42

JEZIORO 2

Zaparkował na skraju drogi i czekał na przyzwoitą godzinę. Dzień wstawał

powoli, wykazując przy tym cierpliwość, której jemu brakowało. Palił

papierosa za papierosem, a kiedy wyciągnął rękę do przodu, zobaczył, że drży jak liść wierzby płaczącej zanurzony w rzece. Ten obraz przypomniał

mu zdanie, którego wszyscy uczyli się na zajęciach z filozofii.

Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki.

Pomyślał, że nigdy nie słyszał trafniejszej sentencji. Zastanawiał się, czy kiedyś kochał dziewczynę, która nie istnieje. Spojrzał na bryłę domu stojącego wśród drzew za ogrodzeniem i ból powrócił. Otworzył drzwi, wyrzucił papierosa i wysiadł z samochodu.

Szedł wzdłuż płotu aż do furtki, wszedł do środka i ruszył żwirową alejką. Poranną ciszę zmącił głośny chrzęst kamyków pod jego butami. Ale kobieta i tak nie spała. Rozpoznał to po otwartych drzwiach na szczycie schodów. Była szósta rano, po okolicy nie kręcił się żaden kot, a drzwi były otwarte na oścież. Dla niego… Musiała go zauważyć albo na niego czekała. Zastanawiał się, czy wcześnie wstała, czy może przez całą noc nie zmrużyła oka. Gotów był się założyć, że prawdziwa jest druga odpowiedź.

Od jak dawna nie sypia? Niebo wciąż było przytłaczające, powietrze ciężkie. Ale na wschodzie spod szarej warstwy chmur przebijało się słońce.

Cały ogród usłany był długimi cieniami. Jeden z nich należał do Servaza.

Policjant bez pośpiechu wszedł po schodach.

– Tutaj jestem, Martin.

Głos dochodził z tarasu. Servaz przeszedł przez rząd pokoi. Światło słoneczne wydobywało z cienia jego sylwetkę. Kobieta stała plecami do niego. Wyszedł na powietrze. Otoczona zielenią powierzchnia jeziora była nieruchoma. Z dokładnością lustra odbijała ścianę drzew rosnących na drugim brzegu i niebo. Panujący spokój robił wrażenie. Spokój pierwszych poranków świata. W tym czystym świetle nawet trawa na zboczu była bardziej zielona.

– Znalazłeś odpowiedzi, których szukałeś? – Ton, którym zadała to pytanie, był zdystansowany, niemal obojętny.

– Jeszcze nie. Ale jestem blisko.

Odwróciła się powoli i spojrzała na niego. Zmęczona, blada twarz.

Czerwone oczy, zapadnięte policzki, suche włosy. Próbował wyczytać z jej oczu jakiś przekaz, ale niczego takiego w nich nie było. Było natomiast cierpienie: to nie była Marianne, którą kochał, nawet nie ta sama, z którą niedawno uprawiał seks.

– Wypuszczą Hugona – powiedział.

– Kiedy?

– Sędzia ma wydać postanowienie dziś rano. Jutro chłopak będzie na wolności.

Pokiwała głową w milczeniu. Zrozumiał, że kobieta nie chce się ekscytować, że czeka, aż będzie trzymać syna w ramionach.

– Rozmawiałem z Francisem. Wczoraj wieczorem.

– Wiem.

– Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?

Spojrzała mu prosto w oczy. Głębokie spojrzenie, zielone i migotliwe jak las naprzeciwko. Jej wzrok był niewzruszony – ale nie głos.

– A co ci miałam powiedzieć? Że jestem ćpunką? Naprawdę sądziłeś, że ci to wszystko opowiem tylko dlatego, że się bzyknęliśmy?

Zabolało go to sformułowanie i ton, jakiego użyła.

– Co Francis konkretnie ci powiedział?

– Że… że zaczęłaś brać po śmierci Bokhy.

– Fałsz.

Rzucił jej pytające spojrzenie.

– Wygląda na to, że Francis boi się powiedzieć, by tak rzec, całej prawdy. Może obawiał się twojej reakcji. Nie jest szczególnie odważny.

– Jakiej prawdy?

– Po raz pierwszy spróbowałam narkotyków w wieku piętnastu lat – powiedziała. – Na imprezie.

Zadrżał. Piętnaście lat… Znał już wtedy Marianne, choć nie byli jeszcze razem,

– Fakt, że z niczego nie zdawałeś sobie sprawy, zawsze uważałam za jakiś cud – dodała. – Jak często się wtedy bałam, że się dowiesz, że ktoś ci powie…

– Myślę, że byłem wtedy za młody i zbyt naiwny.

– O tak, byłeś. Ale to nie wszystko: byłeś zakochany. Jak byś zareagował, gdybyś o tym wiedział?

– A ty byłaś zakochana? – odpowiedział pytaniem na pytanie.

Spiorunowała go wzrokiem i Servaz przez chwilę zobaczył dawną Marianne.

