– Patolog już jest, panie komisarzu.
Sierżant wsunął krótko ostrzyżoną głowę przez drzwi sypialni i podniósł pytająco brwi.
Komisarz Adam Dalgliesh przerwał oględziny garderoby zmarłej dziewczyny, uwięziony niewygodnie między nogami łóżka a szafą. Spojrzał na zegarek. Osiem po dziesiątej. Sir Miles Honeyman, jak zwykle, nie tracił czasu.
– W porządku, Fenning. Niech będzie łaskaw chwilę zaczekać, dobrze? Zaraz kończymy. Potem sprzątniemy i zrobimy mu miejsce.
Głowa zniknęła. Dalgliesh ledwo zdołał zamknąć drzwi szafy, wcisnąwszy się w łóżko. W żaden sposób nie zmieściłaby się tu teraz czwarta osoba. Przestrzeń między stolikiem nocnym a oknem zajmowała potężna postać technika, który, zgięty wpół, ostrożnie nakładał pędzelkiem sadzę na butelkę whisky, obracając ją za korek. Obok butelki stał szklany talerzyk z wyraźnie odbitym wzorem odcisków palców zmarłej.
– Znalazł pan coś? – spytał Dalgliesh.
Technik przerwał i przyjrzał się z bliska butelce.
– Mamy tu parę pięknych odcisków. Ale wszystkie należą do denatki. Nie ma żadnych innych. Sprzedawca musiał zwyczajowo wytrzeć butelkę, zanim owinął ją w papier. Ciekawe, co znajdziemy na kubku.
Rzucił głodne spojrzenie na kubek, który leżał tam, gdzie wypadł z ręki dziewczyny, lekko pochylony w zagłębieniu kołdry. Dopiero po zrobieniu ostatniego zdjęcia będzie się mógł do niego dobrać.
Pochylił się znów nad butelką. Za nim fotograf Scotland Yardu przestawiał swój statyw i aparat – nowy wielkoformatowy Cambo, zauważył Dalgliesh – na prawą stronę łóżka. Nastąpił pstryk, błysk flesza i wizerunek zmarłej dziewczyny wyskoczył na nich i zawisł w powietrzu, wypalając się na siatkówce oka Dalgliesha. Kolor i kształt były zintensyfikowane i zniekształcone w tym okrutnym przebłysku oślepiającego światła. Długie, czarne włosy były zmierzwioną peruką na bieli poduszki; szklane oczy były kulkami z marmuru, jakby stężenie pośmiertne wycisnęło je z oczodołów; skóra była bardzo biała i gładka, niczym nieprzyjemna w dotyku sztuczna błona, twarda i nieprzepuszczalna jak winyl. Dalgliesh zamrugał, wymazując obraz czarciej igraszki, groteskowej marionetki od niecenia rzuconej na poduszki. Kiedy ponownie na nią spojrzał, znów była nieżyjącą dziewczyną, niczym innym. Jeszcze dwukrotnie wyskoczył na niego jej zdeformowany wizerunek i skamieniały zawisł w powietrzu, gdy fotograf robił dwa zdjęcia polaroidem, żeby zaraz dać mu odbitki, o co Dalgliesh zawsze prosił. Po chwili było po wszystkim.
– Skończyłem – oznajmił fotograf. – Zawołam teraz sir Milesa.
Wystawił głowę przez drzwi, podczas gdy technik, pochrząkując z zadowoleniem, troskliwie uniósł kubek z kołdry parą szczypiec i postawił obok butelki.
Patolog musiał czekać na korytarzu, bo wkroczył niemal natychmiast. Był to korpulentny jegomość o przenikliwych, świdrujących oczach i zmierzwionych czarnych loczkach na wielkiej głowie. Wniósł z sobą powiew wodewilowej jowialności i, jak zawsze, lekko kwaskowaty zapach potu. Nie był urażony, że mu kazano czekać. Ale sir Miles, dar od Boga dla medycyny sądowej albo jak kto woli, dyletant i szarlatan, niełatwo się obrażał. Zdobył swoją reputację, a może i niedawno przyznany tytuł szlachecki, trzymając się zasady, że należy być uprzejmym zawsze i w każdych okolicznościach. Powitał fotografa i technika, jakby byli starymi przyjaciółmi, a Dalgliesha po imieniu. Jednak ta serdeczność była zdawkowa, prawdziwy przedmiot jego zainteresowania leżał na łóżku.
