Rozdział 11

Elżbieta przywiozła ze sobą pamiętnik Samuela Roffe, który spoczywał bezpiecznie na dnie jednej z jej przepastnych waliz. Codziennie przesiadywała po kilka godzin w gabinecie ojca, zaczytując się we wspomnieniach wielkiego pradziada.

Przez kilka następnych lat Samuel pomagał doktorowi Wałowi sporządzać mikstury i maści. Około dziesiątej w pracowni pojawiała się Terenia, przynosząc im drugie śniadanie.

W białym zgrzebnym fartuszku wyglądała tak uroczo, że chłopiec nie mógł oderwać od niej oczu. Ona zaś uśmiechała się zalotnie, dając mu do zrozumienia, że nie jest jej obojętny. “Już niedługo będzie moja – myślał Samuel. – W końcu zdarzy się ten cud. Jestem tego pewien”.

Utwierdziła go w tym postawa doktora, który bardzo go polubił i wyrażał się o nim bardzo pochlebnie, chwaląc za sumienność i pracowitość. Innego zdania była jednak żona doktora, która otwarcie nienawidziła chłopca i przy każdej okazji starała się go upokorzyć.

Unikał jej więc jak ognia. Jej cięty język był bowiem gorszy od bata.

Od samego początku Samuel interesował się lekami, które przywracały zdrowie pacjentom doktora Wala.

Któregoś dnia, gdy przeglądał stare księgi w bibliotece doktora, natrafił na opis papirusu znalezionego w Egipcie. Zawierał on aż osiemset jedenaście recept z niezwykłymi medykamentami, które ordynowano chorym w 1550 roku p.n.e. Na każdej z tych recept widniał symbol egipskiego boga uzdrowiciela – Horusa. Leki w tamtych czasach sporządzano z niezwykłych składników: z łajna krokodyla, ciała jaszczurki, krwi nietoperza, śliny wielbłąda, wątroby lwa, żabich udek czy sproszkowanego rogu jednorożca. Nawet pojęcie “chemia” wywodziło się od starożytnej nazwy Egiptu zwanego krajem Kamii lub Chemii. Medyków natomiast nazywano magami. Niektóre z mikstur sporządzanych w tamtych czasach mogły bardziej zaszkodzić choremu, niż pomóc. Nie lepiej było z lekami, które sprzedawano w aptekach w getcie. Większość z nich nie była odpowiednio przetestowana. Niektóre pomagały choremu tyle, co umarłemu kadzidło. Były też i takie, które z pewnością szkodziły.

Nie przestrzegano podstawowych wymogów sanitarnych. Nierzadko w słoiczkach z lekami znajdowano martwe insekty lub ich odchody. Tak przechowywane medykamenty szybciej posyłały pacjenta na tamten świat niż choroba, którą miały leczyć.

Samuel pochłaniał wiedzę, jaką kryły w sobie opasłe księgi medyczne z biblioteki doktora Wala. Z czasem układał własne teorie na temat leczenia chorób, o których dyskutował potem z doktorem. Był też gorącym zwolennikiem głoszonej przez niektórych lekarzy tezy, że można przeciwdziałać rozwojowi choroby, jeżeli poda się pacjentowi szczepionkę, która pomoże bronić się organizmowi i zniszczy infekcję w zarodku. Udało mu się nawet zarazić swoim entuzjazmem starego doktora.

Pewnego dnia wstrzyknęli koniowi krew pobraną od pacjenta chorego na dyfteryt. Niestety, szkapa padła, zanim dokończyli eksperymentu.

Mimo protestów Samuela, doktor Wal nie podejmował kolejnych prób wynalezienia szczepionki przeciw dyfterytowi czy też innej chorobie. Zignorował również uwagi chłopca, który uważał, że przy następnej próbie na pewno odnieśliby sukces.

– Kiedy byłem w twoim wieku, chłopcze, też wszystko wiedziałem najlepiej. Nie zawracaj mi już więcej tym głowy.

Samuel, w przeciwieństwie do doktora, nie poddał się tak łatwo. Nadal przeprowadzał eksperymenty na kotach i szczurach, które niestety padały, nawet po podaniu najmniejszej dawki skażonej krwi. “Są zbyt małe – myślał. – Potrzebuję większych zwierząt, takich jak konie, krowy czy owce. Tylko skąd je wziąć?”

Któregoś popołudnia, przed domem, w którym mieszkał, Samuel zobaczył ich wóz z napisem “Roffe & Sons”, do którego ktoś zaprzągł starego, wychudzonego konia.

– Czyj jest ten koń? – zapytał ojca zajętego naprawą uprzęży.

– Nasz, synu. Kupiłem go okazyjnie na targu. Dzięki tej szkapie będziemy mogli przewieźć więcej towaru i być może wkrótce kupimy drugiego konia – odpowiedział z dumą.

Ambicją ojca było posiadanie starego wozu zaprzężonego w dwa stare konie, którym mógłby wozić swój lichy towar po brudnych ulicach getta. Na samą myśl o tym Samuelowi chciało się płakać.

Tej nocy, gdy wszyscy zasnęli, Samuel wymknął się do stajni, aby dokładnie obejrzeć konia. Ojciec nazwał go Fred. Koń był kulawy i miał wygięty grzbiet. Zapewne też nie poruszał się szybciej od ojca. Najważniejsze jednak było to, że Samuel miał w końcu upragnione zwierzę, na którym mógł przeprowadzać swoje eksperymenty. Należało jednak zachować ostrożność, aby ojciec nie dowiedział się, co zamierza zrobić z jego koniem.

