BUENOS AIRES, PONIEDZIAŁEK, 7 WRZEŚNIA, 3 RANO
Tor wyścigowy, położony na peryferiach stolicy Argentyny, był tego dnia wypełniony po brzegi widzami. Odbywały się bowiem coroczne wyścigi samochodowe. Z całej masy wozów najlepszych firm po sto piętnastym okrążeniu pozostała zaledwie garstka.
Cichy szmer na widowni wyrażał przede wszystkim zachwyt dla kierowców. Obecni bowiem byli: Chris Amon z Nowej Zelandii, Brian Redman z Lancashire, Andrea di Adamici, siedzący za kierownicą alfa romeo, Carlos Maco z Brazylii – zwycięzca marcowego Grand Prix Formuły l, a także Belg lacky Ickx oraz Szwed Reine Wisell na BRM.
Tor wyścigowy przypominał czarodziejską tęczę, której wszystkie barwy wirowały w kosmicznym tempie. Pobłyskiwały groźnie ferrari, bra-bhamsy, mclareny oraz lotusy.
Jednak przy kolejnych okrążeniach giganty światowej motoryzacji zaczynały odpadać. Chris Amon znajdował się na czwartej pozycji, gdy nieoczekiwanie przepustnica rozleciała się w kawałki. Na domiar złego zepchnął z toru jadącego obok Briana Redmana i pewnie nie wyszedłby z wypadku cało, gdyby w porę nie odciął dopływu paliwa.
Kolejnymi pechowcami okazali się Reine Wisell, prowadzący wyścig, oraz jadący tuż za nim Jacky Ickx. W samochodzie Wisella zapaliła się instalacja elektryczna, a kierowca, ratując własne życie, włączył hamulce. Jego BRM obróciło się o 360 stopni i uderzyło w ferrari Jacky'ego Ickxa.
Tłum szalał. Trzy wozy wyraźnie prowadziły w wyścigu: surtees, będący własnością Jorje Amandarisa z Argentyny, matra, prowadzona przez Nilsa Nilssona ze Szwecji, oraz ferrari 312,-należące do zawodniczki francuskiej Martel.
Francuzka do ostatniej chwili jechała nie zauważona. Potem nagle znalazła się na pozycji szóstej, następnie na piątej i kilka minut później, po efektownym wirażu, doganiała Nilssona. Samochody pędziły z szybkością 250 km/h, w miarę bezpieczną na torze w Brands Hatch czy Watkins Glen, lecz na torze argentyńskim próbowali tego jedynie samobójcy.
Ubrany na biało sędzia rozwinął szarfę z napisem: “Pięć okrążeń”.
Złote ferrari próbowało minąć matrę Nilssona, ale Szwed skutecznie blokował drogę, wyprzedzając Martel o kilka centymetrów. Oboje w szalonym tempie zdystansowali Niemca. W pewnym momencie ferrari, wykonując niebezpieczny manewr po zewnętrznej stronie toru, wystrzeliło do przodu, wywołując aplauz na widowni.
Prowadził Amandaris. Na drugiej pozycji jechała Martel, a tuż za nią Nilsson.
Do końca wyścigu pozostały trzy okrążenia.
Amandaris zauważył manewr Francuzki. Uśmiechnął się butnie. Zamierzał wygrać ten wyścig i wiedział, że żadna, nawet najbardziej uparta kobieta nie może mu w tym przeszkodzić.
Tuż przed sobą zauważył sędziego trzymającego szarfę z napisem: “Dwa okrążenia”. Wyścig dobiegał końca i zwycięstwo należało do niego.
Kątem oka zauważył, jak ferrari próbuje przecisnąć się obok niego. Przez przednią szybę spostrzegł brudną twarz w okularach. Za chwile, by utrzymać swoją pozycję, będzie musiał wykonać bardzo ryzykowny manewr. Zrobiło mu się żal Francuzki, ale nie miał wyboru. Wyścig nie jest sportem dla mięczaków.