Dalgliesh czuł do niego odrazę za zamiłowanie, z jakim ten grzebał w trupach, co – jak sam przyznawał – było dość irracjonalne. W idealnie zorganizowanym świecie fetyszyści stóp powinni być pedikiurzystami, fetyszyści włosów fryzjerami, a miłośnicy makabry anatomopatologami. Dziwne, że tak niewielu nimi zostawało. A Sir Milesa można było zaliczyć do tej kategorii. Zabierał się do każdych nowych zwłok z entuzjazmem, niemal z radością. Jego makabryczne dowcipy krążyły w połowie londyńskich klubów; był znawcą śmierci, który wyraźnie lubił swoją pracę. Dalgliesh czuł się zawsze lekko skrępowany w jego towarzystwie. Miał wrażenie, że mimo woli emanuje niechęcią. Ale sir Miles był tego nieświadomy. Za bardzo lubił siebie, by podejrzewać, że inni mogą nie podzielać tej sympatii i ta jego wzruszająca naiwność dodawała mu wdzięku. Nawet ci koledzy, których denerwowało jego zarozumialstwo, szukanie rozgłosu, nieodpowiedzialne publiczne wypowiedzi, nie umieli go nie lubić. Podobno podobał się kobietom. Może był dla nich przedmiotem niezdrowej fascynacji. W każdym razie stale tryskał zaraźliwym, dobrym humorem człowieka, który uważa, że świat nie jest najgorszym miejscem, skoro on go zamieszkuje.
Zawsze cmokał nad ciałem. Teraz też to zrobił, odsuwając prześcieradło dziwnie afektowanym gestem. Dalgliesh podszedł do okna i wbił wzrok w gmatwaninę gałęzi, przez które widać było odległy szpital, nadal jasno oświetlony, otoczony poświatą niczym widmowy pałac wiszący w powietrzu. Usłyszał cichy szelest pościeli. Sir Miles zrobi teraz tylko oględziny wstępne, ale sama myśl o tych pulchnych palcach, wpychających się w intymne zakamarki ciała, kazała żywić nadzieję na spokojną śmierć we własnym łóżku. Właściwa sekcja zostanie wykonana później, na stole w prosektorium, na tym aluminiowym zlewie wśród ponurej scenerii kratek ściekowych i szlauchów, na którym ciało Josephine Fallon zostanie systematycznie rozczłonkowane w imię sprawiedliwości, nauki czy ciekawości – wszystko jedno, jak to nazwać. A później pomocnik Milesa zarobi swoją gwineę, zszywając wszystko z powrotem na podobieństwo człowieka, żeby rodzina nie przeżyła szoku. Jeśli jest jakaś rodzina. Zastanawiał się, czy denatka miała jakichś krewnych. Na pierwszy rzut oka nie dostrzegł żadnych zdjęć ani listów, które by o tym świadczyły.
Podczas gdy sir Miles mrucząc coś pod nosem, pochylał się nad ciałem, Dalgliesh zrobił drugą rundę wokół pokoju, starannie omijając wzrokiem patologa. Wiedział, że to przesadna delikatność i nieco się jej wstydził. Sekcja zwłok nie budziła w nim protestu. Jednak te bezosobowe oględziny ciepłego jeszcze kobiecego ciała napawały go odrazą. Jeszcze parę godzin temu ta dziewczyna miała prawo do prywatności, do wyboru lekarza, do odsunięcia tych nienaturalnie białych, ruchliwych rąk. Parę godzin temu była człowiekiem. Teraz była tylko martwym ciałem.
Jej pokój wskazywał na to, że była kobietą, która ceniła umiar. Zawierał konieczne przedmioty codziennego użytku i jedną czy dwie starannie wybrane ozdoby. Jakby uściślała swoje potrzeby i zaspokajała je nie szczędząc pieniędzy, ale precyzyjnie i bez ekstrawagancji. Puszysty dywanik przy łóżku nie mógł należeć do wyposażenia Nightingale House. Na ścianie wisiał tylko jeden obraz, ale była to oryginalna akwarela, uroczy pejzaż pędzla Roberta Hillsa, powieszony w miejscu, gdzie światło dnia najlepiej wydobywało jego walory. Na parapecie okna stała porcelanowa figurka Johna Wesleya [John Wesley (1703-1791) – angielski kaznodzieja i współtwórca ruchu metodystów.] wygłaszającego kazanie. Dalgliesh obrócił ją w rękach. Nieskazitelna, prawdziwy rarytas. Ale nie było żadnych banalnych bibelotów, jakimi mieszkanki internatów obstawiają się zwykle dla ocieplenia wnętrza.
Podszedł do półki z książkami i jeszcze raz je przejrzał. One też sprawiały wrażenie starannie wyselekcjonowanych. Zbiór współczesnej poezji, z jego ostatnim tomikiem; dzieła zebrane Jane Austen, z postrzępionymi kartkami, ale oprawne w skórę i drukowane na cienkim, kremowym papierze; parę książek filozoficznych o charakterze ni to czysto naukowym, ni to popularnym; ze dwa tuziny tanich wydań współczesnych powieści: Greene, Waugh, Compton Burnett, Hartley, Powell, Cary. Ale w większości była to poezja. Mieliśmy taki sam gust, pomyślał. Gdybyśmy się spotkali, mielibyśmy przynajmniej o czym rozmawiać. „Śmierć każdego człowieka mnie umniejsza”. John Donne. Ten nadużywany cytat stał się modnym sloganem w przeludnionym świecie, gdzie nieangażowanie się było praktycznie koniecznością społeczną. Ale śmierć niektórych osób nadal potrafiła umniejszyć bardziej niż innych. Po raz pierwszy od lat Dalgliesh miał bezsensowne poczucie osobistej straty.