– Przejdziesz do historii, siwku – poklepał konia po grzbiecie.

Na miejscu, w stajni, Samuel zaimprowizował swoje własne laboratorium. Wyhodował zarazki dyfterytu w specjalnie przyrządzonym bulionie. Kiedy roztwór ściemniał, odlał małą porcję do osobnego naczynia, następnie rozrzedził i lekko podgrzał. Później napełnił nim strzykawkę i zbliżył się do konia.

– To twój wielki dzień, Fred! Niedługo będą o tobie pisały gazety na całym świecie – szepnął i wbił grubą igłę w luźną skórę konia, dokładnie tak, jak robił to doktor Wal.

Fred odwrócił łeb, spojrzał na Samuela z wyrzutem i wylał na niego całą zawartość pęcherza moczowego.

Chłopiec oceniał, że pierwsze objawy choroby powinny wystąpić u konia po siedmiu dniach. Po upływie tego czasu wstrzyknie Fredowi jeszcze większą dawkę, a później kolejną. Zgodnie z teorią przeciwciał każda dawka powinna wywołać reakcje obronne organizmu. Wówczas Samuel otrzyma szczepionkę, którą z kolei poda któremuś z pacjentów chorych na dyfteryt. Był przekonany, że odniesie sukces i uratuje życie tysiącom ludzi.

Przez następne dwa dni spędzał przy Fredzie każdą wolną chwilę.

– Pierwszy raz widzę, aby ktoś tak kochał zwierzęta, mój synu – powiedział ojciec, widząc, że Samuel nie rozstaje się z koniem.

– Masz rację, ojcze – odparł Samuel. – Nikomu nie pozwoliłbym go skrzywdzić.

W głębi duszy Samuel czuł jednak wyrzuty sumienia z powodu swoich eksperymentów. Wiedział też, że gdyby choć pisnął o tym słówko ojcu, ten obdarłby go żywcem ze skóry.

Pocieszał się myślą, że za kilka dni z krwi konia sporządzi surowicę i nikt nigdy nie dowie się, co z nim wyczyniał.

Był jednak w błędzie. Następnego dnia rano Fred wyciągnął kopyta.

– Momser! – krzyczał ojciec. – Złodziej i kłamca!

Stał obok wozu wypełnionego towarem, przy którym nie było konia. Wokół zgromadził się spory tłum gapiów.

– Gdzie jest Fred, ojcze?! – krzyknął Samuel, wciskając się pomiędzy ludzi.

– Nie żyje, synu. Zdechł jak pies na ulicy! Samuelowi pociemniało w oczach.

– Żebym choć raz dotknął go batem lub zdzielił pięścią. I taka jest końska wdzięczność! – krzyczał wzburzony. – Niech ja dopadnę tego gonifa, który mi go sprzedał. Ubiję jak psa!

W jednej chwili rozwiały się marzenia Samuela o wolności za murami getta, małżeństwie z Terenią i ich pięknym domu, gdzieś na końcu świata. Nie wiedział, że najgorsze jest jeszcze przed nim.

Otóż tego samego dnia dowiedział się od służącej doktora Wala, że Terenia wkrótce wychodzi za mąż za rabina.

Zdyszany wbiegł do saloniku, gdzie zastał doktora i jego żonę.

– Terenia należy do mnie! – krzyknął. – Żadnemu rabinowi jej nie oddam!

Oboje patrzyli na niego zdumieni.

– Terenia nie będzie szczęśliwa z rabinem. On jest dla niej za stary. Ja…

– Nebbich! – przerwała mu żona doktora. – Wynoś się i żebym cię tutaj więcej nie widziała!

Przez cały dzień Samuel wałęsał się po uliczkach getta z głową ciężką od kłębiących się myśli.

W nocy, nie mogąc zasnąć, postanowił odbyć rozmowę z Bogiem.

– Czego chcesz, Boże, ode mnie? – zapytał głośno, klęcząc przy łóżku. – Nie pozwalasz mi kochać Tereni, nie ma w tobie litości, o Panie. Słyszysz mnie?! – krzyknął z całych sił.

– Wszyscy cię słyszymy! – rozległy się głosy w całym domu. – Na miłość boską, nie krzycz tak, chłopcze, i pozwól nam spać!

Następnego ranka doktor Wal posłał po Samuela. Cała rodzina doktora zebrała się w saloniku w oczekiwaniu na chłopca.

Kiedy Samuel wszedł, doktor przywitał go słowami:

– Przez ciebie mamy teraz kłopoty z Terenią, młody człowieku. Oświadczyła nam, że cię kocha. Nie wierzę w to, bo damy w jej wieku nic nie wiedzą o miłości. Faktem jednak jest, że nasza córka nie chce wyjść za czcigodnego rabina Rabinowitza, chce natomiast poślubić ciebie.

Terenia spojrzała na Samuela i uśmiechnęła się.

– Powiedziałeś nam, że ją kochasz – mówił dalej doktor.

– Tak… tak, proszę pana.

– I chciałbyś, aby Terenia spędziła życie u boku ulicznego handlarza?

Samuel spojrzał na doktora, a potem na Terenię. Czuł, że wpadł w zastawioną przez doktora pułapkę.

– Nie, proszę pana – powiedział cicho.

– Cieszę się, że zgadzasz się ze mną. Więc ani ty, ani ja, ani moja żona nie chcemy, aby Terenia była żoną handlarza.