Zbliżali się do wyjątkowo ostrego zakrętu, który przerażał nawet najbardziej doświadczonych kierowców. Amandaris raz jeszcze spojrzał za siebie i zacisnął dłonie na kierownicy. Gdy wchodził w zakręt, zdjął nogę z pedału gazu, pozwalając ferrari wysunąć się na prowadzenie.
Kibice na trybunach, krzycząc, poderwali się z miejsc. Argentyńczyk poczekał, aż ferrari zacznie się oddalać od niego po zewnętrznej stronie łuku, i z impetem nacisnął gaz. Surtees wyskoczył do przodu i odciął ferrari drogę, spychając je na potężną betonową barierę.
– Salaudl – mruknął Argentyńczyk pod nosem, widząc przerażenie malujące się na twarzy kobiety.
Martel nie dawała jednak za wygraną, kierując wóz wprost na przeciwnika. Amandaris nie wierzył własnym oczom: Francuzka ryzykowała życie, aby go pokonać. Przypominała japońskiego kamikadze, który aby zniszczyć wroga, nie waha się roztrzaskać własny samolot. “Chyba zwariowała” – pomyślał Argentyńczyk i skręcił w lewo, aby uniknąć zderzenia z ważącym tonę ferrari. Miał jednak pecha: maszyna uderzyła w barierę i stanęła w płomieniach.
Martel pomknęła samotnie w kierunku linii oznaczającej metę.
Tłum wiwatujących ludzi otoczył połyskującą złotem maszynę. W jej wnętrzu siedziała jasnowłosa Francuzka. Była spokojna i opanowana. Nie drgnęła jej powieka nawet wówczas, gdy patrząc na przerażoną twarz Argentyńczyka, posłała go na betonową barierę okalającą tor.
Wśród wrzasku ledwie było słychać płynące z głośnika słowa sędziego:
– Zwyciężyła Helena Roffe-Martel z Francji, jadąca na ferrari.
Późnym popołudniem Helena i jej mąż Charles leżeli na miękkim, puchowym dywanie przed kominkiem w swoim apartamencie w hotelu Ritz.
Helena klęczała przed mężem w klasycznej pozycji la diligence de Lyon. On zaś powtarzał pełnym bólu głosem:
– Proszę, Heleno, nie krzywdź mnie. Błagania Charlesa potęgowały jej podniecenie. Starała się zadać mu jeszcze więcej cierpienia, z rozkoszą obserwując łzy napływające mu do oczu.
“Karzesz mnie bez powodu” – myślał. Zastanawiał się, co by uczyniła, gdyby dowiedziała się o jego knowaniach.
Charles Martel poślubił Helenę Roffe dla jej sławy i pieniędzy. Po ślubie okazało się jednak, że nie tylko pozostała przy swoim nazwisku, ale też nie dała mu żadnych praw w rozporządzaniu swoim majątkiem. Zanim zrozumiał, jak wielki błąd popełnił, było już za późno.
Kiedy poznał Helenę, był adwokatem w jednej z dużych paryskich firm prawniczych.
Poproszono go, aby zajął się dokumentacją francuskiej filii pewnej korporacji farmaceutycznej. Wtedy to właśnie doszło do spotkania z Heleną Roffe, dziką i nieokrzesaną spadkobierczynią potężnej fortuny. Gazety i magazyny uwielbiały ją. Należała do grona najlepszych narciarek na świecie. Latała własnym learjetem. Prowadziła najbardziej karkołomne wspinaczki w górach Nepalu. Brała udział w wyścigach konnych i samochodowych. Na dodatek zmieniała mężczyzn jak rękawiczki. Jej fotografie oraz plotki o nowych skandalach nieustannie pojawiały się na łamach “Paris-Match” i “Jours de France”.