Podszedł do szafy w nogach łóżka, do której dostawiono niezgrabną komodę z jasnego drewna, zaprojektowaną – jeśli można rozmyślnie zaprojektować coś tak brzydkiego – w taki sposób, aby zapewnić maksimum miejsca w minimum przestrzeni. Blat miał służyć jako toaletka i stało na nim niewielkie lustro. Obok leżały szczotka i grzebień. Nic więcej.
Otworzył lewą szufladę. Zawierała kosmetyki, słoiczki i tubki równo ułożone na tekturowej tacce. Było ich więcej, niż się spodziewał: mleczko do demakijażu, pudełko chusteczek, krem odżywczy, puder, cienie do powiek, maskara. Musiała starannie się malować. Ale wszystkiego było tylko po jednej sztuce. Żadnych eksperymentów, żadnych nieprzemyślanych zakupów, napoczętych i zostawionych tubek z make-upem zaschniętym wokół zakrętki. Ten zestaw mówił: „To mi odpowiada. To wszystko, czego potrzebuję. Nic więcej i nic mniej”.
Otworzył prawą szufladę. Był tam tylko cienki segregator ze zindeksowanymi przekładkami. Świadectwo urodzenia. Świadectwo chrztu. Książeczka oszczędnościowa. Nazwisko i adres jej adwokata. Nie było żadnych listów osobistych. Wetknął segregator pod pachę.
Stanął przed szafą i jeszcze raz przejrzał ubrania. Trzy pary spodni. Kaszmirowe sweterki. Płaszcz zimowy z jasnoczerwonego tweedu. Cztery eleganckie sukienki z cienkiej wełenki. Wszystko najwyższej jakości. Kosztowna garderoba jak na studentkę pielęgniarstwa.
Dobiegł go końcowy, pełen satysfakcji pomruk sir Milesa. Patolog wyprostował się i zdejmował gumowe rękawiczki. Były tak cienkie, że wyglądało, jakby ściągał z siebie naskórek. Powiedział:
– Nie żyje od jakichś dziesięciu godzin, sądząc po temperaturze w odbycie i stopniu zesztywnienia dolnych kończyn. Ale to tylko moje przypuszczenie, przyjacielu. Mogę się mylić. Zbadamy zawartość żołądka, to da nam jakąś wskazówkę. Obecnie, na podstawie objawów klinicznych zakładam, że zmarła koło północy, godzinę w tę lub w tamtą. Logicznie rzecz biorąc, oczywiście, po wypiciu zawartości tego kubka.
Technik postawił butelkę whisky i kubek na stoliku nocnym, i pracował teraz nad klamką. Sir Miles przysunął się bliżej i nie dotykając kubka, pochylił głowę i wsadził nos do środka.
– Whisky. Ale co jeszcze? Oto pytanie, przyjacielu. Oto pytanie. W każdym razie to nie była substancja żrąca. Tym razem nie fenol. A propos, to nie ja robiłem sekcję tamtej dziewczynie, Rikki Blake wykonał tę robótkę. Kiepska sprawa. Pewno należy przypuszczać, że te dwa zgony jakoś się wiążą?
– Możliwe – przyznał Dalgliesh.
– Otóż to, otóż to. Ta śmierć nie wygląda mi na naturalną. Ale musimy poczekać na wyniki badań toksykologicznych. Wtedy się czegoś dowiemy. W każdym razie nie została uduszona. Nie ma żadnych śladów przemocy. Przy okazji, była w ciąży. Mniej więcej w trzecim miesiącu. Mamy tu piękny klasyczny przykład palpacji. [Palpacja – wymacywanie palcami (np. dla zbadania pacjenta).] Nie widziałem tego badania, odkąd byłem studentem. Sekcja musi to potwierdzić, oczywiście. – Jego małe, żywe oczka przeszukały pokój. – Nie widzę nigdzie pojemnika z trucizną. I nie ma listu pożegnalnego?
– To jeszcze żaden dowód – powiedział Dalgliesh.
– Wiem. Wiem. Ale większość z nich zostawia jakiś liścik miłosny. Lubią się poskarżyć, przyjacielu. Lubią się poskarżyć. Ambulans już tu jest. Wezmę denatkę, jeśli już z nią skończyłeś.
– Skończyłem – mrugnął Dalgliesh.
Czekał i patrzył, jak sanitariusze wnoszą nosze i sprawnie zabierają ciało. Sir Miles kręcił się wokół nich z nerwowym podnieceniem eksperta, który znalazł szczególnie cenny okaz i musi zapewnić mu bezpieczny transport. Dziwne, jak pokój opustoszał po wyniesieniu tej nieruchomej masy kości i tężejących mięśni. Dalgliesh zauważył to już wcześniej przy podobnych okazjach: to poczucie pustej sceny, porzuconych, pozbawionych znaczenia rekwizytów, rozrzedzonego powietrza. Ludzie tuż po śmierci mają własną, tajemniczą charyzmę; nie bez powodu inni mówią szeptem w ich obecności. Nie miał tu już nic do roboty, zostawił technika przy jego zajęciu i wyszedł na korytarz.