Tylko trzech lekarzy mogło się zajmować chorymi w getcie. Najlepiej powodziło się doktorowi Zeno Wałowi. Jego biały dom wśród pozostałych brudnych i zaniedbanych domostw wyglądał jak pałac. Miał trzy piętra. We wszystkich oknach wisiały śnieżnobiałe firany. Czasami, gdy w słoneczne dni okna były otwarte na oścież, widać było połyskujące politurowane meble.
W takie dni Samuel, wspierając się łokciami o parapet, godzinami przyglądał się, jak doktor Wal bada swoich pacjentów. “Gdyby tak doktor zechciał mi pomóc – myślał, przestępując z nogi na nogę. – Niedługo sam leczyłbym tych ludzi”. Wal nie zwracał jednak na niego najmniejszej uwagi. Był tak samo nieprzystępny, jak ludzie z tamtej strony muru.
Czasami Samuel widział, jak zacny doktor przechadzał się po głównej ulicy w towarzystwie dwóch innych lekarzy. Gestykulując, opowiadali sobie o czymś bardzo interesującym.
Któregoś dnia przypadkowo przechodził obok domu lekarza i natknął się na powracającego ze spaceru doktora z córką. Była w tym samym wieku co Samuel i należała do najładniejszych Żydówek w getcie. Samuel był nią oczarowany. Wystarczyło tylko jedno spojrzenie, aby zadecydował, że córka doktora zostanie jego żoną. Od tamtej pory często spacerował w pobliżu domu doktora w nadziei, że znów ją ujrzy.
Pewnego dnia usłyszał dochodzące z okna na pierwszym piętrze dźwięki. Ktoś grał na fortepianie. Samuel rozejrzał się dookoła, aby upewnić się, czy nikt go nie obserwuje, i zbliżył się do białej ściany domu. Okno, przez które dochodziła muzyka, znajdowało się tuż nad nim. Samuel bez chwili wahania uchwycił się blaszanego parapetu i podciągnął do góry. Kątem oka dostrzegł córkę doktora. To ona właśnie wygrywała skoczną melodię polki. Siedziała na obrotowym stołku i, przebierając palcami po klawiaturze, patrzyła przed siebie. Przez chwilę zdawało mu się nawet, że grała dla niego.
Obok fortepianu, na fotelu, siedział jej ojciec i czytał książkę. Samuel nie patrzył jednak na doktora. Cała jego uwaga skupiona była na dziewczynie. Nie mógł oderwać oczu od jej długich, czarnych włosów i delikatnych ramion. Kochał ją z całego serca i modlił się, aby jakiś cud sprawił, żeby i ona go pokochała.
W pewnym momencie zsiniałe od wysiłku palce odmówiły posłuszeństwa i Samuel, rozpaczliwie machając nogami, upadł na chodnik i stracił przytomność.
Ocknął się dopiero na stole operacyjnym w gabinecie doktora.
Doktor trzymał w ręku wacik nasączony jakimś cuchnącym roztworem. Samuel zakrztusił się powietrzem, a następnie, ciężko posapując, usiadł na stole.
– Widzę, że wróciłeś do siebie – zauważył doktor. – Miałem zamiar usunąć ci mózg, ale nie byłem pewien, czy go w ogóle masz w tej swojej głowie. Po co zakradałeś się do mojego domu? Chciałeś coś ukraść?
– Nie – Samuel potrząsnął głową.
– Jak się nazywasz?
– Samuel Roffe… – nie dokończył. Poczuł ostry ból w prawej ręce, której właśnie dotknął doktor.
– Hm… Masz złamaną rękę, chłopcze. Może powinienem wezwać policję, aby się tym zajęła.
Słowa doktora przeraziły go. Oczami wyobraźni widział zapłakaną twarz ciotki i ponurą minę ojca na widok prowadzących go policjantów. Najgorsze było jednak to, że jako przestępcy nigdy nie uda mu się zdobyć ręki córki doktora Wala…
Ponownie syknął z bólu.