Oprócz wspomnianej dokumentacji, Charles zajmował się kolejną sprawą rozwodową niesfornej Heleny. Kobieta ta nie interesowała go jednak i nie wzbudzała w nim żadnych emocji. Znał swoje miejsce i wiedział, że nie jest mu pisane być członkiem sławnej rodziny Roffe. Wkrótce jednak okazało się, jak bardzo się mylił.
Martel nie należał do błyskotliwych prawników. Był jednak kompetentny, rzetelny i godny zaufania. Nie grzeszył też urodą i nie miał zbytnio ujmującej osobowości. Prowadził nieskomplikowane życie kawalera, pasjonując się zbieraniem znaczków.
Któregoś dnia szef biura, Michel Sachard, wezwał go do siebie i oznajmił, że na specjalne życzenie pani Roffe ma zająć się jej sprawą rozwodową.
– Dlaczego ja, monsieur Sachard? – zapytał zdumiony Martel.
– Skąd mogę wiedzieć – odparł Sachard. – To jedna z naszych najlepszych klientek. Zajmij się rzetelnie jej sprawą.
Przeprowadzenie piątego z kolei rozwodu Heleny nie należało do spraw najłatwiejszych. Wymagało częstych wizyt w jej domu, zbyt częstych. Ponadto kilka razy w tygodniu Helena zapraszała go na obiad do swojej willi w Le Vesinet, w soboty do opery, a w niedziele do swojego domu przy Deauville.
Charles zaczynał podejrzewać, że zainteresowanie Heleny jego osobą ma zupełnie inny charakter. Było to o tyle niezwykłe, że nie należał do sfery, w jakiej obracała się ta bogata kobieta. Dla ludzi jej pokroju był nikim.
– Mam zamiar wyjść za ciebie, Charles – oznajmiła mu któregoś dnia, nie pozostawiając żadnych wątpliwości.
Jej oświadczyny zaskoczyły go. Zaczynał już wierzyć, że pozostanie sam do końca życia. Towarzystwo kobiet nie sprawiało mu przyjemności. Ponadto Helena była mu zupełnie obojętna, a – prawdę mówiąc – nawet jej nie lubił.
Przerażał go jej temperament i otaczająca ją atmosfera skandalu. Nie mógł też zrozumieć, co ona, Helena Roffe, w nim widzi.
Sądzono, że jest zwolenniczką równouprawnienia kobiet, tak jednak nie było. Uważała, że mężczyźni nie są specjalnie błyskotliwi, ale jednak na tyle rozumni, aby mogli na przykład podać kobiecie ogień, otworzyć drzwi i sprawić przyjemność w łóżku. Są doskonałymi stworzeniami domowymi: sami się myją, ubierają i dbają o swoje potrzeby fizjologiczne. Czasem bywają zabawni, ale dlaczego mieliby mieć te same prawa co kobieta?
Helena sypiała z rasowymi playboyami, synami monarchów i bankierów. Nie miała jednak w łóżku Charlesa Martela. Wiedziała o nim jedno, że jest kompletnym zerem, i to ją ekscytowało. Pragnęła go mieć za wszelką cenę, jak rozkapryszona dziewczynka zabawkę, którą sobie upodobała.
Pobrali się w Neuilly. Miesiąc miodowy spędzili w Monte Carlo. Tam to właśnie Charles stracił nie tylko dziewictwo, ale i złudzenia. Musiał pogodzić się z myślą, że nie powróci do pracy w biurze prawniczym.
– Nie bądź głupcem – powiedziała panna młoda. – Nie zniosłabym życia pod jednym dachem z urzędasem. Rozpoczniesz pracę w rodzinnym interesie, a któregoś dnia przejmiesz go… razem go przejmiemy…
Helena dopięła swego. Charles zasiadł w zarządzie francuskiej filii “Roffe & Sons”. Codziennie zdawał Helenie szczegółowe sprawozdanie ze swojej pracy. Ona też dawała mu wskazówki i pomagała piąć się w górę. Wkrótce były urzędas – jak go nazwała – stanął na czele zarządu filii, a po niedługim czasie zajął miejsce w zarządzie całej korporacji.
