CZWARTEK
33
CHARLÈNE
Miał dwadzieścia lat. Długie, czarne włosy, proste na czubku głowy, kręcące się po bokach i na wysokości ramion. Koszula z dużym, spiczastym kołnierzem. Między palcami środkowym i wskazującym wypalony do połowy papieros, kciuk oparty na filtrze, dwa pozostałe palce zgięte. Patrzył prosto w obiektyw, intensywnie, z cynicznym błyskiem w oku i ze śladem uśmiechu - a może grymasem – na ustach.
Zdjęcie zrobiła Marianne. Jeszcze dziś się zastanawiał, dlaczego je zachował. Zostawiła go dwa dni po tym, jak zostało zrobione.
Jej łamiący się głos, kiedy mu to oznajmiła. W jej oczach widział łzy – jakby to on odchodził.
– Dlaczego?
– Kocham innego mężczyznę. Najgorszy powód.
Nic nie powiedział. Spojrzał na nią takim wzrokiem, jak na tym zdjęciu (tak mu się przynajmniej wydawało).
– Spadaj.
– Martin, ja…
– Spadaj.
Odeszła bez słowa. Dopiero dużo później dowiedział się, o kogo chodziło. Podwójna zdrada. Przez wiele miesięcy miał nadzieję, że wróci.
A potem poznał Alexandrę.
Odłożył zdjęcie tam, gdzie je znalazł. Do szuflady. Tego ranka, kiedy się obudził, miał zamiar je podrzeć i wyrzucić, ale nie zrobił tego. Czuł się załamany. Na skraju wyczerpania nerwowego. Spał niecałe dwie godziny, w dodatku niespokojnym snem, pełnym koszmarów, w trakcie którego czuł na przemian dreszcze i gorące poty.
Hirtmann, Marsac, a teraz to. Czuł się jak guma podczas testów wytrzymałości. Wiedział, że granica jest już blisko. Wyszedł na balkon.
Była dziewiąta rano. Znowu zbierało się na burzę. Choć słońce nadal świeciło, od zachodu zbliżały się zwały chmur. Nad miastem unosiły się fale gorąca, a także hałas silników i klaksonów. W powietrzu czuć było napięcie elektryczne. Jerzyki krążyły nisko, piszcząc przenikliwie.
Ubrał się i wyszedł. Był rozczochrany i źle ogolony. Na jego niemytej od ponad dwudziestu czterech godzin twarzy widać było ślady nocnej ekspedycji, ale miał to gdzieś. Marsz ulicami w promieniach burzowego słońca dobrze mu zrobił. Usiadł w ogródku kafejki przy placu Wilsona i zamówił bardzo mocną kawę. Z dużą ilością cukru, żeby przegnać gorycz…
Zastanawiał się, z kim mógłby porozmawiać, kogo poprosić o radę.
Uświadomił sobie, że jest tylko jedna taka osoba. Oczyma wyobraźni ujrzał piękną twarz, długie, rude włosy, smukłą szyję, fantastyczne ciało i uśmiech.
Pijąc kawę, czekał na godzinę otwarcia.
Potem ruszył rue Lapeyrouse, przeciął znajdującą się w wiecznym remoncie rue d’Alsace-Lorraine z nieruchomymi koparkami i skręcił w rue de la Pomme. Wiedział, że galeria jest czynna od dziesiątej. Była dziewiąta pięćdziesiąt. Drzwi były już otwarte, w środku było pusto i cicho. Zawahał
się.
Jego podeszwy skrzypnęły na jasnym parkiecie. Z małych głośników cicho sączyła się muzyka. Jazz. Servaz nawet nie spojrzał na nowoczesne płótna wyeksponowane na honorowych miejscach. Usłyszał dobiegające z piętra stukanie obcasów i czyjś głos. Doszedł do końca pomieszczenia i ruszył w górę krętymi schodami.
Była tam. Rozmawiała przez telefon, stojąc za biurkiem przy dużym łukowatym oknie.
Podniosła oczy i zobaczyła Servaza. Powiedziała: – Zadzwonię później.
Charlène Espérandieu tego ranka miała na sobie biały T-shirt zsunięty z jednego ramienia i czarne spodnie sindbady. Z przodu koszulki błyszczący cekinowy napis ART. Jej rude włosy połyskiwały ogniście w blasku poranka, mimo że słońce jeszcze nie oświetlało ulicy, a jedynie fasadę z różowej cegły za oknem.
Była diabelnie piękna i Servazowi przemknęło przez głowę, że może właśnie to jest kobieta, której szuka, ta, która go pocieszy i sprawi, że zapomni o wszystkich innych. W której znajdzie oparcie. Ależ nie.
Oczywiście, że nie. To żona jego zastępcy. Nie zajmowała całego jego serca, jak to było przed dwoma laty. Na myśl o niej Servaz nie czuł już przyspieszonego tętna. Mimo całej swej urody była tylko sygnałem z oddali, przyjemną, ale ulotną myślą, która ani nie boli, ani nie rozpala.
– Martin? Co cię tu sprowadza?
– Chętnie napiłbym się kawy,
Wyszła zza biurka i ucałowała go w oba policzki. Ładnie pachniała szamponem i lekkimi cytrynowymi perfumami, jak powiew wiatru w cytrusowym sadzie.
– Zepsuł mi się ekspres. Ja też potrzebuję kofeiny. Chodź. Kiepsko wyglądasz.
– Wiem. Przydałaby mi się też kąpiel.