– Nie trzeba wzywać policji. Właśnie ją nastawiłem – powiedział spokojnie doktor i zabrał się do zakładania gipsu. – Pewnie mieszkasz gdzieś niedaleko?
– Tak, proszę pana.
– Już nieraz cię widywałem. Dlaczego kręcisz się w pobliżu mojego domu?
Samuel pomyślał, że doktor wyśmiałby go, gdyby powiedział, że kocha jego córkę.
– Chcę, tak jak pan, zostać lekarzem. Doktor Wal spojrzał na niego z niedowierzaniem.
– To dlatego próbowałeś wejść do mojego domu przez okno jak włamywacz?
Samuel znalazł się w tarapatach. Aby z nich wybrnąć, zaczął opowiadać o matce, która umarła na ulicy, o ojcu, obwoźnym handlarzu, a nawet o wycieczce do Krakowa i o tym, że zamyka się ich na noc w getcie jak zwierzęta w klatce. Wyznał też doktorowi, że kocha jego córkę. Na koniec przyznał, że jest mu niezmiernie przykro z powodu tego, co się stało.
Doktor słuchał w milczeniu, przyglądając mu się uważnie, a następnie powiedział:
– Wszyscy jesteśmy tu więźniami, chłopcze, a najtragiczniejsze jest to, że uwięził nas tu inny człowiek.
Samuel spojrzał na niego zmieszany.
– Nic nie rozumiem… Doktor westchnął.
– Pewnego dnia, chłopcze, przejrzysz na oczy i wszystko zrozumiesz. To nie czas ani miejsce dla niepoprawnych marzycieli, Samuelu Roffe. Nigdy nie zostaniesz lekarzem w getcie, bo tylko ja i dwóch moich kolegów możemy tu leczyć ludzi.
– Przerwał i zapalił fajkę. – Jest jeszcze co najmniej tuzin innych zdolnych lekarzy – kontynuował – czekających niecierpliwie na moment, w którym my przejdziemy na emeryturę lub pożegnamy się z tym bezdusznym światem na dobre, aby oni mogli zająć nasze miejsce. Ty nie stoisz nawet na końcu tej kolejki. Nie masz najmniejszych szans, chłopcze! Urodziłeś się w niewłaściwym czasie i niewłaściwym miejscu. Rozumiesz?
– Tak, panie doktorze – odparł Samuel, przełykając głośno ślinę.
Wal zawahał się przez chwilę, a następnie mówił dalej:
– Co do twojego drugiego marzenia, to jest ono równie niedorzecznie jak pierwsze. Wykluczone, abyś kiedykolwiek dostał moją Terenię za żonę!
– Ale dlaczego?
– Dlaczego?… Z tego samego powodu, dla którego nie możesz zostać lekarzem. Żyjemy przecież w społeczeństwie, którym rządzą pewne reguły, na przykład ta, że nie popełniamy mezaliansów. Otóż moja córka wyjdzie za mąż za kogoś z naszej sfery, kogoś, kto zapewni jej dobrobyt, do jakiego przywykła w domu rodzinnym. Może będzie to lekarz, prawnik lub rabin… Radzę ci więc z dobrego serca, wybij ją sobie z głowy.
– Aleja…
– Skończyłem – przerwał mu stanowczo doktor i, przytrzymując go za łokieć, odprowadził do drzwi. Zanim jednak zamknął je za Samuelem, powiedział: – Uważaj, chłopcze, na gips, żeby nie popękał.
– Będę uważał, doktorze, dziękuję.
– Do zobaczenia, Samuelu.
Doktor Wal nie musiał długo czekać, aby go znowu spotkać. Już następnego dnia rano Samuel zadzwonił do jego drzwi. Doktor zobaczył go przez okno i zastanawiał się, czy sam ma kazać mu odejść, czy też poprosić o to służącą. W końcu zrezygnowany machnął ręką i kazał go wpuścić.
