LONDYN, PIĄTEK, 2 LISTOPADA, 5 PO POŁUDNIU
Alec Nichols siedział samotnie w saunie na zapleczu klubu, gdy nagle otworzyły się drzwi i do środka wszedł mężczyzna, owinięty ręcznikiem kąpielowym. Usiadł na drewnianej ławce obok Nicholsa.
– Gorąco tu jak w piekle, prawda, panie Nichols?
Alec odwrócił się nerwowo i spojrzał na mężczyznę.
– Jon Swinton? Jak się pan tu dostał?
– Powiedziałem, że mnie pan oczekuje. – Swinton przymrużył zawadiacko oko. – Miałem rację, czekał pan na mnie, nieprawdaż?
– Myli się pan. Przecież uprzedzałem was, że potrzebuję trochę więcej czasu.
– Mówił pan też, że jego mała, śliczna kuzyneczka nosi się z zamiarem sprzedania firmy i że wkrótce dostaniemy brzęczące pieniążki.
– Ona… rozmyśliła się.
– Wiesz dobrze, że byłoby lepiej dla ciebie, gdyby zmieniła zdanie.
– Robię, co mogę. To tylko kwestia czasu.
– Mamy po dziurki w nosie twoich krętactw, Nichols. – Swinton przysunął się bliżej Aleca, powoli spychając go z ławki. – Nie chcemy zrobić ci krzywdy, bo miło mieć przyjaciela w parlamencie. Są jednak pewne granice. – Przysunął się jeszcze bliżej. – Kiedyś pożyczyliśmy ci pieniądze. Teraz już czas, abyś je nam oddał. Wystarczy mały transporcik narkotyków.
– Nie, to wykluczone. – Alec trząsł się z oburzenia. – Nie ma sposobu, aby…
Swinton posunął się jeszcze kilka centymetrów, przyciskając Nicholsa do dużego metalowego pojemnika z gorącymi kamieniami. Błyskawicznie chwycił jego ramię i przycisnął do jednego z wystających kamieni. Nichols syknął z bólu i upadł na posadzkę. Swinton wstał spokojnie z ławki i powiedział:
– Niech pan zapamięta: jeden mały transporcik i będziemy kwita. Do zobaczenia, sir Nichols. Będziemy w kontakcie.