
Cóż, normalnie wlicza się je w koszty. Ale kiedy chodzi o podejmowanie przyjaciół, jak na przykład dzisiaj, oczywiście płacę sam.
Kłamstwo przychodziło mu bez trudu. Był to jeden z talentów, który najbardziej przydawał mu się w pracy.
Kiwnęła głową, jakby usatysfakcjonowana. Ale dalej milczała. Zastanawiał się, czy próbować znów, kiedy zagrano cza-czę. Bez słowa wstała i odwróciła się do niego. Wyszli na parkiet.
Po cza-czy nastąpiła mamba, po mambie walc, po walcu fokstrot. A on nadal niczego się nie dowiedział. Później nadeszła kolej na następny punkt programu. Światła nagle przygasły i jakiś przylizany mężczyzna, lśniący od stóp do głów, jakby się wykąpał w oliwie, stanął przed mikrofonem i dopasował go do swojej wysokości. Towarzyszyła mu omdlewająca blondynka w spiętrzonym koku, który wyszedł z mody pięć lat temu. Światła reflektorów wzięły ich w dwa ognie. Blondynka machnęła niedbale szyfonowym szalem, owiniętym wokół prawej dłoni, i omiotła pusty parkiet władczym spojrzeniem. Rozległ się szmer oczekiwania. Mężczyzna zajrzał do kartki trzymanej w ręce.
– A teraz, panie i panowie, moment, na który wszyscy czekamy. Tańce pokazowe. Nasi tegoroczni medaliści zademonstrują nam umiejętności, które zapewniły im najwyższe miejsca. Zaczynamy od srebrnej medalistki, pani Dettinger, która zatańczy – zerknął w kartkę – zatańczy tango.
Orkiestra zagrała tusz. Pani Dettinger wstała, pociągając za sobą Mastersona. Jej palce jak imadło zacisnęły mu się na nadgarstku. Reflektory obróciły się i skierowały na nich. Rozległy się sporadyczne oklaski. Ulizany mężczyzna kontynuował:
– Pani Dettinger tańczy z… Jak brzmi nazwisko pani nowego partnera?
Masterson krzyknął głośno:
– Edward Heath!*
Ulizany zawahał się, ale postanowił uwierzyć mu na słowo. Z wymuszonym entuzjazmem ogłosił:
– Pani Dettinger, srebrna medalistka, tańczy tango z panem Edwardem Heathem.
– Edward Heath, premier rządu Wielkiej Brytanii w latach 1970-1974.
Orkiestra uderzyła w talerze, znów dały się słyszeć oklaski. Masterson z przesadną kurtuazją powiódł partnerkę na parkiet. Zdawał sobie sprawę, że jest już nieco pijany i był z tego zadowolony. Miał zamiar się zabawić.
Położył jej rękę na karku i przybrał lubieżny wyraz wyczekiwania. Został wynagrodzony chichotem od najbliższego stolika. Zmarszczyła brwi i z fascynacją patrzył, jak jej twarz i szyja oblewają się purpurą. Z uciechą zdał sobie sprawę, że jest mocno zdenerwowana, a ta żałosna farsa naprawdę wiele dla niej znaczy. To był ten moment, na który ubrała się tak starannie i wypacykowała jak lalka. Bal Medalistów Szkoły Tańca Delaroux. Tango pokazowe. A jej partner ją zawiódł. Pewno biedak stchórzył. Ale opatrzność zesłała jej przystojnego i kompetentnego zmiennika. To musiało w jej oczach zakrawać na cud. To dla tego momentu został zwabiony do sali balowej Athenaeum, zmuszony do wielogodzinnego tańca. Ta wiedza wypełniła go euforią. Teraz miał ją w garści. To miała być jej wielka chwila. Już on dopilnuje, żeby przypadkiem o tym nie zapomniała.
Orkiestra zaczęła wolnym rytmem. Zauważył z irytacją, że to ta sama melodia, którą grali przez większość wieczoru. Szepnął jej to do ucha. Odparła cicho:
– Mamy tańczyć tango Delaroux.