– Zabraniam ci w to wątpić.

Smutno spuścił głowę.

– Narkotyki – zrozumiał nagle. – Francis już wtedy cię zaopatrywał.

Jak mogłem być tak ślepy? Do tego stopnia nic nie widzieć… przez cały ten czas, kiedy byliśmy razem.

Podeszła do niego i przysunęła twarz tak blisko, że widział wszystkie drobne zmarszczki, które z biegiem lat pojawiły się wokół jej oczu i ust, każdy motyw złożonego rysunku jej tęczówek. Zmrużyła oczy i wpatrywała się w niego.

– A więc tak uważasz? Że dlatego cię zostawiłam? Z powodu…

dragów? Taką masz o mnie opinię?

Zobaczył ciemny płomień w jej oczach. Gniew. Wściekłość. Wyrzut.

Duma… I nagle się zawstydził. Było mu wstyd za to, co właśnie robił.

– Ty idioto! Tamtej nocy powiedziałam ci prawdę. Francis był przy mnie i słuchał mnie, a ty byłeś zagubiony, odległy, byłeś gdzie indziej.

Prześladowało cię poczucie winy, wspomnienia, przeszłość. Być z tobą, znaczyło żyć z duchami twoich rodziców, z twoimi lękami, z twoimi koszmarami. Nie dawałam już rady, Martin. Pod koniec było w tobie tyle cienia, a tak mało światła. To było po prostu ponad moje siły.

Próbowałam, o tak, Bóg mi świadkiem, że próbowałam. A potem pojawił

się Francis, w momencie kiedy najbardziej go potrzebowałam. Pomógł mi się od ciebie oderwać…

– I dostarczał ci dragi.

– Tak.

– Zmanipulował cię, Marianne. Sama to powiedziałaś: ma-nipulowanie ludźmi to jego jedyny talent. I wykorzystał. Przeciwko mnie.

Znowu podniosła głowę. Stanowczość wykrzywiała jej rysy.

– Wiem. Kiedy zdałam sobie z tego sprawę, chciałam mu się odpłacić; znałam jego czuły punkt: pycha. Rzuciłam go. Odeszłam od niego, dając mu do zrozumienia, że nigdy się dla mnie nie liczył, że jest nikim. – W jej głosie było jakieś ogromne znużenie, rozbicie i poczucie winy, których korzenie sięgały daleko w przeszłość.

– A potem pojawił się Mathieu. Pomógł mi się pozbierać. Nic o tym wszystkim nie wiedział. Patrzył na mnie, jakbym była czysta, bez zarzutu.

Bokha dokonał tego, co żadnemu z was się nie udało. Uratował mnie.

– Jak mogłem cię wyciągnąć z czegoś, czego istnienia nie byłem świadomy? – poskarżył się.

Zignorowała tę uwagę. Odwróciła głowę w stronę jeziora i Servaz podziwiał jej profil.

– Kiedy…?

– Wróciłam do ćpania? Po śmierci Mathieu… Jesteśmy w mieście, w którym jest prawie tyle samo studentów co mieszkańców. Nie było trudno znaleźć dostawcę.

– Znasz Heisenberga?

Przytaknęła.

– Margot mi o czymś opowiedziała – zaczął, bo miał już dosyć tamtego tematu. – O scenie, jaką widziała ostatniej nocy w górach. Jezioro Néouvielle, mówi ci to coś?

Zobaczył, że wzrok Marianne się zmienił. Servaz streścił jej to, co usłyszał od córki.

Widział, że w miarę opowiadania zmieszanie i zaskoczenie kobiety rośnie.

– Wczoraj był siedemnasty czerwca – odpowiedziała, kiedy skończył.

– Siedemnastego czerwca 2004 – dodała.

Zaczekał na ciąg dalszy.

– Wypadek autokaru. Pisali o tym na pierwszych stronach wszystkich lokalnych gazet. Na pewno pamiętasz…

Tak, coś sobie przypominał jak przez mgłę. Jedna z wielu wiadomości w szumie informacyjnym. Katastrofy, masakry, wojny, wypadki, zabójstwa… Wypadek autokaru. Nie pierwszy i nie ostatni. W tamtym było wiele ofiar, także dzieci.

– Siedemnaścioro zabitych dzieci. I dwoje dorosłych: nauczyciel i strażak – ciągnęła. – Kierowca stracił kontrolę nad pojazdem, który zjechał

z drogi i wpadł do jeziora. Ale wcześniej na dwie godziny zawisł na zboczu i kilkoro dzieci zdołało się uratować.

Spojrzał na nią.

– Dlaczego tak dobrze to pamiętasz?

– Hugo był w tym autokarze.


– Znasz Davida, Sarah i Virginię? – zapytał.

Przytaknęła.

– To najlepsi przyjaciele Hugona. Poszli za nim na te kursy.

Wspaniali młodzi ludzie. Oni też byli tamtej nocy w autokarze.