– Nie zamierzam pozostać handlarzem, proszę pana. – Głos Samuela zabrzmiał stanowczo.

– Nie zamierzasz pozostać handlarzem – powtórzył za nim doktor z drwiną w głosie. – Twój dziad był handlarzem, twój ojciec jest handlarzem i ty również będziesz pchał wózek z towarami po ulicach getta. Otóż wiedz o tym, że nigdy nie pozwolę, aby moja córka wyszła za kogoś takiego.

Samuel zasępił się. Czuł, że grunt usuwa mu się spod nóg. Bóg miał serce z kamienia.

– Postanowiliśmy jednak dać ci szansę – przerwał milczenie doktor Wal. – Masz sześć miesięcy na to, aby nam udowodnić, że możesz być kimś więcej niż tylko handlarzem. Jeśli nas zawiedziesz, wówczas nasza córka zostanie żoną rabina Rabinowitza.

Samuel spojrzał przerażony na doktora.

– Sześć miesięcy! – powtórzył.

Nikt nie zostaje rabinem ani lekarzem w ciągu sześciu miesięcy. Prawo zabraniało przecież Samuelowi leczenia ludzi w getcie, a po to, by zostać rabinem, należało rozpocząć naukę mając trzynaście lat, Samuel zaś skończył właśnie osiemnaście. Nie miał też co marzyć o bogactwie, sprzedając towary na ulicy. Gdyby nawet pracował przez całą dobę, to po pół roku nadal byłby biedakiem. Doktor Wal i jego żona doskonale o tym wiedzieli. Tylko Terenia zdawała się ufać mu bezgranicznie. Była przekonana, że fortuna uśmiechnie się do niego.

“Ona jest bardziej szalona ode mnie” – myślał Samuel zrozpaczony.

Czas mijał nieubłaganie. W ciągu dnia Samuel pomagał ojcu sprzedawać towar, w nocy zaś, po pośpiesznie zjedzonej kolacji, zamykał się w swoim laboratorium, aby przygotować kolejne porcje surowicy. Wszczepiał ją potem królikom, kotom, psom i ptakom, ale wszystkie, bez wyjątku, niestety zdychały. Były zbyt małe i niewystarczająco odporne na zakażenia.

“Potrzebuję większego zwierzęcia” – myślał Samuel.

Dwa razy w tygodniu jeździł z ojcem na targ do Krakowa, gdzie kupowali potrzebny towar. Stawali o świcie wraz z innymi handlarzami pod zamkniętą bramą getta w oczekiwaniu, aż pojawią się strażnicy i otworzą ją.

– Naprzód, Żydzi – rozlegały się krzyki strażników, gdy brama stała już otworem.

Bramy pilnowało dwóch strażników ubranych w zielone mundury. Nosili specjalne naszywki i byli uzbrojeni w pistolety i pałki.

Obok getta płynęła mała rzeczka. Na jej przeciwległym brzegu stacjonował policyjny garnizon, którego zadaniem było pilnowanie porządku za murami getta. Aby dostać się do garnizonu, należało przejść drewniany most.

Samuel wiele razy był świadkiem, jak któregoś z jego ziomków strażnicy wlekli po moście do swojego obozowiska, skąd później deportowano go do obozu pracy. Żydzi drżeli w obawie, że któregoś dnia nie zdążą wrócić do getta przed zmrokiem, kiedy to zamykano bramę.

Strażnicy mieli za zadanie pilnować bramy przez całą noc. Wszyscy jednak wiedzieli, że tylko jeden z nich stał na straży, drugi zaś wymykał się do miasta, by oddawać się rozpuście. Wracał dopiero o świcie, aby, chwiejąc się na nogach, pomóc otworzyć koledze bramę.

Przy bramie stało najczęściej dwóch strażników – Paweł i Aram. Paweł był człowiekiem wesołym i towarzyskim, Aram zaś był jego przeciwieństwem: brutalny i bezlitosny. Siłę jego potężnych ramion zdążyło odczuć na własnej skórze wielu Żydów. Kiedy stał przy bramie, mieszkańcy getta woleli powrócić do domów na długo przed zachodem słońca. Nic tak bowiem nie bawiło Arama, jak bicie do utraty przytomności spóźnionego Żyda i wleczenie go potem do policyjnych baraków. Wtedy jeszcze Aram nie wiedział, że wkrótce przyjdzie mu się zmierzyć •i… Samuelem.

Te pół roku, łaskawie darowane mu przez doktora i jego żonę, skurczyło się już do czterech, a później trzech miesięcy. Każdą wolną chwilę Samuel spędzał w swoim małym laboratorium, na próżno podgrzewając i rozrzedzając bulion z surowicą.

Rozmawiał też z bogatymi kupcami, wypytując ich o sposób, w jaki zdobyli swój majątek.

– Zbieraj grosz do grosza, chłopcze, a pewnego dnia kupisz sobie dom taki jak mój i będziesz majętnym człowiekiem.

Łatwo było dawać podobne rady, skoro większość z nich pochodziła z bogatych rodzin.

Przychodziły mu do głowy najgłupsze pomysły, jak ten, aby uciec z Terenią gdzieś daleko od doktora i jego żony. Tylko dokąd? Do innego getta, gdzie, jak tu, będzie biednym nebbich. Zbyt mocno kochał Terenię, aby jej zgotować podobny los. Znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Do końca darowanego mu czasu pozostały zaledwie trzy tygodnie, a on ani o krok nie posunął się do przodu. Jedynym pocieszeniem było to, że mógł trzy razy w tygodniu widywać swoją ukochaną.