Charles od początku małżeństwa był zupełnie zdominowany przez Helenę. To ona wybierała mu krawca, kupowała buty i koszule. Za jej sprawą stał się członkiem elitarnego klubu “Jockey”. Traktowała go jak fordansera. Odbierała mu pobory, dając tylko drobne kieszonkowe. Musiał ją prosić o pieniądze, kiedy potrzebował większej sumy. Wyliczała go również z czasu. Musiał stawiać się niezwłocznie na każde jej wezwanie. Upokarzanie go zdawało się ją bawić. Często dzwoniła do biura, każąc mu na przykład niezwłocznie wracać do domu, ze słoikiem kremu, którego potrzebowała, lub prosząc go o inną, równie idiotyczną przysługę.
Witała go naga w sypialni. Przy nim też objawiały się jej najdziksze żądze.
Do trzydziestego drugiego roku życia jedyną towarzyszką życia Charlesa była kaleka matka. Opieka nad nią zajmowała mu każdą wolną chwilę. Była dla niego ciężarem. Jej śmierć sprawiła mu ulgę podobną do tej, jaką odczuwa więzień wychodzący na wolność po długich latach odosobnienia. Wkrótce jednak poczuł się zagubiony. Nie interesowały go kobiety, wobec których był dziecinnie szczery.
– Mam bardzo niewielkie potrzeby seksualne – powiedział Helenie, kiedy mu się oświadczyła.
– Nie przejmuj się, kochany, seksem – pocieszała go. – Zrobię wszystko, abyś go szybko polubił.
Jednak Charles nienawidził zbliżeń, czym sprawiał jej jeszcze większą rozkosz. Śmiała się z jego słabostek, zmuszając go do robienia rzeczy, które przyprawiały go o mdłości. Uwielbiała eksperymentować w łóżku. Kiedyś, gdy właśnie przeżywał orgazm, nasypała mu lodu na genitalia. Innym razem włożyła mu do odbytu gorącą lokówkę.
Charles bał się jej i jednocześnie podziwiał ją. Była przecież nieprzeciętną kobietą i była od niego lepsza pod każdym względem. Znała prawo tak jak on. Potrafiła po mistrzowsku prowadzić interesy. Godzinami mogła dyskutować o problemach korporacji.
– Pomyśl tylko, kochanie – mówiła. – “Roffe & Sons” zatrudnia setki tysięcy ludzi na całym świecie. Niedługo będę władać imperium, które założył mój wielki pradziad.
W chwilach uniesień Helenie przychodziła ochota na najbardziej wyrafinowane gry miłosne, po których Charles długo nie mógł przyjść do siebie. Nienawidził jej i jedynym jego marzeniem było uwolnić się od niej. Jednak aby to osiągnąć, potrzebował pieniędzy.
Pewnego dnia umówił się na obiad z przyjacielem, Renę Duchampsem, który zaproponował mu współudział w dużej winiarni swego wuja. Renę twierdził, że dzięki jego pomysłom mogliby w ciągu jednego roku podwoić zyski ze sprzedaży burgunda.
– Każdy z nas wyłoży po dwa miliony franków, a po winobraniu zgarniemy cztery – dowodził.
“Cztery miliony franków! – myślał gorączkowo Charles. – To oznaczałoby wolność. Z taką sumą mógłbym zaszyć się na końcu świata, gdzieś, gdzie Helena nie odnalazłaby mnie. Tymczasem jednak nie mam ani grosza przy duszy”.
– Zastanowię się nad twoją propozycją – obiecał, rozstając się z przyjacielem.
Myśl o zdobyciu potrzebnych pieniędzy spędzała mu sen z powiek. Nie mógł ich pożyczyć, bo Helena z pewnością zaraz by się o tym dowiedziała. Zresztą musiałby dać coś w zastaw, a wszystko, co posiadał, należało do niej: domy, obrazy, samochody oraz biżuteria.