Od tamtej pory Samuel odwiedzał doktora dwa, trzy razy w tygodniu. Robił sprawunki, w zamian za co doktor pozwalał mu patrzeć, jak bada pacjentów i sporządza lecznicze mikstury. Samuel starał się wszystko dokładnie zapamiętać. Był doskonałym uczniem.
Cieszyło to doktora Wala, ale zarazem wywoływało jego niepokój. Rozbudzał bowiem w chłopcu nadzieje na to, że zostanie kiedyś kimś innym, kimś lepszym, i za to winił siebie.
Jakimś dziwnym trafem zawsze tam, gdzie przebywał Samuel, pojawiała się Terenia. Wtedy serce chłopca biło mocniej. Marzył, aby choć przez chwilę potrzymać ją za rękę. Pewnego razu, kiedy przypadkowo otarł się o nią w kuchni, omal nie zemdlał. Stała i patrzyła na niego przez dłuższą chwilę. Później uśmiechnęła się i odeszła.
A więc w końcu zauważyła go. Samuel odniósł sukces. Był pewien, że z czasem dziewczyna zapała do niego gorącym uczuciem.
Od tamtej chwili często rozmyślał o ich wspólnej przyszłości. Planował wszystko z myślą o nich obojgu. Wierzył, że cudem wydostaną się z getta i osiedlą gdzieś na końcu świata, gdzie będą się kochali i żyli dostatnio. Marzył o tym, na przekór ponurej rzeczywistości.
Elżbieta nie zdążyła przeczytać kolejnej strony pamiętnika. Zrobiło się późno i zmęczona zasnęła. Następnego dnia rano skrzętnie ukryła pamiętnik i pobiegła do szkoły. Nie mogła jednak spokojnie usiedzieć na lekcjach. Próbowała odgadnąć, w jaki sposób udało się Samuelowi poślubić Terenię i co sprawiło, że stał się sławny – Jego losy całkowicie zaabsorbowały jej uwagę. Najchętniej zaszyłaby się gdzieś w odludnym miejscu, gdzie mogłaby spokojnie dokończyć lektury. A tymczasem musiała udać się na kolejną lekcję baletu, którego nienawidziła.
Z niechęcią wbiła się w swoje różowe “tutu” i, stojąc przed lustrem, starała się wmówić sobie, że ma figurę modelki. W rzeczywistości zaś była gruba i niezgrabna. Tylko ślepiec mógłby pomyśleć, że jest tancerką.
Wkrótce po jej czternastych urodzinach nauczycielka tańca, madame Netturova, oznajmiła, że wszyscy mają stawić się wraz z rodzicami w sali baletowej, gdzie odbędzie się coroczny pokaz tańca.
Elżbietę przerażała myśl, że będzie musiała zatańczyć przed publicznością. Czuła, że nie przeżyje takiego upokorzenia. Po powrocie do domu ani słowem nie wspomniała ojcu o pokazie. W przeszłości często przypominała mu o zebraniach i przyjęciach szkolnych z udziałem rodziców. On jednak zawsze był zajęty.
Następnego wieczoru, gdy szykowała się do wyjścia, w drzwiach jej pokoju niespodziewanie pojawił się ojciec.
– Dobry wieczór, Elżbieto – przywitał się z nią, a następnie zauważył: – Chyba znowu trochę przytyłaś.
– Masz rację, ojcze – odpowiedziała, oblewając się rumieńcem.
Przystanął na chwilę, chcąc jeszcze coś dodać, jednak zaraz zmienił zdanie i tylko zapytał:
– Co tam słychać w szkole?
– Wszystko dobrze, ojcze.
– Żadnych problemów?
– Żadnych, ojcze.
– Świetnie.
Ich rozmowa przypominała setki innych, jakie odbywali od lat. “Co tam w szkole?” “Żadnych problemów”. “Świetnie”. Było to jak dialog dwojga obcych sobie ludzi, którzy się nie słuchali i nie rozumieli.