Przeszli przez place du Capitole w kierunku kawiarnianych ogródków pod arkadami. Szedł w towarzystwie jednej z najpiękniejszych kobiet w Tuluzie, wyglądał jak kloszard i myślał o innej…
– Dlaczego nigdy nie odpowiadałeś na moje esemesy i telefony? – zapytała, umoczywszy wargi w kawie.
– Przecież wiesz.
– Nie. Chciałabym, żebyś mi to wyjaśnił.
Nagle uświadomił sobie, że się pomylił, że nie może jej powiedzieć o Marianne, nie ma do tego prawa. Jest wrażliwa, zraniłby ją. A może podświadomie taki był właśnie jego cel: zranić kogoś, tak jak sam został
zraniony.
Ale nie zrobi tego.
– Dostałem e-maila od Juliana Hirtmanna – powiedział.
– Wiem. Vincent sądził, że to jakaś ścierna, że panikujesz. Aż do chwili, kiedy znalazłeś te litery wycięte na pniu. Od tej pory już nie wie, co o tym myśleć.
– Wiesz o literach?
Zatopił wzrok w jej oczach.
– Tak.
– A wiesz gdzie?
– Gdzie je znalazłeś? Mhm, mhm. Vincent mi powiedział.
– Powiedział ci też, w jakich okolicznościach?
Skinęła głową.
– Charlène, ja…
– Nic nie mów, Martin. Nie trzeba.
– A więc powiedział ci, że to osoba, którą znałem dawno temu.
– Nie.
– Ktoś, kogo…
– Nic nie mów, nie jesteś mi winien żadnych wyjaśnień.
– Charlène, chcę, żebyś wiedziała.
– Powiedziałam ci, milcz.
Kelnerka, która podeszła po zapłatę, oddaliła się pośpiesznie.
– Cóż, taka jest prawda – dodała Charlène. – Przecież nie jesteśmy małżeństwem… ani nawet kochankami… ani w ogóle niczym…
Nie odpowiedział.
– Zresztą, kogo obchodzą moje uczucia?
– Charlène…
– Czy tylko ja się zaangażowałam, Martin? Czy ty nigdy niczego nie poczułeś? Czy mi się to przyśniło? Ubzdurałam sobie? Niech to szlag!
Spojrzał na nią. Była w tej chwili nieziemsko piękna. Każdy normalny mężczyzna by jej zapragnął. W promieniu stu kilometrów nie było kobiety, która budziłaby większe pożądanie. Zamężna czy nie na pewno mogła przebierać w ofertach. A więc dlaczego akurat on?
Przez wiele miesięcy sam siebie okłamywał. Tak, poczuł coś. Tak, być może to właśnie ona była kobietą, której szukał. Tak, myślał o niej bardzo często i wyobrażał ją sobie w swoim łóżku, w którym sypia samotnie, i w wielu innych miejscach. Ale był Vincent. I Mégan. I Margot. I cała reszta.
Nie teraz…
Ona także najwyraźniej wyczuła, że to nie jest właściwy moment, bo zmieniła temat.
– Myślisz, że istnieje jakieś zagrożenie dla nas… dla Mégan? – zapytała.
– Nie. Hirtmannowi chodzi o mnie. Nie będzie robił przeglądu wszystkich gliniarzy w Tuluzie.
– Ale gdyby nie mógł uderzyć w ciebie? – Nagle zrobiła zaniepokojoną minę. – Jeśli jest tak dobrze poinformowany, jak mówicie, to na pewno wie, że Vincent jest twoim przyjacielem i najbliższym współpracownikiem.
Myślałeś o tym?
– Tak, oczywiście, że myślałem. Na razie nie wiemy nawet, gdzie on jest. Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby było jakiekolwiek zagrożenie.
Vincent nigdy nie spotkał Hirtmanna. Szwajcar nic o nim nie wie. Bądźcie tylko trochę bardziej czujni, to wszystko. Jeśli chcesz, powiadom szkołę Mégan i powiedz im, żeby się upewnili, czy nikt się tam nie kręci i żeby nie zostawiali jej samej.
Poprosił o ochronę dla Margot. Czy powinien postąpić tak samo w przypadku wszystkich swoich bliskich? Vincenta, Alexandry?
Nagle pomyślał o Pujolu. Psiakrew, znowu zapomniał! Czy Pujol wrócił do roboty i znowu go pilnuje? Co sobie pomyśli, jeśli zobaczy Charlène i jego prowadzących ożywioną rozmowę w kawiarnianym ogródku pod nieobecność jego zastępcy? Pujol nie cierpiał Vincenta.
Servaz był pewien, że nie będzie zwlekał z rozpowszechnieniem tej rewelacji.
– Cholera – powiedział.
– Co się dzieje?
– Zapomniałem, że sam jestem pod obserwacją.
– Czyją?
– Członków wydziału. Ludzi, którzy nie za bardzo lubią Vincenta.
– Mówisz o tych, których usadziłeś dwa lata temu?
– Mhm.
– Myślisz, że nas widzieli?
– Nie wiem. Ale nie chcę ryzykować. Wstaniesz i pożegnamy się uściskiem dłoni.
Patrzyła na niego, marszcząc brwi.
– To śmieszne.
– Charlène, proszę cię.
– Jak chcesz. Uważaj na siebie, Martin. I na Margot… – Zobaczył, że się waha. – I chcę, żebyś wiedział, że ja zawsze jestem, zawsze będę na ciebie czekać. W każdej chwili.
Odsunęła krzesło i już na stojąco bardzo formalnie uścisnęła jego dłoń nad stolikiem. Nie odwróciła się, a on nie patrzył, jak odchodzi.