– Zatańczymy tango Charlesa Mastersona, skarbie.
Objął ją ciasno i parodiując krok, poprowadził zawadiacko przez cały parkiet, obrócił z wigorem w kółko i gwałtownie przegiął do ziemi tak, że usłyszał trzask kości, a jej wylakierowane loki niemal zamiotły podłogę. Przetrzymał ją chwilę w tej pozie, obdarzając szerokim uśmiechem towarzystwo przy najbliższym stoliku. Tym razem chichot był dłuższy i głośniejszy. Kiedy szarpnął ją do góry, czekając na następny takt, syknęła:
– Co chcesz wiedzieć?
– Rozpoznał kogoś, tak? Twój syn. Kiedy był w Szpitalu Johna Carpendara. Zobaczył kogoś, kogo znał?
– Uspokoisz się i będziesz tańczyć, jak trzeba?
– Może.
Znów poruszali się w rytmie tanga, tym razem konwencjonalnie. Czuł, że odprężyła się trochę w jego ramionach, ale nadal trzymał ją w mocnym uścisku.
– To była jedna z sióstr. Poznał ją. Już kiedyś ją widział.
– Która siostra?
– Nie wiem, nie mówił mi.
– A co ci mówił?
– Po tańcu.
– Powiesz mi teraz albo wylądujesz na podłodze. Gdzie ją widział?
– W Niemczech. Na ławie oskarżonych. To był proces wojenny. Wywinęła się, ale wszyscy wiedzieli, że jest winna.
– Gdzie w Niemczech?
Wycedził te słowa przez usta rozciągnięte w głupkowatym uśmiechu profesjonalnego partnera do tańca.
– W Felsenheim. To miasteczko nazywało się Felsenheim.
– Powtórz. Powtórz tę nazwę.
– Felsenheim.
Nic mu to nie mówiło, ale wiedział, że zapamięta nazwę miejscowości. Przy odrobinie szczęścia dowie się szczegółów później, jednak najważniejsze fakty musi wydobyć z niej teraz, kiedy jest w jego mocy. To nie musiała być prawda, oczywiście. Mogło w tym nie być słowa prawdy. A nawet jeśli to prawda, mogła okazać się bez znaczenia. Ale to była informacja, po którą go wysłano. Poczuł przypływ energii i dobrego humoru. Jeszcze trochę, a ten taniec zacznie sprawiać mu przyjemność. Uznał, że czas na pokazanie czegoś widowiskowego i zaprezentował kilka skomplikowanych figur, zakończonych ukośną promenadą twarz przy twarzy przez parkiet. Było to wykonane bezbłędnie i zyskało im długi i głośny aplauz. Zapytał:
– Jak się nazywała?
– Irmgard Grobel. Była wtedy młodą dziewczyną, naturalnie. Martin mówił, że tylko dlatego się wywinęła. Ale nigdy nie miał wątpliwości, że była winna.
– Jesteś pewna, że nie powiedział ci, która to siostra?
– Jestem pewna. Był bardzo chory. Opowiadał mi o tym procesie, kiedy wrócił do Anglii, więc już o tym wiedziałam. Ale w szpitalu był prawie cały czas nieprzytomny albo tylko majaczył.
A więc mógł się mylić, pomyślał Masterson. Cała historia była dość nieprawdopodobna. Chyba trudno poznać czyjąś twarz po dwudziestu pięciu latach – choć z drugiej strony obserwował pewno tę twarz ze szczególnym napięciem przez cały proces. Musiała zrobić wrażenie na młodym i zapewne wrażliwym chłopaku. Tak duże wrażenie, że wróciła do niego w malignie i uroił sobie, że jedna z osób pochylających się nad nim podczas przebłysków świadomości to Irmgard Grobel. Ale przypuśćmy, tylko przypuśćmy, że miał rację. Jeśli podzielił się tym odkryciem z matką, mógł równie dobrze podzielić się z przydzieloną mu pielęgniarką lub wyrzucić z siebie podczas majaczenia. A jaki użytek zrobiłaby Heather Pearce ze swojej wiedzy? Szepnął cicho do ucha pani Dettinger:
– Komu jeszcze to powiedziałaś?