Servaz zmierzył ją wzrokiem.

– Chcesz powiedzieć, że zostali uratowani z wypadku tak jak Hugo?

– Tak. Wszyscy przeżyli traumę, jak możesz się domyślać. Pamiętam, jak zabierali stamtąd nasze dzieci. To było potworne. One patrzyły na śmierć swoich kolegów. Miały od jedenastu do trzynastu lat.

– Były leczone?

– Były też pod opieką psychologów. Kilkoro było ciężko rannych.

Niektóre zostały kalekami. – Przerwała na chwilę, żeby się zastanowić. – Oni już wcześniej byli sobie bliscy. Ale mam wrażenie, że to zbliżyło ich do siebie jeszcze bardziej. Dzisiaj są jak palce jednej dłoni… – Zawahała się. – Gdybyś potrzebował więcej informacji, zajrzyj do lokalnej gazety, „La République de Marsac”. Dobrze na tej historii zarobiła: wszystkie dzieci były stąd, z tego samego gimnazjum.


Patrzył na nią. Czuł się smutny i pusty. Spojrzała mu w oczy.

– Uprzedzałam cię, Martin: wszyscy, do których się przywiązuję, źle kończą.

Wahał się, czy zadać jej pytanie, które paliło go w ustach od samego początku, odkąd przyszedł. Tak bardzo się bał odpowiedzi. Ale musiał ją poznać.

– Co robił tu Francis niedawno w nocy?

– Szpiegujesz mnie?

– Nie, śledziłem jego. Podejrzewałem go.

– Francis właśnie został porzucony przez kochankę, studentkę z Marsac, tę Sarah, o której mówiłeś. To nie pierwszy raz, kiedy sypia ze swoją uczennicą. I nie pierwszy raz przyszedł do mnie się wypłakać.

Dziwne, prawda? Kiedy Francis potrzebuje się komuś wygadać, przychodzi do mnie. On jest bardzo samotny. Tak jak ty, Martin. Sądzisz, że to przeze mnie? – zapytała nagle. Wykonała dziwny ruch ręką. – Często się nad tym zastanawiam: co ja z wami robię? Co takiego robię mężczyznom mojego życia, czego nie robią inne kobiety? Dlaczego ja was tak niszczę?

Wstrząsnął nią szloch, ale Servaz nie dostrzegł ani jednej łzy. Jej oczy pozostały suche.

– Nie zniszczyłaś Bokhy – powiedział. Spojrzała na niego.

– Mówiłaś, że był z tobą szczęśliwy.

Pokręciła głową z zamkniętymi oczami. Jej usta wykrzywił grymas goryczy.

– Uważasz, że jestem do tego zdolna? Do tego, żeby dać jakiemuś mężczyźnie szczęście? I skończyć z tym? Na zawsze?

Spojrzeli na siebie. To była jedna z tych chwil, kiedy szala uczuć może się przechylić na jedną lub na drugą stronę. Marianne mogła mu przebaczyć wszystkie jego słowa, myśli, osądy… Albo na zawsze wyrzucić go ze swojego życia. A on, czego on chciał?

– Przytul mnie mocno – powiedziała. – Potrzebuję tego. Teraz.

Spełnił jej prośbę. Zrobiłby to także, gdyby o to nie poprosiła. Ponad jej ramieniem patrzył na jezioro, na poranne światło. Od zawsze najbardziej lubił poranki: to była najlepsza pora dnia. Niedaleko brzegu, na dużym, dryfującym kawałku drzewa, stała czapla. Marianne także mocno objęła Servaza, a on czuł, że tonie w jej uścisku, w jej cieple.

– Zawsze ze mną byłeś, Martin. W moich myślach. Nawet kiedy byłam z Bokhą, ty byłeś tutaj. Nigdy mnie nie opuściłeś. Pamiętasz: DNŚNR?

Tak. Pamiętał. „Dopóki Nas Śmierć Nie Rozłączy”. Zawsze się żegnali tymi pięcioma literami. Słyszał jej głos i oddech w swoim uchu, jej usta były tuż obok. Zastanawiał się, czy to prawda, czy może jej zaufać.

Zdecydował, że tak. Dosyć już miał podejrzliwości, nieufności, zawodu, który rzucał cień na każdy aspekt jego życia. Tym razem było to proste i oczywiste. Bez wahań, bez potrzeby zadowolenia drugiej strony. Jedna wielka harmonia. Od jak dawna nie kochał się w taki sposób? Poczuł, że z nią dzieje się to samo: obydwoje wracali z daleka i zrozumiał, że obydwoje pragną przejść przynajmniej kawałek drogi razem. Uwierzyć w jakąś przyszłość. Czapla na jeziorze wydała przeciągły, samotny okrzyk. Servaz odwrócił głowę akurat wtedy, gdy ptak poderwał się ku burzowemu niebu z mocnym biciem skrzydeł.


PIĄTEK

Загрузка...