Tym razem Roffe stał w drzwiach dłużej niż zwykle. Dostrzegł napięcie malujące się na pozornie pogodnej twarzy córki. Przez moment zastanawiał się, co mogło zmącić spokój jedynaczki, której niczego przecież nie brakowało. Szybko jednak doszedł do wniosku, że to tylko przywidzenie, bo odwrócił się i wolno ruszył przed siebie. Dobiegł go jednak jej głos:
– Madame Netturova organizuje dziś wieczorem przedstawienie baletowe z udziałem naszej klasy. Zaprasza też rodziców. Nie przyjdziesz, prawda?
Była na siebie wściekła. Nie chciała przecież, aby widział, jak plączą się jej nogi. Co ją skusiło, że wspomniała mu o tym przedstawieniu? W głębi duszy znała jednak odpowiedź. Była jedyną uczennicą, której rodzice nie pojawiali się na żadnej szkolnej uroczystości. Zresztą nie powinna się tym przejmować, gdyż ojciec z pewnością odmówi jej i tym razem.
On jednak powiedział:
– Mylisz się. Chętnie popatrzę, jak tańczysz.
Elżbieta nie mogła uwierzyć własnym uszom: jej ojciec po raz pierwszy w życiu obiecał zjawić się w szkole.
Sala pełna była rodziców i zaproszonych gości. Wszyscy patrzyli na tańczących uczniów, którym akompaniowały dwa fortepiany, stojące po obu stronach sceny. Przy jednym z nich stała madame Netturova i głośno wybijała takt.
Kilkoro utalentowanych dzieci zdecydowanie wyróżniało się na tle klasy. Pozostali brak umiejętności nadrabiali entuzjazmem. Dzieci miały wykonać fragment z “Kopciuszka” i “Jeziora łabędziego”. Każde dziecko miało wykonać piece de resistance. Miało szansę pokazać, co umie.
Elżbieta nie mogła oderwać oczu od miejsca, w którym siedział ojciec. Stała ukryta za zasłoną i po raz kolejny wyrzucała sobie, że zgodziła się, aby tu przyszedł.
Z ciężkim sercem odliczała kolejne minuty, dzielące ją od występu solo. Była przekonana, że gdy tylko pojawi się na scenie, wszyscy wybuchną śmiechem, a ojciec będzie świadkiem jej upokorzenia. Jedynym pocieszeniem było to, że występ trwał zaledwie minutę.
Patrzyła z zazdrością na inne dziewczynki i wydawało jej się, że to tańczy Markowa, Maksimowa czy Fonteyn.
– Teraz twoja kolej, Elżbieto – usłyszała szept madame Netturovej.
– Tak, madame – zdążyła wykrztusić, gdy oba fortepiany zgodnie zagrały akompaniament.
– Na co czekasz? Wychodź na scenę!
Poczuła, jak czyjaś ręka wypycha ją zza kurtyny. Lekko podskoczyła, unosząc się na czubkach palców. Starała się nie patrzeć na ojca. Myślała tylko o jednym: aby jak najszybciej wykonać tych kilka prostych obrotów plies i jetes i szybko powrócić w bezpieczne miejsce za kurtynę.
Uniosła się lekko na palcach i zaczęła tańczyć w rytm muzyki. Mówiła sobie przez cały czas, że jest szczupła, giętka i lekka jak piórko.
Jej ostatni obrót publiczność nagrodziła brawami. Elżbieta ukłoniła się i z lękiem spojrzała na ojca. Uśmiechał się z dumą i głośno bił brawo. Coś w niej pękło. Poczuła nagły przypływ energii. Mimo że nie było już słychać muzyki, uniosła się na palcach i ponownie zaczęła pląsać, wykonując swoje plies i jetes, nie spuszczając przy tym ani na moment oczu z rozpromienionej twarzy ojca.