– Nikomu. Nikomu nie mówiłam. Dlaczego miałabym komuś mówić?
Jeszcze jeden obrót. I przechył. Bardzo przyjemnie. Kolejny aplauz. Przycisnął ją mocniej do siebie i zniżył złowrogo głos pod przyklejonym uśmiechem.
– Komu? Musiałaś komuś powiedzieć.
– Dlaczego musiałam?
– Bo jesteś kobietą.
To była trafna odpowiedź. Jej zacięta w uporze twarz zmiękła. Na sekundę podniosła na niego oczy i zatrzepotała kokieteryjnie rzadkimi, pokrytymi tuszem rzęsami. O Boże, pomyślał, ma zamiar przejść do flirtu.
– No cóż… być może rzeczywiście powiedziałam jednej osobie.
– Jasne, że powiedziałaś. Komu?
Znów to zalotne spojrzenie, zapowiedź kapitulacji. Postanowiła spędzić miło czas z tym przystojniakiem. Z jakiegoś powodu, może pod wpływem dżinu, może euforii tańca, jej opór pękł. Wiedział, że od tej chwili wszystko pójdzie już jak po maśle.
– Powiedziałam doktorowi Courtney-Briggs, chirurgowi Martina. Uważałam, że powinnam.
– Kiedy?
– W zeszłą środę. To znaczy w środę w zeszłym tygodniu. W jego gabinecie przy Wimpole Street. Wyjechał ze szpitala w piątek, kiedy Martin umarł, więc nie mogłam wcześniej się z nim widzieć. Jest tam tylko w poniedziałki, czwartki i piątki.
– Chciał się z tobą zobaczyć?
– Och, nie. Co prawda, pielęgniarka dyżurna, która zastępowała siostrę oddziałową, powiedziała, że doktor się chętnie ze mną spotka, jeśli mi może w czymś pomóc, i żebym zadzwoniła na Wimpole Street się umówić. Jednak wtedy tego nie zrobiłam. Po co? Martin już nie żył. Ale potem dostałam jego rachunek. Niezbyt ładnie, pomyślałam sobie, tak szybko po śmierci Martina. I ile sobie policzył! Dwieście gwinei! A w końcu niewiele pomógł. Więc pomyślałam, że zajrzę na Wimpole Street i wspomnę, co wiem. To nie w porządku, żeby w szpitalu zatrudniali taką kobietę. Zwykłą morderczynię. A potem jeszcze żądali tyle pieniędzy. Dostałam drugi rachunek ze szpitala za jego pokój, ale nie taki wysoki, jak te dwieście gwinei dla Courtney-Briggsa.
Mówiła urywanymi zdaniami, szepcząc mu do ucha w stosownym momencie. Jednak nie była zadyszana ani zdenerwowana. To Masterson czuł się zmęczony i spięty. Taniec zdawał się ciągnąć bez końca, lecz nie zrobiła jednego fałszywego kroku. Dobrze wyuczyli staruszkę, nawet jeśli nie dodali jej wdzięku czy lekkości.
– Więc wybrałaś się do niego, żeby mu powiedzieć, co wiesz, i zasugerować zmniejszenie rachunku?
– Nie uwierzył mi. Powiedział, że Martin bredził w gorączce, a on może osobiście ręczyć za każdą z sióstr. Ale odjął mi pięćdziesiąt funtów.
Powiedziała to z posępną satysfakcją. Masterson był zdumiony. Nawet gdyby Courtney-Briggs dał wiarę tej historii, nie miał powodu odliczać całkiem pokaźnej kwoty ze swojego rachunku. Nie on odpowiadał za rekrutację personelu pielęgniarskiego. Nie miał się o co martwić. Ciekawe, czy jej uwierzył. W każdym razie nie wspomniał nic ani prezesowi zarządu szpitala, ani siostrze przełożonej. Może to prawda, że mógł osobiście ręczyć za wszystkie siostry i dał te pięćdziesiąt funtów na odczepnego. Ale Courtney-Briggs nie wyglądał mu na kogoś, kto poddaje się szantażowi albo rezygnuje choćby z pensa należnego mu honorarium.