– Na pewno znajdziesz jakiś sposób, abyśmy mogli być razem – pocieszała go Terenia.

On zaś z każdym dniem utwierdzał się w przekonaniu, że życie bez niej straciłoby sens.

Pewnego wieczoru Terenia odwiedziła Samuela w jego laboratorium. Zarzuciła mu ręce na szyję i powiedziała:

– Ucieknijmy gdzieś na koniec świata! Dla niego gotowa była narazić się na gniew rodziców i porzucić wygodne życie.

– Nie możemy, Tereniu. Zrozum, że gdziekolwiek zamieszkamy, nadal będę tylko ulicznym handlarzem.

– Nic mnie to nie obchodzi, Samuelu. Najważniejsze, że będziemy razem. – Samuel pomyślał o jej pięknym, dużym domu pełnym służby i o małej, brudnej klitce, którą dzielił z ojcem i ciotką.

– Nie zgadzam się, Tereniu. Wybacz mi – powiedział i wyszedł ze stajni, gdzie znajdowało się jego laboratorium.

Następnego ranka Samuel spotkał Izaaka, kolegę ze szkoły. Chłopiec szedł dumnie, trzymając za uzdę konia. Szkapa była na wpół ślepa, głucha i cierpiała na ostrą kolkę.

– Dzień dobry, Samuelu!

– Witaj, Izaaku. Nie wiem, dokąd idziesz z tym koniem, ale radzę ci, pośpiesz się, bo szkapa długo nie pożyje.

– Nie zależy mi na tym. Prowadzę Lottie do fabryki kleju.

Samuel przyjrzał się szkapie dokładnie.

– Nie sądzę, abyś dostał za nią wiele.

– Nie potrzebuję dużo. Tylko kilka florenów na nowy wóz.

Samuel poczuł, jak serce mocniej mu zabiło.

– Zaoszczędzę ci kłopotu, stary druhu. Dam ci mój wóz za konia.

Po pięciu minutach dobili targu i Samuel stał się właścicielem konia, który lada moment być może wyciągnie kopyta. “Ciekawe, co powie ojciec na tak wątpliwą transakcję” – zastanawiał się gorączkowo Samuel, wprowadzając szkapę do boksu, w którym poprzednio przebywał Fred.

Kilka minut później był już zajęty pracą nad sporządzaniem surowicy.

– Dzięki mnie, Lottie, zamiast do fabryki kleju trafisz na karty historii – poklepał konia po grzbiecie, widocznie zadowolony z wyników.

Z powodu zbytniego przeludnienia i braku higieny w getcie często wybuchały groźne epidemie. Ostatnio nękała mieszkańców silna gorączka, której towarzyszył duszący kaszel, duże powiększenie migdałów, i która w krótkim czasie doprowadzała do śmierci. Lekarze nie znali przyczyn gorączki i byli wobec niej bezsilni.

Samuel dowiedział się, że wśród ostatnich ofiar epidemii znalazł się ojciec Izaaka. Pośpiesznie udał się do jego domu.

– Doktor już był – powiedział, pochlipując, Izaak. – Mówił, że nic nie da się zrobić. – Słowom chłopca towarzyszył dochodzący z sypialni na piętrze głośny kaszel.

– Chcę, abyś coś dla mnie zrobił, Izaaku – Samuel zniżył głos niemal do szeptu. – Przynieś mi chustkę do nosa twojego ojca.

– Co takiego? – zapytał zdziwiony Izaak.

– Tę, której teraz używa. Tylko bądź ostrożny, bo jest na niej cała masa zarazków.

Samuel ostrożnie zeskrobał ślinę z chustki do naczynia z bulionem. Pracował całą noc i cały następny dzień, wstrzykując Lottie coraz to większe dawki szczepionki. Nie miał wiele czasu, ojciec Izaaka mógł niebawem skonać w mękach. Pozytywne wyniki eksperymentu miały też uratować jego własne życie.

Później, wracając myślami do tamtych chwil, zastanawiał się, czy Bóg ulitował się nad nim, czy nad Lottie, która żyła, mimo ogromnej ilości zarazków, wyniszczających jej organizm.

Wkrótce udało mu się uzyskać upragnioną szczepionkę. Pozostało mu tylko przekonać ojca Izaaka, aby zgodził się przyjąć jego lek. Jak okazało się, nie miał z tym większych problemów.

– Ojcu pozostało niewiele czasu – poinformował go Izaak, gdy przestąpił próg jego domu z małą fiolką w ręku.

– Chciałbym porozmawiać z tobą i twoją matką – powiedział Samuel.

W małej sypialni na piętrze leżał na łożu śmierci wychudzony mężczyzna. Jego ciałem wstrząsały dreszcze. Chory nie przestawał kaszleć.

Najbliższa rodzina bez sprzeciwu przystała na propozycję Samuela z tej prostej przyczyny, że chory i tak umierał. Zielone paskudztwo, które Samuel mu wstrzyknął, i tak by mu nie zaszkodziło, nawet gdyby to była trucizna.

Potem Samuel czekał przez trzy godziny na reakcję organizmu po podanej surowicy. Jedynym efektem był jednak tylko bardziej intensywny kaszel. W końcu zdecydował się opuścić dom Izaaka. Wyszedł bez słowa, unikając wzroku chłopca i jego matki.

