Było po jedenastej, kiedy Dalgliesh przekręcił klucz w szufladzie biurka, zamknął za sobą drzwi i wyszedł z Nightingale House, udając się na noc do Falconer’s Arms. Na zakręcie, gdzie droga zwężała się, ginąc w ciemnościach lasu, obejrzał się na ponurą bryłę domu, ogromną i złowieszczą, z jej czterema wieżami, czerniejącymi na nocnym niebie. Dom był pogrążony w niemal całkowitej ciemności. Tylko w jednym oknie paliło się światło i dopiero po chwili zidentyfikował pokój. A więc Mary Taylor była w swojej sypialni, ale jeszcze nie spała. Światło było przyćmione, padało pewno z lampki nocnej i zgasło na jego oczach.
Ruszył ku Winchester Gate. Drzewa stały tu bardzo blisko drogi. Czarne gałęzie, splątane nad jego głową, zasłaniały mizerne światło najbliższej latarni. Przez jakieś sto metrów szedł w absolutnej ciemności, stąpając miękko i cicho po dywanie suchych liści. Był w tym stanie fizycznego zmęczenia, kiedy umysł i ciało zdają się funkcjonować osobno. Ciało uwarunkowane rzeczywistością, porusza się na wpół przytomnie w znajomym świecie, a wyzwolony umysł buja w przestworzach, gdzie fantazja miesza się z faktami. Dalgliesh był zdumiony, że czuje aż takie zmęczenie. Ta sprawa nie wymagała więcej wysiłku niż inne. Był na nogach od wielu godzin, ale szesnastogodzinny dzień pracy to nic nowego, kiedy prowadzi śledztwo. I to niezwykłe znużenie nie wynikało z frustracji ani poczucia klęski. Jutro powinno być po wszystkim. Masterson wróci jeszcze dziś w nocy z kolejnym kawałkiem układanki i obrazek będzie skompletowany. Najdalej za dwa dni opuści Nightingale House. Za dwa dni po raz ostatni zobaczy złoto-biały pokój w południowo-zachodniej wieży.
Poruszając się jak automat usłyszał nagle – za późno – ściszone kroki za plecami. Instynktownie odwrócił się i poczuł, jak cios wymierzony w jego lewą skroń obsuwa się na ramię. Nie było bólu, tylko trzask, jakby rozłupano mu czaszkę, zdrętwienie lewego ramienia, i po sekundzie, która trwała wieczność, ciepły, niemal kojący strumień krwi. Krzyknął i upadł twarzą na ziemię. Ale nadal był przytomny. Oślepiony krwią, walcząc z nudnościami, oparł się na rękach, starając się podnieść i bronić. Jednak nogi odmawiały mu posłuszeństwa, a ramiona były bezwolne. Krew zalewała mu oczy. Duszący zapach mokrej gleby wciskał mu się w nos i usta, ostry jak środek znieczulający. Leżał bez ruchu, wstrząsany wymiotami, każdym spazmem budząc ból i bezradnie czekał na drugi, unicestwiający cios.
Jednakże nic takiego nie nastąpiło. Ogarnęła go ciemność i stracił przytomność. Kilka sekund później został przywołany do rzeczywistości czyjąś ręką, delikatnie szarpiącą go za ramię. Ktoś się nad nim pochylał. Usłyszał kobiecy głos.
– To ja. Co się stało? Ktoś pana rąbnął?
To była Morąg Smith. Próbował odpowiedzieć, ostrzec ją, żeby uciekała. Nie byli w stanie stawić w dwójkę czoła zdecydowanemu na wszystko zabójcy. Ale jego usta nie mogły sformułować słów. Słyszał, że gdzieś bardzo blisko charczy jakiś mężczyzna i po chwili z wisielczym humorem uświadomił sobie, że to jego głos. Nie miał nad nim kontroli. Czuł ręce Morąg obmacujące mu głowę. Nagle zatrzęsła się jak dziecko.
– Rany! Jest pan cały we krwi!
Znów starał się przemówić. Pochyliła się niżej. Widział ciemne pasma włosów i bladą twarz tuż nad sobą. Spróbował wstać i tym razem zdołał podnieść się na kolana.
– Widziałaś go?
– Nie za bardzo, usłyszał mnie. Uciekł w kierunku Nightingale House. Ojejku, ale pana urządził! Niech pan się o mnie oprze.
– Nie. Zostaw mnie i idź po pomoc. Może tu wrócić.
– Nie wróci. Tak czy siak, lepiej zostańmy razem. Nie uśmiecha mi się iść samej. Duchy to jedno, a cholerni mordercy to całkiem inna sprawa. Chodźmy, pomogę się panu podnieść.
Czuł wystające kości chudego ramienia, ale jej kruche ciało było zdumiewająco silne i podźwignęła go bez większego trudu. Zmusił się, żeby wstać, i stał, chwiejąc się na nogach.
– Mężczyzna czy kobieta? – spytał.
– Nie widziałam. Mogło być tak i tak. Ale teraz to nieważne. Da pan radę dojść do Nightingale House?
Odkąd stanął na nogach, poczuł się znacznie lepiej. Ledwo widział drogę, lecz zrobił kilka ostrożnych kroków, opierając się o jej ramię.
– Chyba tędy. Tylne drzwi będą najbliżej. Naciśnij dzwonek siostry przełożonej. Wiem, że jest u siebie.
Posuwali się wolno krok za krokiem, zacierając – jak zdał sobie z goryczą sprawę – wszystkie ślady, jakie mógłby ewentualnie rano znaleźć. Chociaż z mokrych liści niewiele da się odczytać. Zastanawiał się, co się stało z narzędziem, którym go uderzono. Ale to były bezowocne spekulacje. Nie mógł nic zrobić, dopóki się nie rozjaśni. Poczuł przypływ wdzięczności i sympatii do tej zdecydowanej, małej osóbki, której chude ramię, lekkie jak u dziecka, obejmowało go wpół. Musimy stanowić dziwną parę, pomyślał.
– Uratowałaś mi życie, Morąg – powiedział. – Uciekł tylko dlatego, że go spłoszyłaś.
Jego czy ją? Gdyby tylko Morąg zdołała dojrzeć, czy to mężczyzna, czy kobieta. Z trudem dosłyszał ją stłumioną odpowiedź:
– Niech pan nie opowiada głupot.
Nie zdziwiło go, że płacze. Nie starała się powstrzymać łez ani stłumić szlochu i nie zwolniła kroku. Może płacz był dla niej rzeczą równie naturalną jak chód. Nie próbował jej pocieszać, ucisnął tylko jej ramię. Odebrała to jako prośbę o silniejsze podtrzymanie i objęła go mocniej w pasie, przyjmując na siebie jego ciężar. I tak, kuśtykając groteskowo, posuwali się pod cieniem drzew.