Chauteau Lemand, nowa szkoła Elżbiety, znajdowała się w małej wiosce Saint-Blaise, nad brzegiem jeziora Neuchatel.
Była to typowa szkolą dla dziewcząt, które rozpoczynały tu naukę w wieku czternastu lat i opuszczały jej mury skończywszy lat osiemnaście.
Już od pierwszych chwil Elżbieta nienawidziła tego miejsca. Czuła się jak na wygnaniu, jakby przysłano ją tu za karę. W jednej chwili rozwiały się nadzieje, że już nigdy nie rozstanie się z ojcem. Był teraz dalej niż zwykle i z każdym dniem stawał się znów coraz bardziej obcy.
O tym, co robił, dowiadywała się z gazet i magazynów, które często zamieszczały jego fotografie i relacje ze spotkań z szefami rządów. Rozpisywano się o jego nowych przedsięwzięciach, takich jak otwarcie zakładów farmaceutycznych w Bombaju, o tym, że jadł obiad z szachem Iranu lub że w wolnych chwilach uprawiał wspinaczkę wysokogórską.
Elżbieta zbierała skrzętnie wszystkie te wycinki i układała w kopercie obok pamiętnika Samuela.
W Chauteau, podobnie jak w poprzedniej szkole, znów trzymała się na uboczu, nie zabiegając o nowe przyjaźnie. Inne dziewczynki chciały być razem, prosząc o dwu-, trzyosobowe pokoje, Elżbieta nalegała, aby przydzielono jej osobny pokój.
Pisała długie listy do ojca, starając się nie opisywać w nich swoich uczuć. Czasami dostawała od niego lakoniczną odpowiedź z miłym załącznikiem z któregoś z drogich supermarketów. Na urodziny otrzymywała dodatkowo kartkę z życzeniami, które układała dla niej sekretarka. Elżbieta bardzo tęskniła za ojcem.
Nie mogła doczekać się chwili, kiedy ujrzy go znowu. Miało to nastąpić w najbliższe święta Bożego Narodzenia w ich willi na Sardynii. Elżbieta na samą myśl o spotkaniu umierała z niepokoju. Na kilka dni przed przyjazdem sporządziła listę przykazań, których postanowiła przestrzegać.
Otóż po pierwsze – nie wzbudzać zainteresowania. W dalszej kolejności – nie wolno było narzekać na szkołę czy życie w internacie. Nie powinna też dać odczuć ojcu, że jest samotna. Na czwartym miejscu umieściła zakaz przerywania mu, gdy mówił. Powinna też często się śmiać, aby widział, że jest szczęśliwa. Gdzieś w głębi duszy miała nadzieję, że ojciec zapragnie mieć ją przy sobie na dłużej i nie odeśle z powrotem do Szwajcarii. “Nie wiedziałem, że jesteś taka błyskotliwa, Elżbieto – powie na pewno, gdy zasiądą do kolacji wigilijnej. – Mam rację, Gertrudo, prawda? – zwróci się do sekretarki. – Chcę, aby przez jakiś czas Elżbieta została z nami”.
Przedstawiciele kompanii Lear j et odebrali Elżbietę w Zurychu, skąd poleciała do Olbi, gdzie na lotnisku czekała na nią limuzyna. W drodze do Costa Smeralda układała plan rozmowy z ojcem. Przyrzekła też sobie, że nie uroni ani jednej łzy na jego widok. “Nie może się dowiedzieć, jak bardzo za nim tęskniłam” – myślała.
Limuzyna, zwalniając, wjechała na wąską drogę, prowadzącą na szczyt stromego wzniesienia, na którym stała willa. Ta droga zawsze ją przerażała. W górze, tuż nad jadącymi samochodami, wisiały ogromne bloki skalne, w dole zaś widniała głęboka przepaść.
Samochód zatrzymał się przed wejściem do willi. Na powitanie wyszła Margherita, która zajmowała się domem pod ich nieobecność.
– Miło znów widzieć panienkę – powiedziała, śmiejąc się. – Jak minęła podróż?
– Dobrze, dziękuję, Margherito. Ojciec jeszcze nie przyjechał?
– Nie, panienko. Dzwonił, że musi udać się w pilnej sprawie do Australii. Mówił też, że przesyła mnóstwo prezentów. Życzył panience wesołych świąt.
–