Następnego dnia rano wyruszył do Krakowa. Kupowanie nowego towaru zdawało się trwać w nieskończoność. Samuel dalby wiele za jakiekolwiek wieści o stanie zdrowia swojego pacjenta. Na targ przybyło o wiele więcej ludzi niż zwykle i z tego powodu wszystko trwało dłużej. Dopiero późnym popołudniem wyruszył w drogę powrotną do getta.

Gdy znajdował się niecały kilometr od bramy i strażników, przygotowujących się do jej zaniknięcia, pękło jedno z kół wozu i prawie cały towar rozsypał się na drogę.

Samuel musiał szybko poszukać gdzieś nowego koła. Bał się jednak pozostawić towar na pastwę coraz większego tłumu gapiów.

W tym samym momencie dojrzał policjanta torującego sobie drogę w jego stronę. “Już po mnie – pomyślał. – To nie Żyd i pewnie zabierze mi cały towar”.

– Czy to twój wóz, chłopcze? – zapytał policjant.

– Tak, panie.

– Potrzebne ci nowe koło. Czy wiesz, skąd je wziąć?

– Nie, panie.

Policjant napisał kilka słów na kartce papieru i podał ją Samuelowi.

– Idź pod ten adres, a dostaniesz potrzebne koło.

– Nie mogę, panie, zostawić wozu.

– Nie obawiaj się, chłopcze – odparł policjant, spoglądając groźnie na przekrzykującą się ciżbę. – Tylko się pośpiesz – dodał, poklepując Samuela po plecach.

Samuel biegł przez całą drogę i wkrótce, zgodnie ze wskazówkami zapisanymi na kartce, dotarł do małej kuźni, gdzie po zapłaceniu jednego guldena dostał koło. Pchał je potem przed sobą, patrząc, jak wesoło podskakuje na bruku.

Mimo pomocy policjanta, Samuel przez kolejne pół godziny koło zakładał i zabezpieczał je. Gdy wszystko było gotowe, podziękował policjantowi i ruszył przed siebie. Nie przestawał myśleć o ojcu Izaaka. Czuł, że oszaleje, jeżeli za moment nie dowie się, czy jego pierwszy pacjent jeszcze żyje.

Zatopiony we własnych myślach Samuel nie spostrzegł, jak znajomy kształt murów przed nim powoli tonie w mroku. Za chwilę słońce zupełnie zajdzie, a on nadal będzie za bramą. Zaczął biec co sił w nogach, popychając przed sobą ciężki wózek. Serce waliło mu jak młot. Znalazł się zaledwie kilka metrów od bramy, gdy ta zatrzasnęła się z hukiem.

Przypomniał sobie o wszystkich okropnościach, jakich doświadczyli pechowcy, którzy dotarli do getta po zapadnięciu zmroku. Jeżeli bramy pilnuje Paweł, istniała szansa, że Samuel wyjdzie z tarapatów cało. Wolał jednak nie myśleć, co go czeka, jeżeli wartę ma Aram. Jego życie nie będzie • wówczas warte nawet funta kłaków.

Samuel nigdy nie widział zamkniętej bramy getta od strony miasta. Teraz wydawało mu się, że przypomina wrota piekieł, które widywał na świętych obrazkach.

Nagle uświadomił sobie ze zgrozą, że być może nigdy nie ujrzy już swoich najbliższych.

Ciężko dysząc zwolnił kroku, rozglądał się niepewnie dookoła. Nigdzie jednak nie było widać strażników. Być może odwołano ich do baraków w jakiejś pilnej sprawie. Myślał o tym z nadzieją. Kiedy zbliży się do bramy, na pewno znajdzie jakiś sposób, aby przedostać się na drugą stronę.

– Podejdź tu, Żydzie! – usłyszał nagle wołanie strażnika.

W ciemności nie widział jego twarzy, ale rozpoznał głos, który należał do… Arama.

– Pośpiesz się! – ponaglał go olbrzym.

– Panie, pozwól, że ci wytłumaczę. – Samuel czuł, jak ze strachu żołądek podchodzi mu do gardła. – W drodze pękło mi koło i…

Aram nie pozwolił mu dokończyć. Chwycił go mocno za kołnierz i uniósł do góry.

– Ty żydowski bękarcie! – ryknął. – Guzik mnie obchodzi, że pękło ci koło! O tej porze powinieneś być po tamtej stronie, zrozumiałeś? Czy wiesz, co się teraz z tobą stanie?

Samuel potrząsnął przecząco głową.

– Pojedziesz na Śląsk. Czeka cię dziesięć lat ciężkich robót w tamtejszych kopalniach. Jesteś zadowolony?

– Przecież ja nie zrobiłem niczego złego.

– To się okaże – odparł strażnik i uderzył go mocno w twarz. – Idziemy, Żydzie!

– Dokąd, panie?

– Do policyjnych baraków. Jutro z samego rana zostaniesz przewieziony na Śląsk, z całą resztą swoich zapchlonych ziomków.

– Niech mi pan choć pozwoli pożegnać się z ojcem – błagał Samuel, nie mogąc powstrzymać łez.

– Szkoda czasu, stary na pewno nie będzie za tobą tęsknił.

– Ależ proszę!

– Jeszcze jedno słowo, a obedrę cię ze skóry tu, na miejscu. – Ścisnął ramię chłopca i popchnął go w kierunku baraków.