“Biżuteria – myślał. – Te bezużyteczne świecidełka mogłyby mi pomóc. Gdyby udało się sztuka po sztuce wymienić prawdziwe brylanty na fałszywe, wtedy mógłbym dostać upragnioną pożyczkę”.
– Zdecydowałem się przystąpić do interesu – poinformował Renę Duchampsa tydzień później.
Najpierw jednak musiał dobrać się do sejfu Heleny i wykraść klejnoty. Napawało go to przerażeniem. Nie przestawał o tym myśleć. Wszystkie czynności, zarówno w domu, jak i w biurze, wykonywał automatycznie. Nie zwracał najmniejszej uwagi na to, co działo się wokół niego.
Jego zachowanie zaczęło niepokoić Helenę. Kiedy zbliżała się do niego, bladł i drżał na całym ciele. Litowała się nad nim jak dobra pani nad losem swojego psa lub kota. Wezwała nawet lekarza, który zalecił mu kilkudniowy odpoczynek w łóżku. Po wyjściu doktora Helena przez chwilę przyglądała się mizernie wyglądającemu Charlesowi, a następnie zaczęła się powoli rozbierać.
– Nie czuję się najlepiej – zaprotestował.
– Za to ja czuję się tak dobrze, jak nigdy przedtem, kochanie.
Kiedy było już po wszystkim, miał ochotę udusić ją własnymi rękami.
Któregoś dnia Helena oświadczyła, że wyjeżdża z przyjaciółmi na narty do Garmish-Partenkirchen. Trudno było sobie wyobrazić lepszą okazję na zrealizowanie planu Charlesa.
– Masz być w domu każdego wieczora – nakazała mu. – Będę dzwoniła.
Po tych słowach trzasnęła drzwiami swojego czerwonego jensena i ruszyła w kierunku bramy. Charles zaczekał chwilę, a kiedy zniknęła mu z oczu, szybko pobiegł do sejfu.
Wiele razy obserwował, jak otwierała rodzinny sejf. Znał kombinację cyfr, a mimo to nie mógł otworzyć go niemal przez godzinę. Następnie drżącymi rękami wyjmował jedno po drugim welwetowe pudełeczka z drogocenną biżuterią.
Teraz musiał jak najszybciej zanieść to wszystko do Pierre'a Richauda, najlepszego fałszerza brylantów w Paryżu. Długo tłumaczył mu, do czego potrzebne mu są fałszywe brylanty. Richaud jednak uśmiechnął się tylko i odparł:
– Proszę pana, w tych trudnych czasach rzadko która kobieta nosi prawdziwą biżuterię.
Więc kiedy tylko mógł, zanosił drogocenny drobiazg, a jego imitację odnosił z powrotem do sejfu. Następnie pod zastaw prawdziwych kamieni pożyczył upragnione dwa miliony franko w Credit Municipal.
– Mam pieniądze – poinformował Renę Duchampsa.
Charles dopiął swego. Został współwłaścicielem potężnej winiarni, której istnienia Helena nawet nie podejrzewała.
W sekrecie przed nią wiele czytał o uprawie winogron. Wkrótce wiedział już sporo o różnych gatunkach wina, takich jak cabernet i najbardziej popularnych sauvingon. W tej części Francji uprawiano również: gros cabernet, merlot, malbec oraz petit verdot.
Szuflady jego biurka zapełniały broszury o użyźnianiu gleby, wyciskaniu soku, fermentacji i oczyszczaniu. Spotykał się też regularnie ze swoim partnerem.
– Będzie lepiej, niż przypuszczałem – oznajmił Renę podczas któregoś ze spotkań. – Ceny wina idą w górę. Już z pierwszego zbioru dostaniemy trzysta tysięcy franków za tonę.
