W dole wyłoniło się wybrzeże Sardynii, ledwo widoczne poprzez unoszące się nad ziemią tumany czerwonego piasku.
– Wątpię, czy uda mi się wylądować! – pilot próbował przekrzyczeć warkot silnika.
– Niech pan leci w kierunku Porto Cervo.
– To na szczycie tamtej góry.
– Wiem.
– Da pan radę?
– Oszalałeś, człowieku?! Wykluczone!
– Niech się więc pan odsunie. Spróbuję wylądować za pana.
Pilot spojrzał zaskoczony na Hornunga. Po chwili machnął ręką z rezygnacją i zataczając koło zaczai wznosić się w górę.
Elżbieta znalazła się w potrzasku. Mogła zginąć w płomieniach lub stracić życie, skacząc z balkonu na skały. Przez szczeliny w drzwiach do pokoju zaczai przedostawać się gęsty, duszący dym. Dostrzegła płomienie, które powoli trawiły dębową futrynę. W pokoju zaczęło się robić duszno. Pokasłując, ruszyła w kierunku balkonu. Złość dodawała jej sił. Pchnęła mocno drzwi i znalazła się na balkonie. Przed nią widniała granatowa kipiel wzburzonego morza i ostre krawędzie skał. Pozostało jej jedynie modlić się o cud. Chyba że…
Spojrzała do góry na sklepienie dachu. Gdyby udało jej się dosięgnąć wystającej w tym miejscu belki, mogłaby przedostać się po dachu do tej części domu, która nie była jeszcze zajęta przez ogień. Byłaby uratowana. Stanęła na palcach i wyciągnęła ramiona. Brakowało jednak kilkunastu centymetrów. Obejrzała się za siebie. Cały gabinet ojca stał w płomieniach. Niedaleko biurka zauważyła krzesło. Postanowiła zaryzykować. Wbiegła do pokoju, parząc sobie ręce i stopy, nie czuła jednak bólu. Chwyciła krzesło i wróciła na balkon. Stojąc na krześle, mogła dosięgnąć belki.
Ogień zajął już regały przy oknach, paląc książki jedną po drugiej i powoli, skwiercząc, zbliżał się do zasłon łopoczących na wietrze za plecami Elżbiety. Zebrała w sobie wszystkie siły i podciągnęła się do góry, przewracając krzesło.
^Przypomniała sobie, jak Samuel, walcząc o życie, wspinał się na mur getta. Jeszcze moment i leżała na dachu, ciężko dysząc. Szybko wstała i zaczęła ostrożnie iść przed siebie. Dach w tym miejscu był niezwykle stromy. Jeden nierozważny krok, a podzieli los biednego ojca, ginąc na stromych występach skalnych. Nie było jej łatwo utrzymać równowagę. Wiejący wściekle sirocco próbował zepchnąć ją z dachu. W końcu dotarła do płaskiej jego części, skąd dojrzała w dole balkon jednego z pokoi gościnnych. Ogień nie dotarł tu jeszcze. Będzie musiała chwycić się rynny i zsunąć…
Nagle na balkonie dojrzała Nicholsa. Wyciągnął do niej ręce i zawołał:
– Nie bój się! Dasz sobie radę. Tylko zachowaj ostrożność!
Jeszcze kilka kroków i stała na krawędzi dachu, spoglądając w dół.
– Skacz! Złapię cię! – Nichols rozłożył ramiona.
Elżbieta usiadła na krawędzi i lekko zsunęła się, spadając prosto w ramiona Aleca.
– Dzięki Bogu, Alec. Pojawiłeś się w samą porę.
– Wiem – odparł Nichols i przyłożył jej pistolet do głowy.