“Dziesięć lat ciężkich robót na Śląsku! – myślał przerażony Samuel. – Już nigdy nie ujrzę ojca ani ciotki!”

– Niech mnie pan puści!

– Lubię, jak zapchlony Żyd błaga mnie o litość – Aram jeszcze mocniej ścisnął jego ramię. – Słyszałeś o Śląsku? Zdążysz dojechać tam jeszcze tej zimy. Ale nie martw się, chłopcze. Głęboko pod ziemią będzie ci ciepło. Dopiero kiedy twoje płuca napełnią się węglowym pyłem, wyrzucą cię na śnieg, żebyś zdechł.

Samuel był tak przerażony, że nawet nie zauważył, kiedy zaczął padać deszcz.

– Szybciej – ponaglał go strażnik.

. Krwawa linia

Weszli właśnie na drewniany most. Samuel myślał o Tereni, o swojej rodzinie i umierającym ojcu Izaaka. Narastała w nim złość. Nikt nie miał prawa decydować o jego życiu. Postanowił, że za wszelką cenę musi stąd uciec.

Pod ich stopami z szumem płynęła rzeka. Samuel czuł, że natychmiast powinien coś zrobić. Kiedy dotrą do baraków, będzie już za późno. Nie było to jednak takie proste. Strażnik miał broń, a i bez niej mógł z łatwością skręcić mu kark.

Z dala, z budynków policyjnych, dobiegały głosy i śmiech.

– Szybciej przebieraj nogami, nędzniku – ryknął Aram i chwycił go za kołnierz, ciągnąc brutalnie po wybrukowanej drodze.

Samuelowi pozostało zaledwie kilka sekund na podjęcie decyzji. Sięgnął ręką do kieszeni i wyjął garść guldenów, które dyskretnie rozsypał na drogę. Ich brzęczenie przyciągnęło uwagę Arama.

– Co to było? – zapytał.

– Nic, panie.

Strażnik, nie puszczając chłopca, nachyli} się, aby przyjrzeć się leżącym na ziemi metalowym krążkom.

– Słusznie robisz, chłopcze, pozbywając się pieniędzy. Tam, gdzie jedziesz, nie będą ci potrzebne.

Aram pochylił się jeszcze bardziej i zaczął zbierać połyskujące guldeny.

Samuel w jednej chwili znalazł się tuż przy strażniku i chwycił spory kamień, którym zaczął uderzać go w głowę. Aram zawył z bólu, chwiejąc się pod kolejnymi razami. Głowa zaczynała przypominać krwisty befsztyk. Nagle olbrzym wyprostował się i, otwierając szeroko usta, runął na ziemię. Samuel patrzył na leżące ciało Arama, próbując odzyskać równowagę. Musiał uciekać. Groziło mu niebezpieczeństwo dużo większe niż roboty na Śląsku. Za zabicie strażnika torturowano by go, a następnie powieszono na centralnym placu getta.

Gorączkowo rozważał możliwość ucieczki gdzieś za granicę. Jednak rozesłano by za nim listy gończe i musiałby się ukrywać do końca życia. Postanowił zrobić inaczej. Z kieszeni spodni Arama wyjął duży klucz, którym otwierano bramę. Potem chwycił strażnika za nogę i, sapiąc z wysiłku, zaciągnął jego ciało na brzeg rzeki. Patrzył, jak ciało powoli stacza się po stromym brzegu i zanurza w kipiącej toni.

Chłopiec stał jak zahipnotyzowany, póki ciało nie zniknęło za najbliższym zakrętem. Potem podniósł z ziemi kamień, którym zabił strażnika, i również wrzucił go do rzeki.

Nie zwlekając ani chwili dłużej, zawrócił i pobiegł w stronę bramy. Szybko umieścił klucz w zaniku i nie bez wysiłku otworzył ją. Potem wepchnął wóz do środka i zatrzasnął za sobą wrota. Po kilku minutach był już w domu. W pokoju gościnnym zgromadzili się wszyscy mieszkańcy.

– Strażnicy puścili cię wolno? – zapytali, przyglądając mu się, jakby był duchem.

– Myśleliśmy już, że… – mówił, jąkając się, ojciec.

Samuel opowiedział im. co się stało.

– O mój Boże – jęknęła ciotka. – Powiesza nas wszystkich.

– Nie, jeżeli mnie posłuchacie – odparł Samuel i przedstawił wszystkim swój plan.

Po kwadransie Samuel, jego ojciec i dwóch sąsiadów stali przy bramie getta.

– A jeżeli nadejdzie drugi strażnik? – wyszeptał z trwogą ojciec.

– Musimy zaryzykować – odparł Samuel. – Jeżeli się nam nie powiedzie, całą winę wezmę na siebie.

Po chwili Samuel otworzył wrota i wyjrzał na zewnątrz. Był bardzo czujny. W każdej chwili mógł pojawić się drugi strażnik. Tym razem jednak dopisało mu szczęście: mała stróżówka przy murze była pusta.

Samuel pośpiesznie zamknął bramę od zewnątrz i stanął obok stróżówki. Z góry zrzucono mu linę, która błyskawicznie ześlizgnęła się po mokrym murze. Chłopiec chwycił się liny i wspierając stopami o mur, powędrował do góry. Później zaczepił linę o wystający hak, zjechał po niej w dół i znalazł się po drugiej stronie, obok czekających na niego mężczyzn.

– Wolę nie myśleć, co się będzie działo jutro rano – odezwał się ojciec.