Zdezorientowani muzycy znowu zaczęli grać, starając się utrzymać rytm. Spoglądali niepewnie na madame Netturovą, która, trzęsąc się ze złości, ręką dawała znać Elżbiecie, że ma zejść ze sceny. Ona jednak nie zwracała na nią uwagi. Liczył się tylko ojciec i to, że dla niego tańczyła.
– Takiego zachowania nie możemy tolerować w naszej szkole, panie Roffe – powiedziała oburzona do głębi madame Netturova. – Pańska córka zignorowała moje polecenia, zachowując się jak, z przeproszeniem, rozkapryszona gwiazda.
Elżbieta stała obok ojca ze spuszczoną głową. Wiedziała, że to, co zrobiła, było karygodne. Chęć zaimponowania ojcu była jednak silniejsza niż zdrowy rozsądek. Pragnęła za wszelką cenę, aby był z niej dumny, aby ją kochał.
– Ma pani rację, madame. Dopilnuję, aby moją córkę spotkała zasłużona kara.
Madame Netturova spojrzała z triumfem na Elżbietę i powiedziała:
– Dziękuję, panie Roffe. Jestem pewna, że przemówi pan córce do rozsądku.
Po wyjściu z gabinetu madame Netturovej ojciec nie odezwał się do niej ani słowem. Szli w milczeniu długim szklanym korytarzem.
Elżbieta gorączkowo próbowała wymyślić cokolwiek na swoje usprawiedliwienie. Wątpiła jednak, czy ojciec ją zrozumie. Bała się go. Był dla niej zupełnie obcym człowiekiem. Nieraz słyszała, jak łajał innych za błędy i brak posłuszeństwa. Była pewna, że gdy przekroczą próg szkoły, wybuchnie gniewem. On jednak spojrzał na nią łagodnie i zaproponował:
– Chodźmy, Elżbieto, do Rumpelmayera na gorącą czekoladę.
– Dobrze, ojcze – odpowiedziała i wybuchnęła płaczem.
Tej nocy długo nie mogła zasnąć. Wciąż wywoływała w pamięci ten sam obraz: wnętrza kawiarni u Rumpelmayera, gdzie przy stoliku wśród kolorowych zabawek siedziała razem z ojcem i popijała czekoladę. Później zamówiła duży kawałek pysznego tortu i jedząc słuchała, co do niej mówił. Po raz pierwszy w życiu ich rozmowa nie była dialogiem dwojga obcych sobie ludzi.
Ojciec opowiadał jej o swojej podróży do Tokio i o tym, jak podano mu tam na deser koniki polne i mrówki w kremie czekoladowym. Ubawił Elżbietę do łez tym, że musiał wymieść miseczkę do czysta, aby nie obrazić gospodarzy.
. Krwawa linii
– Dlaczego sprzeciwiłaś się woli madame Netturovej, Elżbieto? – zapytał nagle, gdy zbierali się już do wyjścia.
Poczuła nagły ucisk w żołądku. Sądziła, że ojciec zapomniał o całym incydencie.
– Chciałam być lepsza od innych – odpowiedziała, a po chwili dodała z lękiem: – dla ciebie, ojcze…
Patrzył na nią przez chwilę. W jego oczach nie dostrzegła jednak złości.
– Sprawiłaś wszystkim wielką niespodziankę.
– Więc nie gniewasz się na mnie?
– Za to, że chcesz być najlepsza? To leży w naturze naszej rodziny – mówiąc to, uścisnął jej rękę.
“Mój ojciec mnie kocha – myślała, zapadając powoli w sen. – Od tej pory będziemy razem. Będzie rozmawiał ze mną o swoich problemach i zostaniemy przyjaciółmi”.
Następnego dnia rano sekretarka ojca poinformowała ją, że wkrótce wyjedzie do szkoły w Szwajcarii, gdzie zamieszka w internacie.