W tym momencie zabrzmiały ostatnie akordy. Masterson uśmiechnął się dobrotliwie do pani Dettinger i powiódł ją do stolika. Oklaski trwały, dopóki nie usiedli, i urwały się raptownie, kiedy ulizany konferansjer zapowiedział następny taniec. Masterson rozejrzał się po sali i kiwnął na kelnera.
– No widzisz – powiedział do partnerki – nie poszło nam tak źle, prawda? Jeśli będziesz miła przez resztę wieczoru, mogę cię nawet odwieźć do domu.
I rzeczywiście ją odwiózł. Wyszli wcześnie, ale było dobrze po północy, kiedy opuścił w końcu mieszkanie na Baker Street z przekonaniem, że powiedziała mu już wszystka co miała do powiedzenia. Rozkleiła się po ich powrocie, co było zapewne reakcją na triumf i dżin. Dolewał jej tego ostatniego przez cały wieczór, uważając, by jej zbytnio nie upić, tylko podtrzymać w rozmownym i ugodowym nastroju. Ale droga do domu była koszmarem, którego nie ułatwiały rozbawione, acz wzgardliwe spojrzenia taksówkarza, wiozącego ich na parking przy South Bank ani pełen dezaprobaty wzrok wyniosłego portiera w Saville Mansions. W mieszkaniu prośbą i groźbą starał się ją otrzeźwić, parząc im obojgu czarną kawę w niewiarygodnie zapuszczonej kuchni – co za fleja, pomyślał, zadowolony z jeszcze jednego powodu do niechęci – i obiecując, że, oczywiście, nie zostawi jej, zadzwoni w przyszłą sobotę i będzie odtąd jej stałym partnerem. Do północy wyciągnął z niej wszystko o karierze Martina Dettingera i jego pobycie w szpitalu im. Johna Carpendara. Niewiele miała do powiedzenia na temat szpitala. Podczas tego tygodnia nie odwiedzała go zbyt często. Bo właściwie po co? I tak nic nie mogła dla niego zrobić. Większość czasu był nieprzytomny i nawet jej nie poznawał. Oprócz tego jednego razu, oczywiście. Miała wtedy nadzieję na jakieś słowo pociechy i wdzięczności, ale wszystko, co ją spotkało, to ten jego dziwny śmiech i stara opowieść o Irmgard Grobel. Opowiadał już tę historię przed laty. Nudziło ją słuchanie tego od nowa. Chłopak powinien myśleć o swojej matce, kiedy umiera. To był straszny wysiłek siedzieć tak przy jego łóżku. Ona jest wrażliwą osobą. Szpitale źle na nią działają. Jej zmarły mąż nie rozumiał, jaka jest wrażliwa.
Jak się okazało, było wiele rzeczy, których nieboszczyk Dettinger nie rozumiał, łącznie z potrzebami seksualnymi żony. Masterson słuchał tej małżeńskiej opowieści bez większej ciekawości. Była to stara jak świat historia o niezaspokojonej żonie, mężu pantoflarzu i nieszczęśliwym, wrażliwym dziecku, Nie wzbudziła jego współczucia. Ludzie niezbyt go interesowali.