– A co ma się dziać? Będziemy walić w bramę, nalegając, aby nas wypuszczono.

O świcie w getcie zaroiło się od policjantów i żołnierzy. Szukali klucza, którym należało otworzyć bramę, aby wypuścić kupców. Paweł, drugi ze strażników, wyznał, że spędził noc w mieście i nic nie wie. Za karę umieszczono go w areszcie.

Szukano Arama. Zwykle podobne zniknięcie strażnika było wystarczającym powodem do wszczęcia pogromu. Tym razem jednak policję powstrzymywała zamknięta od zewnątrz brama i napierający na nią od wewnątrz kupcy.

W końcu uznano, że Aram uciekł z jedną ze swoich kochanek, i zaniechano poszukiwań. Zastanawiano się tylko, co zrobił z wielkim i wyjątkowo ciężkim kluczem. Jednak nikomu nie przeszło nawet przez myśl, że klucz spoczywał w ziemi pod domem Samuela.

Gdy wojsko i policja opuściły teren getta, Samuel wyczerpany położył się do łóżka i natychmiast zasnął.

Kilka godzin później obudziły go czyjeś krzyki. Ktoś energicznie potrząsał go za ramię.

“Znaleźli ciało Arama i teraz przyszli mnie aresztować” – myślał z przerażeniem.

– Samuelu, to ja, Izaak! Obudź się! Matka prosi, abyś natychmiast przyszedł do naszego domu.

Kiedy, przeskakując po kilka stopni, Samuel wpadł do sypialni Izaaka, jego ojciec siedział na łóżku i rozglądał się przytomnie dookoła. Gorączka i kaszel ustąpiły.

– Mam ochotę na zupę z kurczaka – powiedział cicho do klęczącej przy jego łóżku żony.

Samuel przyglądał się tej scenie, nie mogąc powstrzymać łez.

Wieść o cudownym uzdrowieniu obiegła całe getto. Rodziny umierających mężczyzn, kobiet i dzieci zaczęły nachodzić dom Samuela, błagając go o cudowny lek. Chłopiec, nie mogąc poradzić sobie z przygotowaniem tak dużej ilości surowicy, udał się po pomoc do doktora Wala.

Doktor jednak odniósł się do wszystkiego bardzo sceptycznie.

– Przygotuj mi, chłopcze, kilka fiolek tego czegoś zielonego. Wypróbuję je na moich pacjentach.

Doktor wybrał kilku umierających mężczyzn i wstrzyknął im surowicę. Po dwudziestu czterech godzinach wszyscy zaczęli powracać do zdrowia.

– Udało ci się, Samuelu! – krzyczał stary doktor, pokonując biegiem dystans dzielący jego dom od stajni Samuela, w której znajdowało się laboratorium chłopca.

– Jakiej pragniesz nagrody za swój niezwykły talent?

Samuel popatrzył przez chwilę na doktora i odparł:

– Chcę jeszcze jednego konia.

Rok 1868 był z całą pewnością początkiem “Roffe & Sons”. Samuel i Terenia pobrali się i otrzymali w posagu sześć koni i małe, ale dobrze wyposażone laboratorium, w którym Samuel kontynuował swoje medyczne eksperymenty. Przyrządzał między innymi preparaty z ziół, po które co dzień ustawiała się kolejka cierpiących na różne dolegliwości osób. Tym, których nie stać było na zapłatę, zwykł był mówić:

– Leki są przede wszystkim po to, aby leczyły, a nie przynosiły zyski.

Jego sława sięgała daleko poza mury getta. Wkrótce mógł powiedzieć Tereni:

– Kochanie, niedługo otworzymy naszą własną aptekę. Ludzie będą nam przynosić recepty, a my będziemy im sprzedawać maści i proszki.

Ich mała apteka od samego początku cieszyła się dużą popularnością. Wielu bogatych mieszczan przychodziło tu, ofiarowując swoją pomoc i pieniądze.

– Będziemy partnerami – mówili. – Otworzymy całą sieć aptek.

Samuel kręcił jednak przecząco głową i odpowiadał:

– Nie chcę partnerów. To nasz rodzinny interes. Nie zniósłbym myśli, że ktoś obcy zarządzałby czymś, czemu poświęciłem połowę mojego życia.

Doktor Wal był zgorszony tym, że jego zięć odprawia z kwitkiem najbogatszych ludzi w mieście. Kiedy zapytał go, dlaczego tak postępuje, usłyszał:

– Nigdy nie wpuszczaj nawet przyjaźnie usposobionego lisa do kurnika, bo pewnego dnia może zgłodnieć.

Samuelowi i Tereni powodziło się coraz lepiej. Doczekali się pięciu synów: Abrahama, Józefa, Antoniego, Jana i Piotra. Otworzyli też pięć nowych aptek i zatrudniali prawie trzydziestu pracowników.

Pewnego dnia odwiedził ich pełnomocnik burmistrza Krakowa.

– Zniesiono wiele restrykcji nałożonych na Żydów – oznajmił. – Chcemy, aby pan otworzył aptekę w naszym mieście.

Tak też się stało. Trzy lata później Samuel wybudował kamienicę w centrum Krakowa i kupił piękny dom nad jeziorem, dokąd jeździli odpoczywać w niedziele i święta.

Tak oto spełniło się marzenie Samuela o ucieczce z getta. Z czasem zapragnął też podbić świat.

Dorastającym chłopcom nakazał uczyć się języków obcych: Abrahamowi i Janowi – angielskiego, Józefowi – niemieckiego, Antoniemu – francuskiego, a Piotrowi – włoskiego.