Charles westchnął z ulgą. Los mu sprzyjał. Czuł, że już wkrótce uwolni się od tego potwora, jakim była Helena. Teraz obok broszur o uprawie winogron zaczęły pojawiać się przewodniki po wyspach na Morzu Południowym, Wenezueli i Brazylii. Były to chyba jedyne miejsca na kuli ziemskiej, gdzie korporacja “Roffe & Sons” nie miała swoich pełnomocników. Tam Helena nie zdoła go odnaleźć. A gdyby stało się inaczej, zabije ją. Marzył o chwili, gdy obejmie dłońmi jej subtelną szyję i zaciśnie na niej palce, póki Helena nie straci tchu.
Za każdym razem, gdy poniewierała go w łóżku, powtarzał sobie w myślach: “Niedługo opuszczę cię, convasse. Wzbogacę się dzięki twoim pieniądzom i odejdę w siną dal”.
Każde jej żądanie: “Szybciej, mocniej”, kwitował teraz uśmiechem. Obiecywał sobie, że kiedy wydostanie się stąd, do końca życia nie spojrzy już na żadną kobietę.
Winogrona zbierano i poddawano dalszej obróbce we wrześniu. Na walory smakowe miała wpływ zarówno ilość opadów na wiosnę, jak i słoneczne dni w lecie. Zbyt wiele słońca, podobnie jak wilgoci, mogło zniszczyć zbiory.
W czerwcu w Burgundii pogoda była wyśmienita. Charles słuchał prognoz raz, a nawet dwa razy dziennie. Umierał z niecierpliwości. Tylko tygodnie dzieliły go od upragnionej wolności. Postanowił wyjechać do Montego Bay. “Roffe & Sons” nie miało swojego przedstawicielstwa na
Krwawa linia
Jamajce. Tam długie ręce Heleny na pewno go nie dosięgną. Kupi sobie mały domek na wzgórzach. Stać go będzie na służbę i dostatnie życie. Będzie się trzymał z dala od Round Hill i Ocho Rios, gdzie mógłby go zobaczyć któryś z przyjaciół Heleny.
W początkach czerwca Charles był już myślami na Karaibach. Żył przyszłością. Teraźniejszość nie miała dla niego znaczenia. Czuł się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie: winogrona rosły, a wraz z nimi fortuna Charlesa.
W połowie miesiąca zaczęło padać. Po dwóch tygodniach ulewnego deszczu gleba przypominała nasączoną gąbkę.
– Jest jeszcze szansa, że uratujemy zbiory, jeżeli przestanie padać do połowy lipca – pocieszał go Duchamps.
Lipiec jednak okazał się najbardziej deszczowym miesiącem od niepamiętnych czasów. Charles stracił wszystkie pożyczone pod zastaw biżuterii pieniądze. Z przerażeniem myślał o dniu, w którym Helena odkryje, że w sejfie zamiast brylantów są jedynie szklane paciorki.
– W następnym miesiącu lecimy do Argentyny – oznajmiła Helena. – Mam tam ważny wyścig.
Stał na trybunach i patrzył, jak pędzi po torze w swoim złotym ferrari.
“Jeżeli będzie miała wypadek i zginie, będę wolny” – myślał. Jednak los przyznał jej laur zwycięzcy, a jego obdarzył rolą pechowca.
Każde zwycięstwo wzmagało u Heleny pożądanie. Gdy tylko znaleźli się w swoim apartamencie, kazała Charlesowi rozebrać się do naga i położyć na brzuchu. Gdy odwrócił się i ujrzał przedmiot, który trzymała w ręku, zadrżał.
– Błagam, nie! – zdążył wyjąkać i nagle usłyszał głośne pukanie do drzwi.
– Senor Martel?
– Zostań tu i nie ruszaj się! – rozkazała Helena.
Następnie nałożyła szlafrok i otworzyła drzwi.
– Merde!
– Mam list polecony dla państwa Martelów. Helena wzięła kopertę z rąk posłańca i nie zwlekając otworzyła ją.
– Co to takiego? – zapytał Charles, słysząc odgłos zamykanych drzwi.
– Sam Roffe nie żyje, kochanie – odpowiedziała, uśmiechając się pod nosem.