Dzielił ich z grubsza na dwie kategorie: porządnych obywateli i łajdaków, a wojna, jaką wydał tym ostatnim, wynikała z niezbyt jasno sprecyzowanych własnych potrzeb. Jednakże interesowały go fakty. Wiedział, że kiedy ktoś odwiedza miejsce zbrodni, zostawia jakieś dowody albo je zaciera. Zadaniem policji było je znaleźć. Wiedział, że odciski palców nie kłamią, a ludzie robią to często bez żadnej racjonalnej przyczyny, czy są winni, czy nie. Wiedział, że fakty mówią w sądzie same za siebie, a ludzie zawodzą, że motywy bywają nieprzewidywalne, choć był na tyle uczciwy, że czasem potrafił się przyznać do własnych. W chwili gdy brał w ramiona Julię Pardoe, uderzyło go, że właściwie robi to na złość Dalglieshowi. Jednak nie zadawał sobie pytania czemu. Byłyby to bezproduktywne rozważania. Nie zaprzątał też sobie głowy tym, czy dla dziewczyny nie był to również jakiś prywatny rewanż.
– Wydawałoby się, że chłopak potrzebuje matki, kiedy umiera. To było straszne, siedzieć tam i słuchać tego okropnego przerywanego oddechu, najpierw cichego, a potem potwornie głośnego. Oczywiście, miał prywatny pokój. Dlatego szpital mógł mnie obciążyć kosztami. To nie było w ramach państwowej służby zdrowia. Ale inni pacjenci musieli słyszeć ten dźwięk na całym oddziale.
– Oddech Cheyne-Stokesa – powiedział Masterson. – Poprzedza przedśmiertne rzężenie.
– Powinni byli coś z tym zrobić. To było takie przygnębiające. Ta jego osobista pielęgniarka powinna była się tym zająć. Ta brzydula. Pewno wykonywała jak należy swoje obowiązki, ale nie zwracała na mnie żadnej uwagi. W końcu żywym też należy się trochę troski. Dla Martina nie mogła już nic zrobić.
– To była Heather Pearce. Ta, która zginęła.
– Wiem, pamiętam, mówiłeś mi. A więc ona też nie żyje. Ostatnio ciągle tylko słyszę o śmierci. Zewsząd mnie otacza. Jak nazwałeś ten oddech?
– Cheyne-Stokesa. Oznacza, że się wkrótce umrze.
– Powinni byli coś z tym zrobić. Ta dziewczyna powinna była coś z tym zrobić. Ona też tak oddychała przed śmiercią?
– Nie, wrzeszczała. Ktoś wlał jej środek odkażający do żołądka, który wypalił jej wnętrzności.
– Nie chcę o tym słuchać! Nie chcę nic więcej o tym słyszeć! Porozmawiajmy o tańcach. Przyjdziesz w przyszłą sobotę, prawda?
I tak się to ciągnęło. Wieczór był monotonny i męczący, a w końcu zaczął wiać grozą. Uczucie triumfu, że zdobył, co chciał, zblakło przed północą i przepełniały go tylko nienawiść i wstręt. Słuchając jej paplaniny, zabawiał się w myśli wyimaginowaną przemocą. Łatwo było zrozumieć, jak do niej dochodzi. Pogrzebacz pod ręką. Ta głupia twarz rozwalona na miazgę. Jeden cios, drugi, trzeci. Trzask kości. Fontanna krwi. Orgazm nienawiści. Wyobrażając to sobie, ledwo mógł oddychać. Wziął ją delikatnie ze rękę.
– Tak – powiedział. – Tak, przyjdę. Tak. Tak.
Jej skóra była sucha i gorąca. Mogła mieć gorączkę. Pomalowane paznokcie były pofałdowane. Nabrzmiałe żyły na wierzchu dłoni wyglądały jak fioletowe sznury. Pogładził pieszczotliwie czubkiem palca brązowe, starcze plamy.
Wkrótce po północy jej głos stał się bełkotliwy, głowa opadła na piersi i zobaczył, że zasnęła. Poczekał chwilę, puścił jej rękę i na palcach wyszedł do sypialni. Błyskawicznie przebrał się w swoje ubranie, wymknął do łazienki i umył twarz i rękę, w której trzymał jej dłoń; potem umył ją jeszcze raz i jeszcze. W końcu wyszedł z mieszkania, zamykając za sobą cicho drzwi, żeby jej nie obudzić, i wkroczył w ciemność nocy.