– On oszalał! – dowodziła teściowa. – Nasi sąsiedzi pokładają się ze śmiechu. Ci biedni malcy wkrótce nie będą potrafili dogadać się między sobą.

Samuel reagował na te uwagi śmiechem. Miał swoje plany w stosunku do synów. Później okazało się, kto miał rację.

Kiedy najstarszy syn skończył dwadzieścia jeden lat, Samuel zwołał rodzinę i oznajmił, że Abraham wyjeżdża do Ameryki.

– Do Ameryki? – krzyknęła matka Tereni. – Przecież tam mieszkają barbarzyńcy. Nie pozwolę narażać na niebezpieczeństwo mojego wnuka.

“Ciekawe, gdzie mieszkają barbarzyńcy?” – myślał Samuel, wspominając pogrom, w którym zginęła jego matka, i Arama, którego musiał zabić, aby samemu ujść z życiem.

– Abraham pojedzie do Ameryki, aby otworzyć tam fabrykę leków. Tak postanowiłem.

– Będzie tak, jak sobie życzysz, ojcze – odparł dumnie Abraham.

Później Samuel zwrócił się do Józefa:

– Gdy ty skończysz dwadzieścia jeden lat, pojedziesz do Berlina.

– Tak, ojcze – odparł Józef.

– Ja zapewne pojadę do Paryża – powiedział Antoni.

– Zgadza się, chłopcze. Musisz być tylko ostrożny, bo kobiety są tam niezwykle piękne i wiedzą, jak zawrócić w głowie mężczyźnie.

Następnie odezwał się do Jana:

– Ty pojedziesz do Anglii…

– A kiedy ja wyruszę do Włoch, tato? – przerwał mu najmłodszy syn, Piotr.

– Masz na to jeszcze czas – śmiejąc się odpowiedział mu ojciec.

Samuel towarzyszył każdemu synowi w podróży za granicę. Pomagał kupować fabryki i zakładać biura. Po siedmiu latach w pięciu różnych krajach istniały filie “Roffe & Sons”. Nad każdą sprawował pieczę adwokat.

– Nikomu spoza rodziny nie wolno wejść do zarządu – przestrzegał Samuel każdego z prawników.

– Skoro synowie nie mogą sprzedawać akcji – dowodzili adwokaci – nie będą mogli sobie pozwolić na dostatnie życie.

– Kupimy im piękne domy – odpowiadał Samuel – i dostaną królewskie pensje. Wszystko będzie kontrolował mój najstarszy syn i jego synowie. Damy początek dynastii o wiele potężniejszej niż Rothschildowie.

Wszystko stało się tak, jak to sobie wymarzył Samuel. Całej rodzinie żyło się dostatnio. Ich potężne farmaceutyczne imperium rozrastało się. Synowie odwiedzali go w urodziny i święta. Przy każdej okazji dyskutowano o interesach.

Samuel i Terenia największe nadzieje pokładali w Abrahamie, najstarszym synu, który wyjechał do Ameryki w 1891 roku. Siedem lat później ożenił się i w 1905 roku urodził się Samuelowi pierwszy wnuk – Woodrow, który z kolei, gdy dorósł, spłodził syna o imieniu Sam.

Józef ożenił się z Niemką, która powiła mu dwoje dzieci: syna i córkę. Syn mając dwadzieścia lat ożenił się i wkrótce urodziła się Anna Roffe, obecna żona Walthera Gassnera.

Antoni pojął za żonę Francuzkę, która urodziła mu dwóch synów. Jeden z nich popełnił samobójstwo. Drugi ożenił się i został szczęśliwym ojcem Heleny. Helena wiele razy stawała na ślubnym kobiercu, z żadnego małżeństwa nie miała jednak dzieci.

Jan poślubił Angielkę. Ich jedynaczka wyszła za mąż za baroneta o nazwisku Nichols i wkrótce urodził im się syn Alec.

Piotr wziął sobie za żonę Włoszkę, która powiła dwoje dzieci: syna i córkę. Syn z kolei ożenił się z niezwykle uroczą niewiastą, która urodziła Simonettę. Simonetta zakochała się w młodym architekcie Ivo Palazzim.

Stary Samuel żył wystarczająco długo, aby zobaczyć jak na jego oczach zmienia się świat: Marconi zbudował telegraf bez drutu, bracia Wright wystartowali swoim samolotem z Kitty Hawk, świat dowiedział się o istnieniu Dreyfusa i admirała Peary, który dotarł do bieguna północnego, do masowej produkcji wprowadzono model Forda Ts, nie mówiąc już o telefonach i świetle elektrycznym. W medycynie zaś wyizolowano i ujarzmiono zarazki wywołujące gruźlicę, tyfus i malarię.

W ciągu mniej niż pół wieku od powstania firma “Roffe & Sons”, której założycielem był ubogi żydowski chłopiec i jego kulawa szkapa Lottie, przekształciła się w wielką korporację farmaceutyczną, obejmującą swoim zasięgiem niemal cały świat…

Elżbieta westchnęła i cicho zamknęła pożółkły wolumin. Kiedy pojedzie na wakacje do willi na Sardynii, umieści go na powrót w szklanej kasecie w gabinecie ojca.

Dzięki pamiętnikowi Samuela poznała swoje korzenie. Dodawało jej to sił w najtrudniejszych momentach dorosłego życia.

Загрузка...